Pracując przy komputerze świeciłam światło, bo robiło się szaro. Nie wiedzieć kiedy słońce już zaglądało mi w oczy, a ja zdziwiona podnosiłam głowę znad klawiatury i zastanawiałam się po co to światło się świeci. I tak w koło Macieju. Aż musiałam popatrzeć trochę na realny świat i wzrok mój zahaczył o ulubiony widok z okna w małym pokoju. Lubię widok z okna małego pokoju. Nie wiem dlaczego bardziej, niż widok z oka dużego pokoju. Małe pokoje mają to do siebie, że są przytulniejsze, więc pewnie i widoki mają ładniejsze.
Dziś chmury wyraźnie zaczepiły o tzw. Przekaźnik, rozpłatały się i sypnęło nieco białym puchem po górach. Długo stałam przy oknie oglądając podniebne widowisko. Cumulusy piętrzyły się lawiną po niebie, by za chwilę zamienić się w czarne deszczowe chmurzyska, nisko zawieszone nad ziemią.
Niejeden z tego okna wschód słońca oglądałam. Okno w małym pokoju stanowi wrota do krainy tęczy. Piękne to chwile, gdy stoję przy oknie w małym pokoju i patrzę, jak życie za oknem się toczy blisko i w dali. (W małym pokoju są dwa okna...)
Kiedyś jednak widok z tego okna był inny. Czas rzeźbi krajobrazy ręką człowieka. Zwłaszcza w mieście.
Na samym początku widok z okna przedzielała na pół stara rozłożysta lipa. Zbierało się na niej ptactwo z całej okolicy i rej wodziło rankiem, o świcie. Pracowite pszczoły skrzętnie zbierały pyłek i przenosiły do niewidzialnych uli. A gdy czerwce rzucały bukiety (na serce), jaaaki zapach roznosił się po okolicy... przez lipce i dłużej.
Mieszkać w pobliży starej lipy jest niemal tak, jak w Czarnolesie. Daję słowo, że letni skwar nie dokuczał wtedy, gdy lipa rozpościerała swe opiekuńcze ramiona nad okolicą.
Po ścięciu lipy rozpoczął się remont i przebudowa domu, nad którym lipa niegdyś czuwała. Dom, z poczciwego starego domu z poddaszem, zmienił charakter na dom wyglądający jak hala handlowa, z półokrągłym dachem, na którym zapewne żadnego poddasza wraz z jego skarbami i tajemnicami nie ma. W domu tym nawet nikt nie mieszka. Zrobiono w nim jakieś lokale usługowe.
Dawno, najdawniej (z okna w tym małym pokoju spoglądam już od dwudziestu lat) po drugiej stronie ulicy stał mały drewniany Domek. Nie był ogrodzony. Jeszcze dawniej można było pomiędzy nim a innymi domami przez tak zwane opłotki przejść ścieżkami wydeptanymi na skraju ogrodów, na skróty. Z czasem skróty nikomu nie były już tak bardzo potrzebne, jak niegdyś, bo coraz gęstsza sieć asfaltowych ulic i betonowych chodników osaczała stare nieogrodzone domy z ogrodami, na skraju których znajdowały się ścieżki. Zresztą większość domów była już wtedy ogrodzona. I mieszkaniec małego, drewnianego Domku po drugiej stronie ulicy pewnego dnia zniewolił Dom i ogród drucianą siatką ogrodzeniową. Zrobił bramę i wnet ta i inne ścieżki na opłotkach ogrodów zarosły trawą i chaszczami. Zanim to zrobił, przy domu rosła stara czereśnia. Z początkiem lata, nim lipa rosnąca po sąsiedzku odurzała swoim zapachem, gałęzie czereśni gięły się od dojrzałych, soczystych owoców. Starsi chłopcy mogli pójść do mieszkańca Domu, poprosić, to pozwolił wspiąć się na drzewo i nazrywać czereśni do woli. Nieraz przystawiał drabinę do pnia, by chłopcy mogli z korony zebrać te najczerwieńsze i najsłodsze owoce. W tamtym czasie oparta o Dom w cieniu czereśni stała ławka. Stara, koślawa, przechylająca się na bok. Często na ławce siadywał mieszkaniec Domu z gościem, który przyszedł w odwiedziny. Ale, kiedy ogród został osaczony ogrodzeniem z drucianej siatki, czereśnię wycięto w pień a ławkę zlikwidowano. Za to w ogrodzie postawiono kilka garaży blaszanych. Ot, ekonomia i kapitalizm wdarły się do porządnego niegdyś ogrodu.
Któż wtedy płakał nad lipą, nad czereśnią i nad przemianą domu, nad którym nie czuwała już lipa? Kto płakał nad zniewolonym ogrodem? Najbardziej chyba roje pracowitych pszczół i hordy ptaków.
Aż przyszedł dzień, że po mieszkańca starego, drewnianego Domu zgłosiła się śmierć. Postawiła go przed obliczem Najwyższego.
I stało się, że na moich oczach wyburzono Dom. Ten stary, drewniany, z drugiej strony ulicy. Och, jak bardzo stary był to Dom. Stał sobie w centrum mojego miasta. Właściwie stał w centrum
mojego świata. Patrzyłam na niego każdego dnia wyglądając przez okno w małym pokoju. Od dawna
nie pasował do tego miejsca, bo miejsce z upływem lat zmieniło się bardzo, a on stał na przekór nowemu, które przyszło. Mały, garbaty, chylący się ku ziemi. Drewniany Dom. Pamiętał czasy, kiedy świat wyglądał inaczej. I pewnie wydawało mu się,
że to raczej miejsce nie pasuje do niego a nie on do miejsca. On przecież pamiętał soczyste
zielenią ogrody wokół siebie; teraz nic tylko ruchliwe ulice. On pamiętał szmer niewielkiej rzeki płynącej nieopodal; teraz blok z niezliczoną ilości ludzi miast ryb, ulica i ryk pędzących samochodów. Dawno już zniknęli
jego towarzysze: wszystkie domy wzdłuż ulicy przebudowano, tylko on trwał
niewzruszony. Kiedy spojrzało się nań z ukosa i zatrzymało chwileczkę w zgiełku
współczesnego miasta, z wdzięcznością opowiadał historię swojego życia. A
wiosną szpaki wyjadające owoce czereśni, rozpostartej nad Domem jak parasol,
potwierdzały te bajania gorliwym ptasim zacietrzewieniem.
A ludzie?
To historia oddzielna.
Odeszli, wcześniej.
Dom nie mógł bez nich żyć.
Powiedział mi o tym ostatni raz, jęknął i pozwolił położyć swe więźby i deski na chłodnej ziemi jesiennej nocy...
To historia oddzielna.
Odeszli, wcześniej.
Dom nie mógł bez nich żyć.
Powiedział mi o tym ostatni raz, jęknął i pozwolił położyć swe więźby i deski na chłodnej ziemi jesiennej nocy...
Słyszałam, na własne uszy słyszałam ten jęk i nigdy w życiu nie zapomnę skargi starego Domu. A może to było westchnienie ulgi?
To zdjęcie w albumie ma podpis: -widok z okna tęcz- nie będę więc go zmieniała |
Rozbiórka starego Domu |
Buldożer dokonał ostatecznego zniszczenia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz