MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Nowy Żmigród

Miasto rozsiadło się na szczycie góry i przez wieki wierzchołek stępił się, więc dzisiaj wzniesienie wygląda jak płaskowyż. Od zachodu niemal pionowo wznosi się zboczem wyżłobionym nurtem rzeki, by od wschodu wpuścić świat do siebie niemal bez przeszkód. Wpłynęliśmy na płytę rynku niczym jeden z ciężkich ołowianych obłoków, które niebezpiecznie zawęziły przestrzeń między niebem a ziemią. Tak niebezpiecznie, że z daleka niebo zlało się ze wzniesieniem, a kiedy się było w środku, wydawało się, że tylko korony drzew porastających rynek i dachy niewysokich kamienic powstrzymują je przed upadkiem na ziemię. Bo nieboskłon niczym nie powstrzymywany, runąłby niechybnie na płytę rynku. Ponad poziom wszystkiego wznosiła się wieża kościoła św. Piotra i Pawła i od początku wiadomo było, że przedziurawi któryś z nabrzmiałych deszczem kłębów. Gdyby już jeden został przekłuty szpikulcem krzyża zapewne byłby to początek apogeum, gdyż chmury były ze sobą tak skłębione i skotłowane, tak wściekle burzyły się nad miastem, że tylko czekały na najmniejszy pretekst, by dać upust nawałnicy.
Myśli mieszkańców utkwiły w sanktuarium niecałego świętego wyrosłego pośród ojców miasteczka, skąd dochodził bardziej uroczysty niż innej niedzieli śpiew kapłana i nawet organista uroczyściej dotykał klawiszy na klawiaturze instrumentu, który upodobał sobie miejsce ponad kruchtami.
Chmury zeszły tak nisko, że czuło się jak wypełniały wąską a długą przestrzeń centralnego placu miasteczka. Ponieważ tego dnia wszystko było niezwykłe, więc w narożniku rynku blisko kościoła wykwitły kolorowe stragany. Dwóch wyrostków wybiegło z bramy jednego z domów i z głośnym pokrzykiwaniem przebiegło do sąsiadującej niewielkiej kamienicy. Wszystko w miasteczku było niewielkie oprócz kościoła odzianego w gotyckie kształty, spiętrzonych chmur i placu Zamkowego. Z głośników świątynnych w ciszę rynku wdzierały się słowa św. Marka "dziecko nie umarło tylko śpi" - te same, które niegdysiejsi obywatele miasta wyryli na wieki w piaskowcu w formie epitafium. Zapewne rodzice Filomeny Cyryli Nowakówny porażeni tragedią śmierci swej córki liczyli na cud, czekali na słowa "Talitha cum", wyczekiwali kroków Jezusa. W taki dzień jak ten, w ciszy, która skumulowała się w Beskidzie pod niskim pułapem nieba zapewne niejeden ojciec i niejedna matka usłyszeliby kroki człowieka wybijające rytm na bruku oczekującego miasteczka. Atmosfera była brzemienna w oczekiwanie. Czekali sprzedawcy schowani za parawanami tandetnych towarów przywiezionych z wcześniejszego odpustu w pudłach po bananach. Rozłożyli jaskrawy plastik i rozmiękłe cukierki na blatach ustawionych na skrzyżowanych drewnianych nogach. Czekali mieszkańcy, którzy w swej niecierpliwości ustawili się przed świątynią, by byli najpierwszymi, którzy po odpustowej sumie wyleją się na płytę rynku. Czekali zapewne i ci we wnętrzu świątyni; rodzice zachodzili w głowę jak odciągnąć dzieci od kramów z badziewiastymi zabawkami a dzieci kombinowały jakiego szantażu użyć, by rodzice dali się naciągnąć na cokolwiek. Nawet niecały święty wyrosły pośród ojców miasteczka oczekiwał spokojnie przyklejony do strzępiastej serwetki rozłożonej na tylnej kanapie przedpotopowego samochodu. Takiego, którym już nikt nie rusza na drogi nawet najgłębszej prowincji jak ta w Beskidzie Niskim, a tylko kury obsrywają go w obejściu i ten jeden jedyny raz - kto wie? może ostatni - wyrowadzono auto na odpust. Najbardziej czekał dzwon na wieży kościelnej i niecierpliwie szykował swe serce do rozdzierających zastygłą w oczekiwaniu rzeczywistość uderzeń. I nagle w tej ciszy i oczekiwaniu powietrze rozdarły trzy wystrzały. Odgłos przypominał uderzenie pioruna. To współczesne kapiszony owinięte w bibułę z chińskimi znakami wyrwały się przed szereg. Było je słychać w całej okolicy. Podmuch wstrząsnął powietrzem aż sapnęły kamienie łupkowe ustawione w stosy przy każdym domiszczu z ogrodem na terenie placu Zamkowego. Wiele wystrzałów rozległo się poprzez wieki na tym przygranicznym terenie, bo miasteczko było ostatnią flanką polskości w czasie, gdy na wschód od niego była Ruś Czerwona. Więc te kamienie, poukładane jakby zaledwie od ostatniego odpustu, jęknęły bezgłośnie podnosząc do góry łodygi płożących się po nich o tej porze roku bylin, a te rozszumiały się wielowiekowym oddechem. Kamienie sapnęły jeszcze, po czym opadły rozsiadając się w wygodnych stosach na kolejny rok, do kolejnego czerwca, który przyjdzie nocą jaśminową, po 13. od dzisiaj pełni. Gdyby nie nazwa placu i kamienie łupkowe ułożone w stosy nikt by dzisiaj nie wiedział, że w miasteczku istniał zamek, tak jak nie został żaden ślad po klasztorze dominikanów, których osadzono w mieście ponoć do nawracania innowierców i unitów. No chyba, że któraś kupka kamieni na jednym z podwórek domów wyrosłych na placu Zamkowym pochodzi bardziej z klasztoru niż z zamku. Wiele tajemnic skrywa maleńka miejscowość zagubiona pomiędzy wzniesieniami Beskidu Niskiego leżąca na Węgierskim szlaku. Jedna z najtragiczniejszych, owinięta w śmiertelną ciszę jak twarz  staruszki w chustkę, znajduje się w nieodległym miejscu, które do dziś jest cmentarzem, choć napis na tabliczce głosi, że to zabytek prawem chroniony. Czas rozłupał nagrobne tablice zgodnie z genealogią, która miliony lat temu nawarstwiła na siebie warstwy piaskowca i dziś pochylone macewy zdają się być efektem mistrzowskiej, niemal koronczarskiej pracy mistrza trudniącego się ich wyrobem. To jedna z największych tajemnic miasta, skrzętnie skrywana w gęstwinie dębów, na południowym stoku beskidzkiego wzniesienia licującym z miasteczkiem, przy drodze prowadzącej z Węgier na północ. Czas leczy tam rany. Światłu jest trudno się przedrzeć do zagajnika, który kiedyś był wielkim cmentarzem. Zaś w miejscu, gdzie drzewa się przerzedzają światłość wdziera się jaskrawa. Tak jaskrawa, że wszystko jest już tylko jaskrawą jasnością.
Ulewa wytrzymała ponad Krosnem i Haczowem. Przez cały dzień krążyła wokół Nowego Żmigrodu razem z nami i rozpadało się dopiero w okolicach Gorlic. Lało aż do Ptaszkowej. Przestało padać, gdyśmy spływali znów w Kotlinę Sądecką i stało się tak tylko dlatego, by jak przy każdym powrocie z Beskidu Niskiego Palce Boga wskazały nam z nad Pasma Radziejowej drogę do domu.
Święci Piotrze i Pawle, błogosławiony Władysławie Findyszu - niecały święty wyrosły pośród ojców miasteczka, Matko Boża z Jezusem Nazareńskim - weźcie w swoją najświętszą opiekę to miejsce na ziemi tak tragicznie doświadczane przez historię i każde inne miejsce z jego mieszkańcami; niech wyznają religię jaką chcą, albo w jakiej zrodzili się z ojców czy matek, niech myśli ich będą przyziemne z zadatkiem zaledwie na bojaźliwe i bogobojne, a czyny mniej lub bardziej rozsądne i sprawiedliwe. Uproście u Boga Najwyższego pokój, radość tu na ziemi żyjącym, a po śmierci wszystkim w niebie.

niedziela, 28 czerwca 2015

Cmentarz żydowski w Nowym Żmigrodzie

Przy nawiedzeniu każdego cmentarza żydowskiego mam wrażenie, że właśnie ten robi największe wrażenie. Wcale tak nie jest. One wszystkie robią olbrzymie wrażenie. Każdy na swój sposób. Z każdym związana jest ta sama historia tragicznego końca wielowiekowej tradycji wielokulturowych i wieloreligijnych społeczności polskich miast i wsi. Tak więc i Nowy Żmigród ze swą żydowską tradycją każe się zatrzymać na dłużej.
Nastrój żydowskich cmentarzy jest trudny do wyrażenia słowami. Przemijające macewy są niemym krzykiem, tam zamarł niegdysiejszy gwar bujnego życia gmin żydowskich, sklepów cynamonowych, targów i melodia domów modlitw, rytm jesziw wyznaczany powtarzanymi wersetami Biblii. Cały ten gwar zawarł się w martwej ciszy każdego żydowskiego cmentarza.

Nowy Żmigród stał się miejscem, do którego Niemcy przed 1942 r. zwieźli Żydów z okolic tworząc jedno wielkie getto, by systematycznie organizować masowe egzekucje, wysyłkę do obozów pracy i fabryk śmierci.



Cmentarz żydowski w Nowym Żmigrodzie - kliknij.

Światło starego człowieka

Pomieszczenie było maleńkie, mieściło zaledwie kilka krzeseł ustawionych pod przeciwległymi ścianami i choć kilka z nich było wolnych, wybrałam właśnie to naprzeciw staruszka. Patrzył na mnie  olbrzymimi brązowymi oczami i właśnie oczy były tym elementem, który zdecydowanie świadczył o tym, że starzec jeszcze żyje. Cały wyglądał jak szkielet obleczony skórą, ale wszystko inne skrywało się pod całkiem nowym popielatym bawełnianym dresem. Stopy obute w sandały, opatulone były w popielate, grube, frotowe skarpety, przy czym wyglądały jak nie do pary, bo starość wykrzywiła lewą stopę starca tak, że nabrała kształtu prawej. I tylko but, sportowy jak reszta ubrania, nie pasował do nogi.
Obok starca siedziała młoda kobieta, nawet z wyglądu podobna, musiałaby być wnuczką raczej niż dzieckiem mężczyzny. Równie często jak on spoglądała na mnie spojrzeniem, którym usiłowała coś wyjaśnić, jednak nie odezwała się ani słowem. Z lewej strony siedziała kobieta wiekiem pomiędzy mną, a starcem, więc pewnie mogłaby być moją matką. Po drugiej stronie starca usiadła dziewczyna, która bez przerwy wychodziła i wchodziła, jakby nie mogła usiedzieć na miejscu. Miała buty na olbrzymiej koturnie, bluzkę we wzory jak jeden z kształtów własnych z Photoshopa i nie wiedzieć po co, przewieszoną przez ramię kurtkę, którą zaraz po wejściu położyła na krześle obok. Na zmyślnej półce, zawieszonej na ścianie stało radio. Z wysokości półki dźwięk włączonego radia sączył się wprost do mojego ucha drażniąc zbyt mocno nastawionymi basami. Za oknem przetaczały się fronty atmosferyczne, więc pogoda była niepewna - aura ze słonecznej i ciepłej zmieniała się na byle jaką. Uchyliłam okno, bo w pomieszczeniu było duszno. Uchylając zapytałam czy nikomu nie przeszkadza. Pytając najbardziej chodziło mi o starca i kobietę z mojej lewej strony. Starzec chyba nie dosłyszał pytania, bo nie odpowiedział. Kobieta nie miała nic przeciwko, sama myślała o uchyleniu okna - powiedziała. Pozostałe osoby nie zareagowały. Miałam ze sobą książkę, by skrócić czas oczekiwania, ale ryczące do prawego ucha źle ustawionymi basami radio zniechęcało. Wzrok starca zataczając koła ciągle spotykał się z moim wzrokiem. Widocznie moje oczy były na orbicie, którą wędrował zgodzony na wszystko wzrok starca. Usiłowałam zagaić rozmowę, ale się nie skleiła. Znów winne było włączone, ryczące źle ustawionymi basami radio. Przez korytarz, który odsłaniały otwarte drzwi do małego pomieszczenia, w którym wszyscy się znajdowaliśmy, przetaczał się spory tłum ludzi. Niektórzy wchodzili, inni wychodzili. Wielu zajrzało do pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, ale jakoś nikt nie wchodził, choć wciąż były ze dwa, może trzy wolne krzesła. W pewnym momencie zajrzał mężczyzna i kierując niecierpliwe słowa do starca, powiedział: chodź, tam już jest miejsce. Starzec powoli wstał na obie prawe nogi, wsparł się o kuli i poszedł równie powoli jak wstawał. Zdecydowanie za wolno jak na wielką niecierpliwość w postawie tamtego mężczyzny. No. On mógł być synem starca. Nie wyglądał wprawdzie, jakby mógł być moim ojcem, ale zapewne był najmłodszym dzieckiem starca. Po wyjściu starca w pomieszczeniu zrobiło się pusto. Więc jednak coś tkwiło w tym mężczyźnie, co kazało mi usiąść naprzeciw i stale ściągało mój wzrok na niego. Coś niewypowiedzianego i nieokreślonego, powodującego jednak, że swoją osobą wypełniał całe pomieszczenie, był jego - pomieszczenia - duszą. A przecież nie powiedział ani słowa. Zataczał tylko powoli kręgi swoim wzrokiem, otrzepywał niewidzialny kurz z nogawek całkiem nowych spodni popielatego, bawełnianego dresu i dystyngowanie poprawiał bluzę, którą trzymał na kolanach. Kiedy wyszdł z pomieszczenia poczułam chłód. Wiadomo, że ciągnął przez uchylone okno wraz z powietrzem zmieniającego się frontu atmosferycznego, ale jakoś wcześniej go nie odczuwałam. Poczułam go dopiero, kiedy starzec wyszedł z pomieszczenia. 
Odezwał się do mnie, gdy weszłam do drugiego pomieszczenia i znów usiadłam naprzeciwko niego. Właściwie to był korytarz a nie pomieszczenie i choć oczekujących w nim było znacznie więcej, ono samo było zdecydowanie mniejsze niż pierwsze, w którym siedzieliśmy. Byłam więc bliżej niego; może dlatego się odezwał. Nie. Tam nie było radia i nie burzyło ciszy swoimi głośnikami ze zbyt mocno ustawionymi basami. A może i on żałował, że nie zamienił ze mną ani jednego słowa równie mocno jak ja żałowałam, albo przynajmniej trochę. Powiedział więc, że złamał nogę. I ze złamaną chodził kilka tygodni. Bo nie wiedział, że jest złamana. Bolała, ale pomyślał, że poboli i przestanie. Syn przyjechał i powiedział, że trzeba do lekarza, żeby zobaczył czemu boli. Syn przytaknął. Stał obok. Zbyt się niecierpliwił, by siedzieć. - Pani, jak można kazać ludziom tyle czekać? - zapytał. - Nie każdy może. Teraz to może, ale do niedawna karetka woziła do lekarza i na tym, no na wózku go trzeba było wozić. Starzec zaś kontynuował swoją opowieść: - Jak wzięli do szpitala, okazało się, że biodro zepsutu, to wymienili od razu cały staw. I ja tak od niedawna dopiero staję no nogi. - Chodź tato, wołają cię - przerwał zaledwie zaczętą opowieść starca syn. 
Weszli do gabinetu lekarza. Zamknięty w maleńkim korytarzu świat znów opustoszał. Jakby słońce zgasło. 

środa, 24 czerwca 2015

Pomaganie jest super

Uwaga, uwaga! Od teraz każdy może zostać posiadaczem jednego z tych unikatowych (bo ręcznie przeze mnie robionych i wymyślanych dla celów obozu w Korzkwi) emblematów o tematyce afrykańskiej. Jeden Cisowiec (Cisowiec = Przyjaciel)​ jako pierwszy zamówił sobie znaczek. W zamian zostanie naszym przewodnikiem po Bochni. Jeśli więc ktokolwiek chciałby zyskać jeden ze znaczków, które wciąż się tworzą i mnożą, możecie wspomóc nas podczas naszego obozu letniego w możliwy dla Was sposób (nie wykluczamy pomocy finansowej w opłaceniu np. wycieczki, biletów wstępu do muzeum, transportu czy zakupu lodów). Wypoczywamy w przepięknej Jurze Krakowsko-Częstowchowskiej w dniach 15-29 lipca. Wypoczywając robimy coś mądrego i dobrego - jak zawsze na naszych obozach. Wsparcie nas w naszym pracowitym wypoczynku zaowocuje propagowaniem wiedzy na temat charytatywnej działalności w Afryce obu fundacji Pana Szymona Hołowni, ponieważ tematem przewodnim naszego obozu będzie Afryka i pomoc Afryce. Jeśli nie macie pomysłu lub możliwości na wspomożenie nas i zaopiekowanych przez nas dzieci, wystarczy że w zamian za doznania artystyczne, jakich niewątpliwie dostarczyło Wam to zdjęcie ;), może z podziwu dla mojej żmudnej pracy ;), albo fajnego pomysłu na lato dla dzieci ;) - więc wystarczy, że odwiedzicie strony Fundacji Pana Szymona Hołowni, zapoznacie się z jego działalnością, a może nawet zadeklarujecie "piątkę na piątek" lub inną formę pomocy dla potrzebujących w Afryce. Obecnie w miejscu działania Dobrej Fabryki szaleje malaria. Potrzebna jest krew i tlen - szczegóły na FB albo na podlinkowanych stronach. Pomaganie jest super. My na naszych harcerskich obozach i podczas pracy w harcerstwie uczymy tego naszych podopiecznych. Spróbuj raz komuś pomóc - potem nie będziesz mógł bez tego żyć. :)

Fabryka Dobra kliknij

Kasisi kliknij


Pomaganie jest super. Nie jutro, za miesiąc czy kiedyś, jak mi się poprawi sytuacja finansowa. Dziś jest na to  najlepszy czas. Teraz. Właśnie TERAZ.




(Do zdjęcia wykorzystałam mapę stanowiącą integralną część materiałów programowych ZHP).

wtorek, 23 czerwca 2015

Podróż

Trzeba się wybrać w drogę. Aby wydostać się z kotliny górskiej należy udać się niegdysiejszym traktem węgierskim, który od południa prowadził w głąb kraju, przechodząc obok siedzib pustelników – św. Justa i św. Świerada. Najpierw podąża się dnem kotliny górskiej, a zaraz potem wspina się na ścielące się wokół pasma. Droga ciągnie ię wzdłuż koryta rzeki i jest naturalną granicą między Beskidem Wyspowym a Pogórzem Rożnowskim. I to stamtąd najbardziej widać podobieństwo tej ziemi do włoskiej Toskanii. Czuję się swojsko dopóki trakt wiedzie pomiędzy górami, przez przełęcze. Skoro się jednak zdecydowałam ruszyć w drogę wiadomym jest, że wkrótce dające bezpieczeństwo najmilsze widoki zostaną poza mną. Czas jakiś towarzyszą mi w podróży i żegnają się w ukłonach, przeistaczając się w coraz to nowe, niższe pasma. Jeszcze zabłądzę w Gorce, ale po nich już coraz dalszy horyzont. Mijam Moje Miasto z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, które – dzięki obwodnicy, jaką zyskało jakiś czas temu – mija się dosłownie. I pomimo. Zawsze, kiedy znajduję się na tej obwodnicy płaczę nad wiosennymi kwiatami, które mogłabym zrywać na tamtej łące, gdyby tylko czas zatrzymał się w miejscu. Przecież wciąż czuję ich zapach i wciąż żywo pamiętam tę chwilę, gdy szłam z koleżanką w tamte wiosny po podmokłych łąkach i niosłam te kwiaty zwiastujące wiosnę. Wszystko, cała atmosfera wiosny, była wtedy omdlewająca.  I dziś też czas w tamtym miejscu jest omdlewający. W uszach na przemian biją dzwony i grają świerszcze. Nawet słyszę trzepot skrzydeł ważki – tej znad Małej Rzeczki… Ale przecież i Moje Miasto zostało już za mną. Niedaleko od niego ziemia rozciąga się w ostatnich fałdach nierówności, by stać się całkiem gładką. To tam, w okolicach ostatniego fałdu nawołuje mnie mała dziewczynka, która w odległej przyszłości zostanie Moją Babcią. Jej głos wychodzi z pustych oczodołow graboszyckiego dworu. Zimą, gdy drzewa okalające ruiny wystawiają na najmniejsze promienie słońca bezlistne gałęzie, głos owej małej dziewczynki jest wyraźny, niczym niestłumiony. Każda inna poru roku wybrana na podróż tamtym gościńcem sprzyja tajemnicy. Nigdy nie opowiadała mi czy miała szczęśliwe dzieciństwo. Moja Babcia. Przecież mogło być szczęśliwe nawet wtedy, gdy wysłano ją do pracy w tym dworze. A może to nie był ten dwór, tylko raczej tamten drugi, mniejszy, bliżej jej rodzinnego domu? Bo mieszkała w głębi, a tamtędy nie idzie główna droga. No, tylko gdyby było inaczej, czyli, gdyby pracowała tam w głębi, to kto mnie w takim razie woła? Czyj głos słyszę za każdym razem, gdy tamtędy zmierzam?
Jeśli dobrze wytężyć wzrok, to od strony kierowcy można zobaczyć w oddali pasma gór. Ale zawsze są zasnute mgłą. To znaczy, że są daleko, a nie, że widoczność jest kiepska.
Od dawna jestem na terenie księstwa, które obecnie jest królestwem li tylko karpia. Karpiowi niczego nie brakuje, jest królewską rybą i jest rzeczą naturalną, że tradycja hodowli karpia pochodzi od czasów dawnych.
Wnet minę dwa zamki. Jeden z nich jest ukryty przed okiem turysty będącego tylko przelotem, za to drugi stoi niemal na środku drogi. Tam, gdzie drugi stoi niemal na środku drogi, dzieje minionego stulecia przyćmiły wszystko, o czym chciałyby opowiedzieć wieki. Tylko zamek z wieżą stoją niewzruszenie i rzeka płynie jak płynęła, choć wciąż jest inna, bo przecież nie da się dwa razy do tej samej wejść. O tej rzece pisał Marian Niżyński i była lekturą obowiązkową dla dzieci w Moim Mieście.
Nieco dalej królowa polskich rzek, która wcale w tym miejscu na królową nie wygląda. Jeśli spojrzeć na mapę, wije się dziwacznymi zakolami i właśnie ona oddziela w tym miejscu geograficznie dwie krainy, choć co do krain historycznych, to z granicą nie było tak prosto.

I wnet cały świat robi się zakurzony. Gdyby wziąć pióra przywiązane na patyku i zetrzeć cały kurz z tamtego świata, pewnie byłoby przyjemniej nań patrzeć. A kiedy jest tak, że zaledwie jedno miasto się kończy, a następne już się zaczyna, trzeba zrobić unik i wyjechać z tego ciągu, gdzieś w stronę fabryki chmur. Bo, kiedy od strony pasażera już widać fabrykę chmur, to można się na nią napatrzeć, ale trzeba pamiętać, żeby – gdy się ją już minie – skręcić w prawo. I jeszcze tylko kawałek, kawałeczek i już się jest u Małych Ludzi. A tam, gdzie mieszkają Mali Ludzie, ulice noszą nazwy drzew. O! Przepraszam. Jest jedna Motylowa. Ale o tym będzie inna opowieść.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Karpacka Troja - ziemia obiecana

Usypiałam czas delikatnym kołysaniem i przyglądałam się słońcu, które wybrało się w najdłuższą podróż. Z wielkim zdumieniem obserwowałam, jak zgrabnie przemknęło przez uskok pomiędzy Beskidem Wyspowym a Pogórzem Rożnowskim i nie zachwiawszy się, już było po drugiej stronie. Córka Syjamskiego Króla zasiadła na moim ramieniu, wtuliła miękką mordkę blisko mego ucha i wprawiając w ruch membranę schowaną gdzieś w swoim wnętrzu, pomagała mi w uśpieniu czasu uspokajającym mruczeniem. Gdyby ktoś poświęcił chwilę, by spojrzeć w naszą stronę, mógłby się zastanowić kto - kot, słońce czy ja - sprawia wrażenie najbardziej rozleniwionego elementu tego obrazka. Choć słońce, kiedy już znalazło się na szczytach Pogórza nabrało prędkości, jakby wiedziało, że nabroiło, przechodząc poza wyznaczone granice i spodziewało się, że słoneczna matka wychyli swą twarz z okna i rozlegnie się wołanie: Słońceeee! Dooo dooomuuu!, więc pośpieszyło się, by dojść jak najdalej. Pod koniec biegło. Słoneczna matka nie wychyliła jednak swej twarzy z okna, tylko podeszła chyba na palcach - w każdym razie ja nie słyszałam kroków, choć wokół panowała cisza - złapała słońce za rękę i pociągnęła w swoją stronę. Była jednak po drugiej stronie góry, więc nie mogłam niczego zobaczyć, a tylko wyobrazić, przypominając sobie zachowania Mojej Mamy z czasów, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką.
Dziś słońce towarzyszyło nam w długiej wyprawie. Trochę w przestrzeni, ale bardziej w czasie. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek zaproponowaliśmy mu tak odległą podróż. Kiedy w podręczniku historii, w szkole podstawowej, oglądaliśmy zdjęcia z Biskupina, marzyliśmy, by się tam znaleźć. Musiało minąć naprawdę bardzo dużo czasu i wydarzyć się wiele - niepoliczalnie i niemierzalnie wiele - by marzenie się ziściło. One wszystkie - marzenia wybujałe na książkowej wiedzy o świecie - coraz częściej się spełniają. Kto wie? Może tak jest przed końcem czasu?

Dotknęliśmy dzisiaj epoki brązu. Nawet się w niej wylegiwaliśmy pod dachem ze strzechy w domostwach z plecionki oblepianej gliną. Nie było to w Biskupinie, tylko w Trzcinicy pod Jasłem, co nie przeszkadzało nam czuć się jakbyśmy byli literami podręcznikowej lekcji historii z V klasy i przeciskali się pomiędzy stronicami od zdania do zdania i od zdjęcia do zdjęcia budując wyobrażenie tego, co niewyobrażalne. Za chwilę mogliśmy się czuć prawdziwymi wędrowcami w czasie, bo zgrabnie, nie wiedzieć kiedy, z podręcznikowej lekcji przeskoczyliśmy wprost do epoki brązu, by zaraz potem wskoczyć do wczesnego, przedchrześcijańskiego (na tym terenie) średniowiecza.
Jeśli spojrzeć na Karpaty z góry śmiało można się doszukać w nich kształtu salamandry. Mógłby to również być smok, albo jakiś inny niż salamandra płaz, gad lub jaszczur, ale to salamandra jest charakterystyczna dla Karpat, więc umawiamy się na salamandrę. I w miejscu, gdzie u salamandry łeb łączy się z tułowiem jest w Karpatach najdogodniejsze, bo chyba najszersze miejsce do przenikania z południa świata, a przynajmniej Europy, na północ. I to jest Przełęcz Dukielska, która w związku z tymi dogodnościami wiecznie jest uwikłana w wielkie wydarzenia z dziejów ludzkości. Tą właśnie przełęczą, na długo przed jej nazwaniem, bo około roku 2100 p.n.e. na północne flanki Karpat dotarły ludy cywilizacji anatolijsko-bałkańskiej i na kilka wieków za swój dom obrały sobie dziwne w budowie, z bardzo stromymi zboczami wzgórze wyrosłe nad Ropą, z trzech stron otoczone  dolinami i kotlinami. I tak za stroną www.karpackatroja.pl napomknę, że:
W początkach epoki brązu zbudowano tu osadę warowną. Broniona była ona wałem drewniano-ziemnym z palisadą, palisadą, fosą i samą stromizną stoków. Mieszkała w niej ludność grupy pleszowskiej kultury mierzanowickiej (2100-1650 p.n.Ch.) pozostająca pod silnymi wpływami zakarpackimi. Potem w latach 1650-1350 p.n.Ch. żyła tu zakarpacka ludność kultury Otomani-Füzesabony, o bardzo wysokim poziomie cywilizacyjnym. Zbudowała ona drogę i bramę wjazdową do grodu, wzmocniła obwarowania, a po ich pożarze odbudowała fortyfikacje i powiększyła osadę do powierzchni prawie 2 ha, zabezpieczając ją palisadą i fosą od strony najłatwiejszego dostępu. W tym czasie spotykamy tu oddziaływania kulturowe idące od strony wielkich cywilizacji basenu Morza Śródziemnego, ale także od północy docierały tu wpływy kultury trzcinieckiej. Było tu znaczące pradziejowe centrum kulturotwórcze.

Ale to nie wszystko, bo:

W okresie wczesnego średniowiecza (780-1031 r. n. e.) znajdował się tu ośrodek lokalnej władzy, a potężny, wieloczłonowy gród zajmował ponad 3 ha powierzchni opasanej wałami o łącznej długości 1250 m. Umocnienia grodu w Trzcinicy były wielkimi konstrukcjami inżynieryjnymi naszych przodków. 

Jest dla mnie nieprawdopodobne, by - licząc współczesnych i tylko te zbadane i udowodnione ślady bytności różnych społeczności - na jednym i tym samym skrawku ziemi wciąż ktoś się osiedlał i budował swoje życie, rodził dzieci, uprawiał rolę. Ziemia obiecana. Kraj mlekiem i miodem płynący.

A ja myślałam, że to atrakcja typu "park dinozaurów" zrobiona pod publiczkę, by za wszelką cenę ściągnąć turystów.

Może to nie my słońce, a słońce nas zaprowadziło dziś w tamto miejsce? I potem, gdy my, zmęczeni pokonywaniem stromizny wzgórza po niezliczonej ilości schodów, w bezsilności i niemocy rozkoszowaliśmy się kolejnym spełnionym marzeniem, słońce brykało jeszcze po niebie, przeskakując z góry na górę, z pasma na pasmo, dopóki słoneczna mama nie zagoniła go do spania na tę najkrótszą w roku noc.

Po kliknięciu w tę linijkę nastąpi przekierowanie do albumu ze zdjęciami

Karpacka Troja, Trzcinica k. Jasła




poniedziałek, 8 czerwca 2015

Koniec Wsi w Beskidzie Niskim

Już zimą odkryliśmy tę profanację. Ktoś ściął modrzew - jedyny w okolicy. I nie był to zwykły modrzew, bez historii, który wyrósł na skraju lasu zarastającego kolejną polanę w Beskidzie Niskim. Modrzew nie był chory, bo od lat kryliśmy się w jego cieniu przed upałami, poza tym przekrój pnia pokazywał regularność i poprawność przyrostu. Ten modrzew miał wielkie znaczenie. Stanowił kanwę opowieści pewnego starca, który kiedyś był małym chłopcem mieszkającym w okolicy. Ten modrzew był wartownikiem stojącym na straży porządku beskidzkich hal, dającym cień i schronienie w upalne dni nie tylko pastuszkom, ale i całym stadom pasących się owiec. Kiedy jeszcze Rachelowskie Góry były jednym pasmem łąk służących do wypasu owiec, a grzbietem przebiegał ważny trakt komunikacyjny - zupełnie niezależny od tych idących dolinami wyrytymi korytami potoków po jednej i po drugiej stronie pasma, modrzew był jedynym drzewem w szczytowej okolicy. Pomimo, iż szybko rośnie, mali pastuszkowie mieli zgoła inne wrażenie - jak to dzieci, dla których dzieciństwo jest nieskończonością. Paśli więc we dwóch, trzech powierzone im stada, ucząc się ciężkiej pracy i odpowiedzialności. Drzewo było dla nich schronieniem przed upałem i przed deszczem. Czy mieli szałas? Nie wiem. Może nie potrzebowali, bo ich domy stały nieopodal. Czy dla owiec postawiono koszary na czas dojenia i nocny spoczynek? Tego też nie mówił, a ja nie pytałam. Ponieważ jego opowieść dotyczyła modrzewia, który był dla niego świętym wspomnieniem nie było potrzeby, by rozwijać temat, który był tylko tłem opowieści. Tamtego dnia, kiedy mały chłopiec w ciele starca opowiadał o swoim modrzewiu, gładząc delikatnie i z pieszczotą jego korę, moja pamięć postawiła przed oczami widok niegdysiejszego dla mnie świętego drzewa - modrzewia - z płonącym pod nim świętym ogniem podczas jednego z rozlicznych obozów harcerskich. W linii prostej od Rachelowskich Gór nie może być daleko na polanę w Hucie Wysowskiej, na południe od Wysowej. Modrzew w Beskidzie Niskim ma wielkie znaczenie. To z powstałych z niego bali ułożonych w zręby stawiano świątynie, nad którymi królowały kopy bani zwieńczone trójramiennym krzyżem, często na półksiężycu.
Starzec wędrował dziarskim krokiem, jakby kroczenie po tej ziemi sprowadzało go do czasu chłopięctwa. Przyjechał z Zachodu, dokąd wysiedlono go z rodziną w czasie Akcji "Wisła" i skąd nigdy nie wrócił na stałe, za to wracał po wielokroć podczas marzeń sennych, gdy śnił o świętym i czystym kraju lat dziecinnych.

- Wtedy tu było tylko to jedno drzewo. Poza nim hale i łąki. I my - chłopcy, pasący stada owiec. - Tak mówił odziany w koszulę flanelową z podwiniętymi i rękawami, i nogawkami spodni, z brezentowym plecakiem zawieszonym na chudych ramionach na skórzanych pasach, w kapeluszu wędrowca na głowie, a jego głos wciąż żywo brzmiący w mojej głowie podniósł się niemal do krzyku, gdy zimą zobaczyłam powalony modrzew. Spoczywał przykryty pierzyną śniegu w koronie swoich konarów i odgałęzień. Dziś o jego braku świadczy wyrwa w krajobrazie, większa plama słońca, kilka nadłamanych brzóz, które poświęciły się i nadwyrężając swoje wątłe sylwetki, złagodziły jego upadek, oraz bujniejsze trawy w najbliższym sąsiedztwie. Zapewne przybyło jakichś unikatowych kwiatów, a wraz z nimi owadów, którym groziło wyginięcie. Może chłopiec w ciele starca jest już po drugiej stronie życia i mając spojrzenie na stan rzeczy inny niż ludzki, wie, że tak trzeba było dla dobra ekosystemu łąk, a jego wyzwolony ze starego ciała duch snuje się z mgłami po grzbiecie Rachelowskich Gór, tych samych, które w dzieciństwie tyle razy przemierzył, a które ukształtował jego wspomnienia i marzenia do tego stopnia, że w snach wracał i wtedy jeden jedyny raz wrócił naprawdę... Może. Mnie jednak trudno jest przyzwyczaić się do tego miejsca po jego profanacji. Skoro starzec powierzył mi jego tajemnicę widocznie był w tym jakiś cel - nie powierza się ot tak sobie, przygodnie spotkanej osobie, najświętszych wspomnień. Więc wtedy, ponad 70 lat temu, był tylko ten modrzew, którego dziś już nie ma, i nagi masyw. Dziś są lasy, kilka łąk i nie ma modrzewia. Ale pamięć o nim została przekazana. Więc i Ty, Czytelniku, nigdy nie zapomnij, że wszystko na tej ziemi ma swoją wartość mierzoną czyimś najświętszym wspomnieniem.




niedziela, 7 czerwca 2015

Sacrum i profanum

Strefę sacrum od profanum oddziela zaledwie kilkanaście kilometrów. Na innym niż polski zboczu góry, oddzielonym grubą kreską granicy państwowej prężnie rozwija się ośrodek kultu religijnego. W miejsce objawień maryjnych ściągają tłumy pielgrzymów. Mówią i modlą się różnymi językami, ale - jak to powiedział pewien Słowak wychowany u południowego stoku Eliaszówki - język polski jest identyczny jak góralski. Można więc modlić się w różnych językach - wszak brzmią bliźniaczo, nadto wspólna dla wszystkich języków i religii melodia "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario" łączy języki, a ludzi scala we wspólnocie.
Wielu prawdziwych pielgrzymów-turystów z plecakami przechadza się po szczycie wzniesienia na polanie Zvir. Z autokarów wysypują się zorganizowani przemysłowo pielgrzymi. Wielu przyjechało indywidualnie. Są rodziny romskie - odsetek ich w społeczeństwie w kraju południowych sąsiadów jest spory. Słychać głosy małych dzieci z wielkim nabożeństwem pytających, gdzie ta Matka Boska. Ktoś prowadzi roztrzęsioną staruszkę, której na tę okoliczność założono sportowe buty. Jest upał, więc wiele osób ociera pot z czoła pustą dłonią, albo dłonią uzbrojoną w chusteczkę. Męczą się, sapią. Gdy złapią oddech, włączają się do modlitwy. Jedna z wycieczek przemysłowych pielgrzymowiczów mówi w moim rodzimym języku, kobiety są krzykliwe. Głośniej od nich zachowują się tylko Romowie. Wśród moich rozdartych rodaków zauważam - rozpoznaję po głosie - kobietę mieszkającą ze dwie ulice dalej, która wiecznie wszędzie krzyczy i się awanturuje. Młoda dziewczyna klęczy rozmodlona. Romowie niosą bukiety kwiatów. Wszyscy pielgrzymi mają w rękach plastikowe, większe lub mniejsze, butelki - kto nie ma, może zakupić na miejscu z naklejką z wizerunkiem sanktuarium w górach. Nieopodal tryska źródło z wodą o cudownych właściwościach - ma moc uzdrowienia. Nie wiedzieć dlaczego, źródło nazywa się źródłem Jana Chrzciciela. Księża, we trzech odprawiają koronkę do Bożego Miłosierdzia. Kiedy po modlitwie podchodzę blisko polowego ołtarza chcąc zrobić zdjęcia ikon, jeden z nich mnie zatrzymuje i mówi, że tam wejść nie mogę. Uzmysławiam sobie, że to swoisty ikonostas, za którym znajduje się prestoł (tron) i tam wejść może już tylko kapłan.
Miejsce to, polana górska na południowo-wschodnim stoku Eliaszówki - jednego ze wzniesień Beskidu Sądeckiego w Górach Lubowelskich jeszcze 20 lat temu niczym nie wyróżniało się od innych, podobnych sobie polan. Dziś Beskid Sądecki i Beskid Niski porastają czapy lasów. Kiedy zasiedlili je Rusini i Wołosi (z czasem Rusini i Wołosi zasymilowali się i dla Polaków wytworzyła się odmienna grupa etniczno-kulturowa i religijna - Łemkowie), pasterze (wołoscy, gdyż ci trudnili się pasterstwem) wygolili je dla stad owiec i pilnowali, by las nie wydarł pastwisk, które dawały im utrzymanie. Tragiczna historia Łemków po II wojnie światowej, przesiedlenia i zakaz powrotu na swoje ziemie przyczyniła się do tego, że zbocza i szczyty gór z powrotem wziął we władanie las. Zarastał, a właściwie narastał rok za rokiem, krzew za krzewem, drzewo za drzewem. Więc 20 lat temu na południowo-wschodnim stoku Eliaszówki w Beskidzie Sądeckim w Lubowelskich Górach znajdowała się polana Zvir, której jeszcze las nie pochłonął. Dwie małe dziewczynki wyprowadzały tam ze wsi krowy na pastwisko. Wieś (łemkowska) znajduje się w dolinie wyżłobionej głęboko Litmanowskim Potokiem, który oddziela Lubowelskie Góry i Beskid Sądecki od Pienin dzieląc równocześnie strefę sacrum od profanum. Dziewczynkom od sierpnia 1990 roku przez 5 lat ukazywała się Matka Boska i jest to miejsce objawień uznane oficjalnie przez Kościół Katolicki.
Kult kwitnie i rozwija się, co akurat moim zdaniem nie sprzyja kontemplacji i pobożnej modlitwie. Jedyne co można kontemplować, to mało pobożne zachowanie większości pielgrzymów. Gdy byłam tam kiedyś, dawno - o! to było miłe i urokliwe miejsce. Ludzie samoistnie modlili się i odmawiali koronkę. Teraz księża robili to chyba na czas, zaraz potem prędko pozwijali sprzęt nagłaśniający, spisali intencje modlitw (co tam jeszcze "spisali" to nie wiem, tylko podejrzewam, skoro można wykupić sobie miejsce na tablicy zbudowanej z szyn, na którą jak wagoniki wjeżdżają granitowe małe tabliczki z wyrytą wdzięcznością ku Matce Boskiej i taka indywidualna tabliczka wdzięczności wisi mniej lub więcej dni, w zależności jak długie wiszenie się opłaciło) i prędko, prawie biegiem udali się do samochodów. Z pielgrzymami złaknionymi kontaktu słownego rozmawiali dosłownie w biegu i zapewne ich pośpiech był usprawiedliwiony.

W Pieninach - w Małych Pieninach po słowackiej stronie, gdzie niejedna polna lub górska droga przecina drogę jezdną, stoi w głębi niejedna kapliczka. Kapliczki i krzyże stojące w głębi od drogi głównej świadczą tylko i wyłącznie o tym, że kiedy je stawiano, drogi przebiegały właśnie tamtędy. Wszystkie tereny zamieszkiwane niegdyś przez Łemków - od Szczawnicy po Bieszczady poznaczone są kaplicami i krzyżami stojącymi dziś w polu, daleko od drogi. Nie ma tamtych ludzi, nie ma ich domów ani dróg. Pozostały kapliczki, krzyże, cerkwie, z których wyjście bezpośrednio na łąki świadczy nie tylko o orientacji na wschód, ale również o tym, że niegdyś tam właśnie znajdowała się główna droga dotarcia do świątyni, a wieś znajdowała się z innej niż dziś strony.

Tamta kapliczka, przy jednej z polnych dróg, urzekła swoim wyglądem. Ktoś by powiedział - ruina. Dla mnie miejsce godne zatrzymania się i zadumy. Po starej lipie został tylko pień, ze słojów którego łatwo można obliczyć wiek i drzewa, i kapliczki. Wokół, jak okiem sięgnąć - pola, gdzieś daleko zakończone wzniesieniami. Podtatrze. Równia. Gdzieś w odległości, która wymaga ode mnie założenia okularów, rozplantowywuje się obornik na polu. Smród jak jasna cholera. Kapliczka pęknięta na pół, jakby to nie mur, a serce pękło. Nawet nie wiadomo czy Boga, czy Maryi, bo wewnątrz znajduje się tylko złożona wykładzina, wyblakli Święci, popękane od starości i zmiennych temperatur plastikowe kwiaty - stare jak świat, może nawet pierwsze wyprodukowane z plastiku. I przy stoliku anałojczyku sterta pustych butelek po alkoholu. Obok kapliczki ludzkie fekalia i rozrzucony papier toaletowy w komplecie do tych fekaliów, znaczy - ze śladami użycia. Biel zewnętrznych ścian kapliczki wyraziście odcina się na tle błękitnego nieba. Po drugiej stronie Karpat słońce inaczej świeci niż u nas. Pola, na których wzrasta chleb, rozkołysane delikatnym powiewem wiatru kłaniają się nie wiedzieć komu. One jedne zachowują w tym miejscu wierność majestatowi, który rozsypuje się i pęka wraz ze ścianami kapliczki.

Kiedy stawiałam pierwsze znaki myślałam, że strefy sacrum i profanum znajdują się odwrotnie niż to widzę teraz.