MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 29 listopada 2014

Zaginiony Czesiek

Zaginął Czesiek.
Czy ktoś wie, gdzie mógł się zgubić?
W pralce go nie ma. Sprawdzono wielokrotnie. Tak samo jak wszystkie zakamarki i niezakryte miejsca w całym domu, mysie dziury, kotłownię, w łóżkach i pod łóżkami, na szafach, za szafami i w szafach oraz szafkach, w butach, w rękawach kurtek itd. Zapadł się pod ziemię. Ostatnio przebywał na kuchennym stole. Było to wtedy, gdy Mali Ludzie szli z mamusią na zakupy. Maleńka łapka gotowa była do niesienia Cześka, ale mamusia zaproponowała, żeby lepiej został w domu, bo jest za zimno i jeszcze się rozchoruje jak Maleńka Wnuczka. Dlatego został na tym stole. I po powrocie - rozstąp się ziemio, Cześka nigdzie nie ma! Właścicielka maleńkiej łapki - Nasza Łaskawość - pierwszego dnia rozpaczała. W kolejnym dniu, kiedy Cześka uporczywie nie było, oznajmiła, że poszedł do przedszkola. Sam, bo przecież Mali Ludzie nie chodzili ze względu na chorobę Maleńkiej Wnuczki. Bardziej lub mniej markotna wytrzymała jedną dobę bez Cześka i rozpacz wróciła, choć zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby to Czesiek wrócił. Mała Duża Córeczka jest zdania, że zaszkodził mu szum medialny i cały ten rozgłos w Internecie. A Czesiek jest troszkę nieufny i nieśmiały. Kiedy np. był u nas, to cały czas siedział w kurtce. W ogóle się nie rozebrał. Nasza Łaskawość pozwoliła zdjąć sobie sweterek po jakimś czasie, ale Czaesiek na każdą propozycję rozebrania go, mówił: NIE! A właściwie NE! - tak powtarzała to Nasza Łaskawość. Bo przecież tylko ona potrafi rozmawiać z Cześkiem. 
Pocieszałam Małą Dużą Córeczkę, która musi nieustannie naprowadzać myśli Naszej Łaskawości na wciąż nowe przygody, które przeżywa Czesiek podczas swojej wyprawy (no, przecież nie można przyznać przed dzieckiem, że Czesiek zaginął!!!), że tak naprawdę to nic (w przyrodzie) nie ginie i za dowód podałam fakt odnalezienia w ostatnich dniach w jednym z warszawskich mieszkań skrytki pod podłogą z papierami przechowywanymi od Powstania Warszawskiego, ale sama wiem, że to nie byłoby zadowalające rozwiązanie. 

Przecież sama miałam misia i wiem co znaczy być małą dziewczynką, która ma misia. Mój miś w dzieciństwie bardzo chorował. Trzeba z nim było chodzić do lekarza, a potem dawać mu zastrzyki. Po każdym zastrzyku trzeba go było tulić, wieczorami usypiać, opowiadać mu bajki, bawić się z nim i troszczyć się o niego jak o misia. Mój miś miał czapkę, której nigdy nie ściągał...

Raz jeszcze pytam: Czy ktoś wie, gdzie Czesiek mógł się zgubić? Tylko proszę o dyskretne sugestie, żeby do Naszej Łaskawości nic nie dotarło. No i do Cześka, bo on nieufny i nieśmiały. 

sobota, 22 listopada 2014

Starość

Starość. Kiedy zaczyna się starość? Czy ktoś mi może odpowiedzieć na pytanie, kiedy zaczyna się starość? Bo mam wrażenie, że przychodzi niepostrzeżenie, ale taka mierzalna granica jest wtedy, kiedy lekarz zapisuje ci pierwszy lek, który musisz brać już do końca życia. Zaraz potem, nawet się tego nie zauważa, leków przybywa.
Ale, czy to już jest starość? Czy starość czyha może w niepamięci? Nie pamiętasz, czy zażyłeś już leki. W dalszej kolejności nie pamiętasz, że w ogóle masz je zażywać...

Bo ja już trochę tych leków łykam. Dopóki było jedno lekarstwo, nie przywiązywałam do tego wagi, że to już tak na zawsze, do końca życia! Po tym, jak doszło do niego kolejne i znów kolejne, jakoś sobie radziłam z zapamiętywaniem. Teraz zdarza mi się, że nie mogę odwrócić wykonywanych nieco wcześniej działań i ustalić, czy zażyłam, czy nie. Ale za to jeszcze doskonale pamiętam, że mam zażywać ;).

Więc para sympatycznych, nierozłącznych staruszków znowu wyszła na spacer. No? Co ja mówię, że nierozłącznych? Przecież rozdzieliła ich w końcu śmierć. On umarł wiele lat przed nią, chociaż to ona poważnie chorowała. Po jego śmierci rozchorowała się jeszcze poważniej. I na tę chorobę nie było już żadnych tabletek ani maści, ani nawet innego medykamentu. Bo choroba, której się ona nabawiła po jego śmierci była z tęsknoty.
Dziwisz się, że tęskniła? Przecież byli nierozłączni. Od samego początku byli starzy. Nie pracowali już zawodowo, a ja miałam wtedy, na samym początku 12 lat. On był siwiuteńki, równo przystrzyżony. Wyglądał jakby każdego poranka podczas golenia on mydlił swoją brodę pędzlem wymyzianym w mydle i gwizdał przed lustrem jakiś szlagier a ona mu w tym czasie strzygła włosy, chociaż nie była fryzjerką. Właściwie to nie wiem kim byli oprócz tego, że byli nierozłączni aż do dnia jego śmierci.
Kiedyś powiedział do mnie (nie wiem dlaczego, ale zawsze podczas swoich spacerów mnie zatrzymywali i opowiadali mi różne rzeczy; a spacerowali bez ustanku): - Bo my żyjemy po harcersku.
Nie wiem, czy byłam już wtedy harcerką. Tzn. harcerką byłam od kiedy pamiętam, bo przecież wtedy wszyscy musieli być harcerzami, ale nie wiem, czy moja świadoma przygoda z harcerstwem zaczęła się już na dobre, czy była dopiero przede mną, czając się w lasach Roztocza. Więc po harcersku spacerowali pod rękę z rana, w południe, po południu i wieczorem. On wyprostowany jak jaki żołnierz emerytowany. Ona już troszkę skulona wiekiem przytrzymywała się jego pod rękę. No i on był siwiutenki. Aha, już mówiłam. Za to na jej głowie ciemnobrązowa farba kryła nie tylko włosy, ale i skórę głowy, zalewając czasem czoło i kark, ale nigdy zdrowego rozsądku. On lubił ubierać się na szaro. Ale to nie była szara szarość tylko popielata. Przeważnie chodził w garniturze. Jakby każdy spacer z żoną, której użyczał ramienia, był wyjściem z królową. Ona zakładała sukienki, spódnice, garsonki. Byli naprawdę niezwykle eleganccy podczas tych spacerów z rana, w południe, po południu i wieczorem.
Mieszkali w klatce obok; jak to nie mówiłam? Przecież mieszkali na I piętrze w szóstej klatce. W tej samej, w której mieszkał Marek, ten co zmarł na raka niedługo po tym, jak mu się urodziła córeczka z porażeniem mózgowym. Marek był zawsze inny. Miał czuprynę złożoną z kędziorów, wielkie oczy i rzadko wychodził na pole. Miał rodziców, którzy też od początku wyglądali na staruszków, a jeszcze wiele, wiele lat po jego śmierci żyli.
No to mieszkali w szóstej klatce na I piętrze. Na zakupy zawsze chodził on. Zawsze sam. Miał siatkę plecioną z żyłki. Była całkiem przeźroczysta i już wtedy niemodna. Chociaż trzeba przyznać, że te siatki były nie do zdarcia. To były czasy, kiedy myło się woreczki foliowe, wycierało i zabierało ze sobą na zakupy, a torebki z cukru i mąki składało się w szufladzie, by też zabrać je na zkupy do zapakowania czegoś, bo nawet po ziemniaki i jarzyny trzeba było przyjść z własnym opakowaniem. Ale na ziemniaki i jarzyny miało się inną siatkę niż na zwykłe zakupy, więc on ziemniaków i jarzyn w tej siatce z żyłki nie nosił. Nosił butelkę mleka, śmietanę, masło, chleb... No, widocznie musieli nie zamawiać mleka z dostawą do domu. Pewnie we dwoje nie byli w stanie wypić litr mleka codziennie, a jeśli się zamawiało, to musiało się codziennie brać przynajmniej 1 butelkę. Ale zakupy nigdy nie były robione w trakcie spaceru. Pomimo tego, że przecież mogło się coś trafić, jakaś niespodziewana dostawa podczas, gdy spacerowali.
Ona miała takie śmieszne okulary. Kolor oprawek nie różnił się od koloru farby na włosach. Były grube, plastikowe z grubymi szkłami. Jej włosy, chociaż miała krótką fryzurę, przy jego włosach wydawały się być przydługie. Lekko falowały. Czasem, gdy wiatr zawiał, robił jej straszny nieporządek na głowie. No bo przecież spacerowali każdego dnia, o każdej porze roku. Przez tyle lat!?
Nie wiem. Nie pytaj mnie, bo po prostu zapomniałam kiedy on umarł i na co. Na pewno byłam już wtedy mężatką. Pamiętam tylko straszliwy żal, jaki poczułam na wiadomość o jego śmierci. Może miał 80 lat? Nie wiem. Czy to takie ważne? Przecież od samego początku byli starzy. A na samym początku miałam 12 lat. Tyle było dzieci w naszym bloku i w blokach obok, a oni upatrzyli sobie właśnie mnie!
Więc po jego śmierci ona zachorowała na tęsknotę. Tęsknota w połączeniu z niewydolnością krążenia nie była dobra dla jej stanu. Nie miał kto z nią wychodzić na spacery. Z Krakowa zaczęła przjeżdżać rodzina: córka (też była staruszką) i wnukowie. Córka przyjeżdżała - zwłaszcza podczas wakacji - ze swoją wnuczką. Bo przecież przy niej stale ktoś musiał być. Kiedy nikt nie mógł przyjechać z Krakowa rodzice Marka, tego z czupryną kędziorów na głowie, co umarł na raka niedługo po tym, jak mu się urodziła córeczka z porażeniem mózgowym, więc oni jej doglądali. Robili zakupy. I nie wiem, co jeszcze. To znaczy, wtedy nie wiedziałam. Niebawem miałam się dowiedzieć jak wygląda opieka nad chorym. No i kiedy ta córka sama, albo ze swoją wnuczką przyjeżdżała, to przez pierwsze lata zabierała ją jeszcze na spacer, ale potem ona już nie wychodziła. I ta córka, z Krakowa, też kiedy tylko mnie spotkała, to mnie zatrzymywała i opowiadała mi o mamie, tzn. o niej. I mówiła mi, nie wiem po co, że rodzice zawsze jej o mnie mówili. I, że mama, tzn. ona wciąż o mnie pyta.
Potem i ona umarła.
Rzuciłam wszystko. Wtedy, kiedy on umarł i wtedy, kiedy ona umarła. Rzuciłam wszystko, by podczas ostaniego ich spaceru spotkać się z nimi.

No i od kilku dni widzę ich znowu, jak spacerują. Pod rękę. On wyprostowany jak jaki żołnierz emerytowany, siwy, siwiuteńki, z przystrzyżonymi włosami podtrzymuje ją pod rękę, a ona... królowa.
I cały czas są starzy. I nierozłączni.

wtorek, 18 listopada 2014

Cień pokolenia

Dom, w którym urodził się Tadek z ostającymi uszami, już nie występuje w przyrodzie w takiej formie, w jakiej istniał wtedy. Najpierw ścięto lipę, która latem była mieszkaniem zapachu i świergotu ptaków. Ponadto dawała chłód i orzeźwienie w samym środku miasta, pozwalając przetrwać zwrotnikowe upały. Vis a vis lipy parasolem nad innym domem rozpościerała cień czereśnia. Ta żywiła wszystkie szpaki i dzieci z okolicznych domów aromatyczną koralową czerwienią swoich owoców. Choć Tadek z odsztającymi uszami był jeszcze wtedy za mały, by jeść czereśnie, mógł patrzeć przez okno jak drzewo wiosną stroi się w piękne kwiaty, latem w dojrzałość, jesienią w złoto a zimą okrywa się peleryną białego puchu. Nieraz widziałam Tadka w tym właśnie oknie, z którego mógł patrzeć na czereśnię w ogrodzie po drugiej stronie ulicy. Podpierał się na łokciach na parapecie, śmiesznie wyginał przedramiona jak jakiś cyrkowy człowiek - guma, na splecionych pod brodą dłoniach opierał głowę, która chyba z racji wielkich odstających uszu potrzebowała oparcia i patrzył. A oczy Tadek miał równie wielkie jak uszy. Jakkolwiek wielkie by nie były, nie mógł już Tadek ujrzeć gruszy, bo ta, choć rosła ciut dalej, to na jednej linii z domem, w którym Tadek przesiadywał na oknie. Grusza była tak wielka jak lipa i dawała złote, słodkie i soczyste owoce. Tak soczyste, że na ich wspomnienie jeszcze teraz chcę wycierać usta i brodę z kapiącego soku. Patrząc w głąb ulicy widziało się orzech. Ten to owocował! Przez wrzesień i październik dzieci przynosiły od właściciela drzewa kopy orzechów, któreśmy zjadali w długie jesienne wieczory. Takie świeżutkie, że trzeba było obierać ze skórki, by nie dawała goryczy mlecznemu miąższowi zamkniętemu w skorupkach. Gawrony gromadziły na zimę orzechy, więc zawsze chciały zdążyć przed ludźmi. Czasem zgubiły jeden czy dwa, przelatując od drzewa do swej skrytki, a te spadając z wysokości na trotuar, wydawały charakterystyczny dźwięk.
Po śmierci lokatorów domów z lipą, czereśnią, gruszą i orzechem, rodziny pozbyły się nieruchomości. Nowi właściciele w pierwszej kolejności pozbyli się drzew. Zaraz po drzewach, pozbyli się starych domów. Więc najpierw wyprowadził się Tadek z odstającymi uszami. Właśnie przyszła na świat jego siostra. I ona nie miała już szczęścia zamieszkać w starym ceglanym domu pod pachnącą latem lipą. Poszli mieszkać do bloków. Od tamtego czasu minęło już wiele lat. Tadek z odstającymi uszami jest już dorosłym mężczyzną. Dom spod lipy przebudowano zabierając na ten cel cały ogród, który i tak wielki nie był. Dziadek Mróz, w którego ogrodzie rósł pyszny orzech, za życia często jeździł na rowerze. Może wziął rower ze sobą na tamten świat, bo nie wyobrażam sobie, by mógł się bez niego obejść nawet w niebie. Cały ogród Dziadka Mroza wycięto w pień. Razem z orzechem. Przy maleńkim, starym drewnianym domku z czereśnią, stała śmieszna mała ławeczka. Siadywali na niej goście, nierzadko biesiadowali. Dziś nie ma śmiesznej małej ławeczki, maleńkiego domku ani czereśni. Dawniej żaden z tych domów, o których mówię, nie był ogrodzony. Można było przejść wąskimi ścieżkami pomiędzy nimi i skrócić drogę obraną do celu... Ludzie lubią sobie robić takie drogi na skróty. Lubią też sadzić drzewa. Tylko z drzewami to jest tak, że z ich cienia korzystają dopiero kolejne pokolenia.

Ocalić od zapomnienia

Każdej jesieni śmieję się w duchu obserwując poranne zmagania pani grabiącej liście na trawniku, który ćwierć wieku temu obsadziliśmy drzewkami, by odseparować się od pobliskiej ulicy. Z upływem czasu trawnik zamienił się w mini park. I z roku na rok wygląda to tak, jakby pani usilnie starała się uporządkować jesień, a jesień robi psikusy, nawet złości się i czochra -  całkiem jak Mała Duża Córeczka w wieku dwóch lat, którą wciąż widzę jak wyciąga spinki i gumki z włosów,  podczas, gdy ja próbuję je na jej maleńkiej główce ujarzmić. Widzę, jak rzuca z impetem na podłogę akcesoria niewoli, aż odskakują. Tak samo robi jesień: zaledwie ją pani uczesze i wygładzi, ta sprasza wiatr, by pomógł jej zasłać świat kolorowymi liśćmi, które tak pięknie i malowniczo świadczą o jej artystycznej istocie.

Z niedowierzaniem zaglądam w ulubiony zaułek miasta, który uchował się w samym centrum - jeszcze wolny, z ulicą zaledwie bitą, w dni mokre kwitnącą błotnymi kałużami. Staję bezradnie a ręce i ramiona opadają mi coraz niżej; mam wrażenie, że ciężar asfaltu wylanego na wolną dotąd ulicę przybija mnie do bruku. Jak będzie żył teraz ten dziki ogród, którego ogrodzenie połknęły minione lata, ale furtka wciąż strzeże do niego dostępu? Zmuszą do uporządkowania, wycięcia zbyt lekkiej w stosunku do wagi miejsca roślinności, może nawet ogrodzą nowomodnym ogrodzeniem, pobudują dom będący cackiem współczesnej architektury miejskiej i zamienią kolejny azyl będący portem do czasów minionych, w wypielęgnowane miejsce godne centrum miasta?

Kiedy po wielu latach stanęłam na ścieżkach dzieciństwa zamienionych w ruchliwe ulice i osiedla, nie umiałam nawet przywołać ani w pamięci, ani w wyobraźni wyglądu tej rajskiej krainy. Zniknęła tamta góra Karmelu ze Świętą Tereską - niegdyś mroczna, zalesiona - dziś jasna, otwarta, okrojona hałaśliwym miastem, co wkradło się na dostojne ścieżki, po których stąpało co najmniej dwóch prawdziwych świętych.

Zawróciłam. Musiałam rozpaczliwie poszukiwać alternatywnego rozwiązania, bo dostrzegłam coś, co do tej pory było niewidoczne - dróżkę prowadzącą do... Przecież nigdy tamtędy nie szłam! Będę musiała wejść kiedyś na tę drogę, bo tam na pewno jest wielka tajemnica. Jeszcze większa od tej, którą zalano właśnie asfaltem i zamieniono z cudownego, tajemniczego miejsca, w miejsce pospolite. Jak teraz będzie żył ten biedy ogród, do którego oficjalne wejście nie było używane tak długo, że na ścieżce tuż za bramką wyrosło drzewo, z którym w pojedynkę trudno się zmierzyć, by opasać je ramionami? Zadławi się oparami asfaltu, dostanie niestrawności spowodowanej fizycznym kontaktem z zatruwającą naturę wszędobylską wygodą wspołczesności. Być może jeszcze nie wie, że urzędnik przybija właśnie pieczątkę z planami uśmiercenia go i nawet nie dmuchnął w pieczęć, bo ta przecież jest automatyczna, a już unicestwił i zmiótł z powierzchni ziemi to, co miało w sobie zaczyn historii miasta i ludzi. W samym jego centrum.

Pani utworzyła olbrzymie góry suchych liści. Kiedyś z lubością tarzałam się w takich. Teraz mogę utopić tylko myśli i wspomnienia. Żeby ocalić choć trochę. Bo niebo zasnuło się ciężkimi chmurami i zbliża się czas skostniałej niepamięci.

Furtka do ogrodu, którego nie ma

niedziela, 9 listopada 2014

Czesiek - z cyklu: Opowieści dla Zośki



To jest Czesiek. Czesiek od września chodzi do przedszkola. Ponieważ poranki są zimne, dlatego ma kurtkę, przysposobioną zresztą od innego miśka. Czesiek jest w grupie Krasnali i do przedszkola przynosi go ta mała łapka z ostatniego zdjęcia. Każdego ranka w domu ubiera mu kurtkę, by w przedszkolnej szatni zdjąć ją z niego i powiesić we wspólnie dzielonej szafce na ubrania. Właścicielka małej łapki nie mówi jeszcze ludzkim głosem, ale Cześka nazwała. Przynajmniej tak zrozumieli to dorośli... Zanim nastał wrzesień, Czesiek należał do Mniejszego Brata, ale ten nie troszczył się o niego zbytnio. Nawet go nie nazwał. Dobrze więc, że właścicielka małej łapki zaopiekowała się tym misiem. Czesiek ma cienką szyję przysposobioną do tego, żeby mała łapka trzymała go właśnie w tym miejscu. Nasza Łaskawość - właścicielka małej łapki - i Czesiek, bardzo się ze sobą zżyli. Właściwie to dzisiaj już nie wiadomo kto bez kogo nie może żyć. Któregoś wieczoru Czesiek zaginął tuż przed snem. Dom rozdarł straszliwy płacz, bo Nasza Łaskawość nie wyobrażała sobie, by zasnąć bez Cześka. Po bardzo długich poszukiwaniach Czesiek odnalazł się w pralce. Wszedł tam zaraz po tym, jak cały zmókł, gdy nieumiejętnie pił herbatę podczas kolacji. Czekał i czekał na pranie ale nikt się nie zjawiał, by włączyć pralkę.

Przyjechali Mali Ludzie i przywieźli moc różnych opowieści. Maleńka Wnuczka dała mi bezcenną radę, bym nie usługiwała wszystkim, bo się do tego przyzwyczają i będą to wykorzystywać, a ja potem będę się czuła jak pokojówka. Nakładałam właśnie obiad dla dziewięciu osób.
Narobili zamieszania. Smakował im kompot malinowy. I placek drożdżowy z kakaem też im smakował. A i obiad był bardzo dobry. Podobało im się na cmentarzu, bo tam, gdzie oni mieszkają, nie mają na cmentarzu nikogo swojego bliskiego, a mama bardzo chciała iść na groby. A babcia Jańcia ma swojego zmarłego męża na cmentarzu, chociaż ona jeszcze żyje! Wystawili mandatów w liczbie równej karteczkom z notesika, który wisiał na lodówce... I zauważyli każdą flagę podczas spaceru, wiedząc, że to flaga państwowa, bo przecież za niedługo będzie święto narodowe...
Ech! Ci Mali Ludzie! Strasznie szybko rosną.




czwartek, 6 listopada 2014

Światło pod korcem

Kraków



Tak. Zdecydowanie jest tak, że od niektórych ludzi bije światło, które rozlewa się na innych. Zaś pozostali sterczą w mroku i są niezwykle biegli w pochłanianiu tego światła bijącego od niektórych, a po wchłonięciu, stłamszenia go skutecznie, pozbawiając tym samym świat i tamtych, którzy mają, jasności.

środa, 5 listopada 2014

Obietnica, w której nie chodzi o spełnienie

W pierwszej chwili nie poczułam wagi słów, które padły. Dopiero, kiedy moje myśli odnalazły mnie po przebudzeniu w nowym dniu, poczułam, co ta obietnica znaczy. Jest niezwykła i mam wrażenie, jakby sie wykradła z kart nie byle jakiej powieści, bo wprost od Frances Burnett.
Zapewne w wielu miastach są zakamarki i zapomniane zakątki, w których czas się zatrzymał. Jakiś zaułek uliczki pomiędzy starymi budynkami, może podwórko, do którego światło słoneczne mogłoby docierać, gdyby słońce świeciło w zenicie, czy wreszcie jakiś opuszczony, zapomniany ogród.
Czasem z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem zachowujemy się jak niesforne dzieci - lubimy wejść na ścieżkę, której z pozoru nie ma i zrobić coś, co nam nie przystoi. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem ma nosa, więc idzie pierwszy, przeciera szlak, mówi gdzie i jak mam stanąć. Te niewidzialne ścieżki zawsze dokądś prowadzą - najczęściej do dziur w płocie, za którym jest właśnie "tajemniczy ogród". Nie mogę zdradzić, gdzie te ścieżki się znajdują, bo przecież nie każdy może i powinien tam trafić. Wychodzę z tego założenia, że jeśli jakaś droga i miejsce, do którego ona prowadzi są przeznaczone dla kogoś, to w swoim czasie znajdzie i drogę, i dotrze do celu. Ktoś tam już był przed nami. Zostawił nawet listy i znaki jak w podchodach. Czy oprócz nas, ktoś jeszcze te znaki odnalazł i odczytał? Czy trafił w to zaczarowane miejsce, złapane w pułapkę historii? Więc byliśmy tam na pewno sami. Przynajmniej tamtego popołudnia. Tak samo jak wielokrotnie trafialiśmy w inne miejsca odsłaniając niejedną tajemnicę zakrytą przed światem i ludźmi. Nie zakłócamy ciszy i nie burzymy świętości tych zatrzymanych w czasie miejsc - jesteśmy tam chwilę zaledwie, rozmawiamy szeptem albo półgłosem, chłoniemy atmosferę, pozwalamy rozkwitnąć wyobraźni, snujemy domysły, by potem skonfrontować to z faktami historycznymi, czasem od razu konfrontujemy posiłkując się tym, co zakotwiczyło się w naszych głowach...
Pewien młodzieniec, z pokolenia dzieci, zauważył naszą obecność w miejscu, które i jego dotyczy, z którym się zetknął. I obiecał dać mi klucz do tego miejsca.
Nigdy w życiu nikt nie dał mi takiej obietnicy! Nikt nie obiecał mi klucza do zaczarowanego ogrodu i tego, że będę miała i klucz, i ogród dla siebie. I w całej tej obietnicy, jej niezwykłości i niecodzienności, wcale nie chodzi o jej spełnienie. Chodzi o to, że ktoś zupełnie obcy, choć bliski przez to, że podąża tymi samymi drogami, ktoś z pokolenia dzieci, ktoś kto ma w sobie moc pokonania żywiołu i bycia najlepszym w całym świecie, albo w sporym jego - świata, ułamku, obiecał mi ofiarowanie tajemnicy, sprezentowanie zaułka historii, umożliwienie przejścia do innej czasoprzestrzeni w środku nie najmniejszego miasta, u zbiegu ruchliwych ulic. To się nazywa mieć moc!
Przechodziłam przez tyle drzwi, bram, furtek, ogrodzeń i dziur w płocie w moim życiu a tylko trzy razy znalazłam się w tajemniczych ogrodach, do których od zawsze tęskniła moja dusza. I będąc w nich nie czułam, że parkan jest jakimś ograniczeniem. W każdym z tych trzech ogrodów był granicą strzegącą tajemnicy.
Ta obietnica nie musi się spełnić. Ona sama w sobie jest spełnieniem.

wtorek, 4 listopada 2014

Na przetartym szlaku

Zbyt wiele opowieści przyczaiło się w mojej głowie, bym mogła zdecydować się tak łatwo i podjąć decyzję, że ta i tylko ta, będzie dobra na dzisiaj. Zbierałam je od wiosny. Układałam w odpowiednich przegródkach  i nadawałam im przyszłą treść, by się nie pogubiły. Chciałam za to, aby się przemieszały. Wpuściłam więc je w tygiel przemyśleń. Im bardziej i dłużej wirowały w tym tyglu, tym bardziej nie chcą teraz wyjść ze mnie. Zadomowiły się na dobre. A są ich przecież niezliczone ilości. Bo zawsze, gdy na coś patrzę, to zaraz co widzę, układa się w zgrabną opowieść. Bywa i tak, że to słowa w mojej głowie zamieniają się w obrazy i wtedy widzę tło, strukturę, warstwy, kształty itd. W sobotę niebo pokryte było takimi obłokami, jakby ktoś nałożył warstwę z filtrem chmur w renderowaniu. Nie mogłam się nadziwić temu widokowi. Miałam ochotę użyć suwaka do zmniejszenia krycia, ale już zainteresowałam się pewnym  gościem obsadzając go w głównej roli kolejnej mojej opowieści, choć nadałby się pewnie bardziej na plan filmowy super produkcji. I w tym czasie ktoś zmniejszył krycie do minimalnego procentu, by w dalszej części dnia zrezygnować całkowicie z tej warstwy. Jak tylko warstwa z filtrem chmur zniknęła, zrobiło się nienaturalnie gorąco dla pierwszego listopadowego dnia. A na cmentarzu tłumy. Dlatego ten cmentarz w środku miasta lubię najbardziej tuż przed pierwszym listopada, kiedy wszyscy krzątają się wokół grobów swoich bliskich z miotełkami, wiaderkami, płynami do pucowania kamienia. Przechodząc alejką można zobaczyć jak z wysokiego nagrobka wyglądającego jak kaplica, wychodzi pani w podomce z miotłą i wiaderkiem, całkiem jakby jedna z "lokatorek" rodzinnego grobowca postanowiła sama zakrzątnąć się przy porządkowaniu miejsca wiecznego spoczynku zacnej, zasłużonej dla miasta rodziny. Tam gdzieś, na mojej drodze, ekipy budowalańców uwijają się jeszcze przy ostatnich remontach. Bardzo samotny i opuszczony jawi się na tle innych grobów grób bohaterskiego prezydenta miasta z czasów przedwojennych i wojennych - Romana Sichrawy, który najbardziej wsławił się tym, że wykonując żądania niemieckich okupantów podania listy 10 nazwisk zakładników, dziesięć razy wpisał swoje własne nazwisko (choć jego zasługi przedwojenne i z czasów wojny są tak bogate, że starczyłoby na życiorys niejednego bohatera, cóż mówić o zwykłym człowieku). Zawsze, kiedy tam wracam, zaglądam do niego. Odwiedzam wielkiego przyjaciela dzieci - Gargamela i słyszę jego "matka" i ciągle mogę przy nim czuć się jak dziecko. Muszę przejść koło pomnika powstańców z 1830 i 1863 roku i nie da się przejść pomimo. Od dwóch lat, kiedy mijam ten pomnik widzę od razu piękne groby powstańców z Cmentarza Łyczakowskiego. Na mojej trasie jest też grobowiec rodzinny druhny Nusi - Ireny Styczyńskiej z domu Król, z pokolenia Kolumbów, która zmarła w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Widzę skromny grób mojej Niani na cmentarzu w Moim Mieście. Choć go już od dawna nie ma, zapalam płomień pamięci i znów jestem małą dziewczynką z czasów, Kiedy Ja byłam Małą Dziewczynką i pod opieką Mojej Mamy pokonuję niekończącą się, nudną drogę z domu na cmentarz. Jedyny ekscytujący mnie element podczas całej drogi to dom, którego okna zaczynają się poniżej poziomu chodnika i nie są to okna piwnicy. Wyobraźnia nie umiała mi podpowiedzieć, jak mieszka się w takim domu i dlaczego ktoś taki dom wybudował. Musiało upłynąć wiele lat, żebym się dowiedziała, co było przyczyną takiego stanu rzeczy... A jesień tego roku jakaś leniwa, nieśpieszno przyodziewa się w purpurę i rudozłote barwy. Zdaje się, że na drzewach tkwią zaledwie żółte liście i dopiero gdy opadną, nabierają mocy i przyjmują te właściwe kolory. Po Starym cmentarzu wieczorem, w wigilię Wszystkich Świętych snują się swiatłocienie i opierają się na murach kościoła, albo kładą na trawie. Z głośników rozbrzmiewają głosy recytatorów i wieczór ma atmosferę Dziadów. Trochę marznę, co w ostatnich tygodniach mi się nie zdarza; trochę też bolą mnie nogi. Może nawet bardzo. Udaję. Wciąż udaję przed sobą i wszystkimi, że jest OK. Pewnie nauczyłam się takiej postawy od Druhny Halinki, tej co urodziła się po to, by być wieczną dziewczynką. Tymczasem ból potrafi uprzykrzyć wiele godzin dnia i nocy. Ale tamta noc, rozpoczęta pięknym widowiskiem rozpisanym przed 30. laty, by odbyło się właśnie w tym miejscu, warta jest każdego bólu i każdej niewygody. I tyle tych cmentarzy w mieście, że nie sposób być na wszystkich. Jeszcze więcej tych, któreśmy w życiu nawiedzili. Wszystkie pomniki, nagrobki, krzyże, tablice, epitafia nakładają się na siebie warstwa po warstwie. Ktoś za mnie używa suwaka zmniejszającego krycie i nic mi nie zasłania widoku - widzę je wszystkie w mojej głowie jak na wielowarstwowej płaszczyźnie czasoprzestrzeni. Niechybnie są w mojej żywej pamięci. Pomniki żołnierzy i bohaterów. Groby matek i ojców. Maleńkie groby dzieci. Tragicznie zmarłych i tych, których trawiła długa i ciężka choroba lub odeszli cicho, we śnie. Tych, których domów już nie ma, bo zarósł je las i tych, których domy zamieszkują inni. Tych, którzy wiedli żywot spokojny i było to ich jedyną winą, by stać się zbiorową ofiarą zagłady. Groby zwykłych niezwykłych, o których pamięć żyje i tych, o których nie ma kto pamiętać.

Gdyby nie oni wszyscy, czym byłabym dzisiaj? Czym bylibyśmy wszyscy? Cała ziemia jest jednym wielkim cmentarzyskiem tych, którzy przecierali szlaki dla naszego człowieczeństwa.


poniedziałek, 3 listopada 2014

Cmentarze łemkowskie

Tego roku i w latach minionych podczas naszych podróży nawiedziliśmy niezliczone ilości cmentarzy. Ziemia Sądecka, całe Beskidy usłane są cmentarzami, które gasną, jak gaśnie pamięć o niegdysiejszej wielobarwności i wielokulturowości tej części Małopolski. Cmentarze łemkowskie targane są samotnością i pustką. Zaledwie wiatr po nich hula, przez krótką chwilę się po nich słońce przetoczy, czasem zgrzytnie łamiący się metalowy krzyż i potem już żadnego innego odgłosu nie wyda spadając ciężko na murawę gęstą i miękką. Wokół niektórych z nich zostały jeszcze niewysokie murki ułożone z kamieni, ale te porastają kępy roślinności z każdą dziesiątką lat zaciągając na nich coraz to większy dywan murawy. Dopóki jest fragment przynajmniej takiego muru, dopóki figurki Chrystusa upadłego z krzyża podpierają się o kamienne pomniki, dopóki czas nie powalił tych przepięknych przykładów sztuki kamieniarskiej - kamiennych pomników i krzyży, i stoją jeszcze, choć już nisko pochylone nad ziemią, dopóty każdy wędrowiec wypatrzy je w perspektywie krajobrazu. Inaczej rzecz ma się z cmantarzami takimi jak w Łabowej. Tam las zarastający cmentarz otoczył go gęstym kordonem drzew zasłaniając przed okiem ludzkim nieliczne pomniki, które oparły się czasowi. Może ten proces jest kojącym plastrem na bolesne i głębokie rany, ale na pewno trzeba go ocalić od zapomnienia. W Królowej Górnej, która była przecież Królową Ruską (w odróżnieniu od Królowej Polskiej) o cmentarzu łemkowskim przypominają garby na pagórku. Gdyby nie kilka zgarbionych kamiennych krzyży nikt obcy nie zorientowałby się, że to cmentarz.
Jest w tym jednak jakiś nieodparty urok. Gasnące cmentarze uczą pokory i godzenia się z przemijaniem. Są niemymi opowieściami o tym, jak bardzo nietrwałe jest wszystko tutaj na ziemi. Ludzie mieszkali przez całe stulecia czyniąc sobie, jakże trudną ziemię poddaną, i nagle, za przyczyną jednej decyzji politycznej, zniknęła cała nacja. Są cmentarze w Beskidzie Niskim, gdzie tzw. ziomkostwo pozostające wciąż na przesiedlonych terenach, postawiło zbiorowe pomniki z rozrywającymi serce epitafiami a nawet z wypisanymi nazwiskami wszystkich rodzin pochowanych na cmentarzach. Ale to nowe tak bardzo nie pasuje do starego! Swoją nowomodą na gładki granit najzwyczajniej razi postawione w pobliżu starych kamiennych krzyży.
Beskidzkie cmentarze łemkowskie z wyludnionych wiosek charakteryzują się również tym, że nie poprzecinała ich sieć betonowych alejek. Całe trwają ukwiecone polnymi kwiatami i ziołami. Zatopione w trawach po kolana wyglądają bajkowo. Do niektórych przyklejone są cmentarze z I wojny światowej i wspólnie zakotwiczone w przeszłości tkwią w teraźniejszości. Najgorszym rozwiązaniem dla cmentarzy i byłych cerkwi jest, gdy obrządek łaciński przejął w użytkowanie i jedno, i drugie. Tak stało się w miejscowościach, które dawniej zamieszkiwane były w całości przez Łemków, a po 1946 roku zasiedlone zostały przez Polaków. Nowoczesne bohomazy "sztuki kamieniarskiej" z lastriko lub granitu są jak strachy na wróble dla dusz, które chciałyby zajrzeć w miejsce spoczynku ich ciała. Jest sporo miejscowoci, jak choćby Bielanka k/Gorlic, w których wierni trzech obrządków chrześcijańskich żyli obok siebie i spoczywają na jednym cmentarzu. Nawet dziś, skoro wrócili, dzielą jedną świątynię i nie mają wydzielonych specjalnych sektorów na wieczny spoczynek dla katolików, grekokatolików, czy prawosławnych. Do Łosia wrócili Łemkowie, bo na cmentarzu są nowe nagrobki z krzyżem z trzema belkami i z tablicami pisanymi cyrylicą. W Kotaniu przy cerkwi zrobino swoiste lapidarium z kamiennych krzyży nagrobnych. Pięknie je odnowiono i ustawiono dookoła drewnianej świątyni, która teraz służy obrządkowi łacińskiemu. W Zdyni na cmentarzu łemkowskim pochowany jest święty Maksym Gorlicki (Sandowicz). Zaś po słowackiej stronie na kilku nagrobkach widzieliśmy nazwisko brzmiące jak Warhol (Warhola) pisane cyrylicą.
Społeczność łemkowska nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym na tle pozostałych narodowości zamieszkujących ziemie polskie. To raczej Polacy i Żydzi osiągali sukcesy na różnych polach życia i działalności. Łemkowie zmagali się z trudami życia w podkarpackich wsiach, na stokach kapryśnych gór. Pisali ikony, haftowali ręczniki, którymi potem przyozdabiadli ikonostas w cerkwi i przydrożne krzyże, wyszywali przepiękne wzory na koszulach, byli pasterzami, smolarzami, kamieniarzami itp. Ot, najzwyczajniej w świecie żyli obok nas, z nami.  Nie dajmy więc zgasnąć pamięci o nich, nie pozwólmy by trawa zarosła nam dusze zagłuszając wrażliwość. Wszak z pamięci o tych, co byli, utkana jest nasza własna tożsamość.
Cmentarz łemkowski
Cmentarz łemkowski
Cmentarz łemkowski - samotny nagrobek
Cmentarz łemkowski - samotny nagrobek
Cmentarz Królowa
Cmentarz Królowa
Cerkiew w Kotaniu
Cerkiew w Kotaniu