MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 31 maja 2011

Tam dobre serca mają

“Gdzie słyszysz śpiew, tam wejdź, tam dobre serce mają. 
Źli ludzie, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają”.
                                                                                                Goethe



Toteż raz jeszcze wstąpiliśmy na majówkę pod samo niebo. Dzisiaj obłoki przepływały obok nas. Przyszło więcej kobiet i więcej dzieci. Najmłodsze z nich śpiewały pieśni i litanię. A Matka pięknie wyglądała w swojej kapliczce. Cały świat wyglądał pięknie i odświętnie, choć to przecież zwykły dzień - pracą uświęcony.




Nasze, CISOWCÓW spotkania muzyczne, też mają coś z nabożeństwa majowego. Od kilku lat tradycją stały się majowe spotkania z piosenką harcerską, turystyczną, poezją śpiewaną, tudzież innymi, również koncertowymi formami śpiewu.
Jedziemy to tu, to tam, daleko od ludzi i na trzy dni zamieniamy świat w "krainę łagodności". Dni płyną na wędrówce po górach i rozkosznym przemijaniu, wieczorami rozpalamy ogień, który do późnej nocy rozprasza mroczne widziadła i lęki codzienności. Skupieni przy ogniu czujemy się, jak dawniej. W ciasnym kręgu przyjaciół-harcerzy pieśni płyną długo w noc, prawie do świtania.
To taka nasza coroczna modlitwa o przyjaźń i o to, by dobrze się działo. To siła płynąca wprost z serca przyjaciela, przekazywana przyjaznym spojrzeniem, uściskiem dłoni, czy serdecznym opleceniem ramion. Nasi współmałżonkowie wrośli w ten nasz krąg przyjaciół-harcerzy, bo to już tyle lat minęło od naszego ostatniego wspólnego prawdziwie harcerskiego ogniska, że nie można było inaczej. Nasze dzieci zawsze, jak satelity, nieopodal, na wyciągnięcie ręki. Choć spora gromadka dorosła już do własnego życia, wciąż jest obecna w naszym kręgu, zwłaszcza nocą, gdy ogień płonie i prócz pieśni snują się jeszcze opowieści.
Śmiech i beztroska też są udziałem tych kilku świętych majowych dni.
Te nasze prześmiewcze komentarze i cięte riposty - nie bylibyśmy sobą bez tego.
Ktoś jest lekarzem. Kto inny pielęgniarką. Ktoś prezesem i dziekanem w jednej osobie. Są nauczyciele i dyrektorzy szkół. Wykładowcy akademiccy i przedszkolanki. I fryzjer, który jest prawdziwym artystą. Zwykły kierowca i przedsiębiorca budowlany. I tylko ja nie pracuję! Zawodowo...
Wszyscy jesteśmy artystami, ponieważ potrafimy w codzienność wpleść kolorowe treści. Potrafimy smutki zamieniać w śmiech. Odnajdujemy nadzieję, tam, gdzie inni już dawno przestali jej szukać. Darujemy naszą radość i optymizm wszystkim, którzy chcą taki dar przyjąć.

Tego maja minęły trzy lata od dnia, w którym nasz drużynowy odszedł, by na niebieskich polanach rozpinać namioty.
Tego maja po raz pierwszy słyszałam prawdziwą legendę o Marku. I to w momencie, w którym on śpiewał i był na wyciągnięcie ręki, wszyscy siedzieli w koło, a czas płynął leniwie.
Tego maja zdarzył się cud, bo znów mogliśmy się spotkać. A to wiadomo, co znaczy...
Tego maja był maj i były Muzyczne Spotkania, które przejdą do historii z chrapaniem w tle. Ale nie powiem, kto najgłośniej chrapał:) Bo chrapali przecież wszyscy.

Ile jest warta przejażdżka ciągnikiem z Paseczkiem, stromym stokiem pod górę, na platformie służącej do podtrzymywania pni ściętych drzew podczas zwózki z lasu? Taka przejażdżka jest bezcenna. Zwłaszcza, że pozwoliła pokonać najbardziej błotnisty odcinek drogi z koleinami głębokimi, jak koło ciągnika.
Nie ma żadnej ceny na to, że ludzie dobre serca mają...
Toteż, gdy będziesz kiedyś wędrował szlakiem swojego życia i usłyszysz nasz śpiew, wstąp - ogrzejesz się przy ogniu. Ten ogień płonie w naszych sercach.




"Przeżyj to sam, przeżyj to sam
nie zamieniaj serca w twardy głaz
póki jeszcze serce masz."
(zwłaszcza na dziś - w dniu śmierci autora tych słów)

poniedziałek, 30 maja 2011

Majówka

Tak się stało, że znalazłam się dzisiaj w wielkiej radości. To nie było odczuwanie radości. Tak, to było miejsce, zwane radością.
Jechaliśmy krętą drogą za miastem, której szlak prowadził grzbietem gór. Z jednej strony widok na pogórze, z drugiej na Beskidy wszelakie, za którymi jak strażnicy, stały Tatry we mgle zachodzącego słońca. Wokół, pola utkane zielonym dywanem wzrastających zbóż i łąki prawdziwie umajone w zielono-białych i żółto-fioletowych sukienkach. Droga wiła się wstążką, jak w wierszu Miłosza. I przy drodze kapliczka. Nad nią lipa, stara, rozłożysta, co tylko czeka na lipce, by pąki zamienić w pachnące kwiecie. Ale dziś maj jeszcze pod niebem na ziemi się ściele. Przy kapliczce małe zamieszanie. To kobiety z dziećmi z domów, co to ich, jak okiem sięgnąć nie widać, przyszły Matce miłość swą i szacunek okazać.

Decyzją jednej chwili auto stanęło na skraju drogi i wskoczyliśmy w radość porwani wiatrem, który o tej godzinie kołysał już trawy i zboża do snu wieczornego. Ten wiatr swawolny niósł po całym świecie głos kilkunastu osób wyśpiewujących litanię. Na pieśni śpiewane dla Panienki doczekać się nie mógł i pędem wyrywał je z ust śpiewających, szarpiąc przy okazji włosy i suknie i chylił kobiet ciała w ukłonach. Białe obłoki płynęły na tle błękitu i gdy się dobrze przez gęstą czuprynę ciemnej zieleni lipowych liści ku niebu spojrzało, dostrzec można było, jak się Matka Najmilsza wychyla i łaskawie na swe Dziatki patrzy. A Dziatki wychwalały Ją, jako swoją i Ojczyzny Królową. Jako Pocieszycielkę i Wspomożycielkę. Wzywały Jej Matczynej miłości wybłagującej Łask u Syna. Chwaliły Mądrość i Wyrozumienie.
A ja do tej zbiorowej modlitwy dołożyłam osobistą, dziękczynną, że ziemska matka, którą córka zawiozła dziś do lekarzy, odprawiona została z kwitkiem, że zdrowa.
I nie wiem, czy robi kto statystyki ilu pacjentów zgłaszających się do onkologa dostaje taki kwitek.
Dziś byłam w wielkiej i prawdziwej radości.

Moja Matka inny kwitek przed laty dostała.

sobota, 28 maja 2011

Areopag - wzgórze mojej mądrości

Jakiś czas temu - całkiem niedawno, ale ostatnio w moim życiu tak wiele się dzieje, że mnogość wydarzeń spowodowała, iż zdaje mi się, że dawno - otrzymałam od Ksasa propozycję zamieszczania postów na jego blogu.
Nie puszyłam się niepotrzebną dumą, bo w oczy wciąż kłuje mnie aktualna sentencja wyrwana z "Przesłania Pana Cogito" zawieszona nad biurkiem. Tak po prostu pomyślałam, że widać godna jestem, skoro On mnie wybrał. Może i byli lepsi? Wciąż się zastanawiam.
Prawie równolegle z propozycją Ksasa człowiek, który nosi miano Przyjaciela, nabijał się nieco z moich tekstów, mówiąc: "uważaj, bo świętą zostaniesz". Ślepiec. Nie widzi, że i on do świętości powołany.
Niedługo po zaproszeniu do współpracy od Ksasa, ledwo zdążyłam na jego blogu jeden post zamieścić, otrzymałam propozycję od założycielki portalu areopag21.pl do pisania i dyskutowania w tym swoistym salonie dyskusyjnym, niczym na greckim areopagu. Oczywiście Ksas w tym maczał palce.
Z areopagiem kojarzą się słowa: starożytność, Grecja, arystokracja, filozof, św. Paweł.
I ja?

Odpisałam, że:

wielkim zaszczytem jest dla mnie ta propozycja.
Ostatnio w moim życiu dzieje się tyle rzeczy, które prześcigają się w wielkości, że każdą nową przyjmuję po prostu ze śmiechem. Nie jest to śmiech prześmiewczy, o nie! Jest taki, że trudno go scharakteryzować. Bo zawiera się w nim i radość, i niedowierzanie.
Choć przestałam się już dziwić. W zamian za to, co rano pytam: co nowego masz dziś dla mnie (Panie)? A jeszcze niedawno myślałam:
"no, dobra, po śmierci okaże się, czy On naprawdę istnieje" i wierzyłam, jak babka, co na dwoje wróżyła (proszę nie mylić z postępowaniem).

A w środowisku moich znajomych i bliskich moje pisanie na blogu wciąż budzi niezrozumienie, poddane jest wątpliwościom.
Bo dla mnie praca, do której muszę dojechać (dwoma autobusami) ponad 30 km jest wspaniałą przygodą, jest wakacjami spędzonymi w SPA, w luksusowym hotelu. Dla innego pozostanie w pracy na spotkaniu poetyckim jest zamachem na jego wolny czas.

Czy jest w życiu jakaś normalność?
Chciałabym ją zobaczyć, dotknąć, poczuć, spróbować, usłyszeć.
Bo wszyscy blogerzy żyją ponoć w wymyślonym przez siebie wirtualnym świecie.

Mój świat

Mój świat jest najpiękniejszym ze światów. Dla mnie stworzył go Bóg. Tu mnie, jako babę:


"babę, zesłał Bóg,
raz Mu wyszedł taki cud. (...)
Z woli nieba jestem tu,
więc się do mnie módl."

http://www.youtube.com/watch?v=Zxj9tZCqyU8

piątek, 27 maja 2011

Skradziony rozum

Starsza Pani powiedziała mi dzisiaj z wielkim przerażeniem w oczach i bólem w sercu, że została okradziona przez Pracownika Administracji. Pracownik Administracji, który uchodzi za szanowanego fachowca, od dłuższego czasu planował rzekomą kradzież 36-letnich pokręteł od baterii nad wanną w łazience Starszej Pani. Przygotowywał się skrupulatnie i sprzedał owe pokrętła na pniu. Założone pokrętła nie działają. Tak mówi Starsza Pani. A nikt już przecież nie produkuje dziś tak wspaniałych i dobrych jakościowo pokręteł, jakie produkowano w tamtych czasach. Wszak Starsza Pani sprowadziła się do swojego maleńkiego mieszkanka na osiedlu w 1975 roku.
Pamiętam mieszkanie, jakie w tym samym czasie "dostali" moi rodzice: nie zamykające się drzwi do łazienki. Drzwi nie zamykały się, ponieważ framuga była nieco szersza, niż skrzydło drzwi. Stara (!), używana kuchnia gazowa w nowym, oddanym do użytku mieszkaniu. Moja Mama nie składała reklamacji, bo nawet nie wiedziała, że przysługuje jej takie prawo. Wielkie okno balkonowe z pojedynczą szybą. Drugą szybę wstawiono kiedy zmienił się ustrój polityczny (co miało jedno z drugim wspólnego?) Odklejające się tu i ówdzie podłogowe płytki PCW. Rodzina zakryła je skrzętnie dywanem. I wiele innych usterek, których wymienić nie sposób, bo ani czas, ni miejsce ku temu.
Starsza Pani jest zbulwersowana i rozgoryczona tym, że została tak podstępnie okradziona przez człowieka, którego uważała za uczciwego. A bo to można spodziewać się uczciwości od normalnego człowieka, jak nawet ludziom kościoła wierzyć nie można?
I w wielkim zaufaniu, jako mądrej i światłej kobiecie, powiedziała mi na ucho (choć znajdowałyśmy się same w mieszkaniu Starszej Pani), jakich oszczerstw słownych na temat śp. prezydenta dopuścił się... wiesz dziecko, taki wielki dostojnik kościoła w Polsce!?
Starsza Pani pluje na PRL. Zawsze twierdziła, że zdemoralizował społeczeństwo. ( W tych opowieściach Starsza Pani i osobliwe przypadki jej znajomych są poza nawiasem). Nauczył ludzi nieuczciwości w życiu i pracy. Wszyscy kradli. Jedni więcej, albo mniej, ale kradli. Wszystko było jednym wielkim oszukaństwem i nieuczciwością za rządów PRL.

- A teraz, moje dziecko, synusiowie tamtych tatusiów, co codziennie wracali z pracy w PRL-u z kradzionymi rzeczami, rządzą naszym krajem i kościołem!!!

Tylko tych pokręteł nikt już dzisiaj takich nie produkuje.
I Starsza Pani chciałaby z tym wszystkim do prasy...

A ja myślę, że szkoda, że Starsza Pani nie wzywała fachowca do naprawy pokręteł radioodbiornika.

Koncertowali dla Kamila i Patryka

Wczoraj po raz kolejny dotknęłam bolesnej strony życia. I choć rozpoczynając dzień myślałam, że spotkanie z Bliźniakami, ich Małą Siostrą i Rodzicami będzie tym trudnym spotkaniem, to okazało się, że równie trudny temat czekał tuż za rogiem, blisko domu.
Szkoła, do której uczęszczają Bliźniaki zorganizowała koncert charytatywny. Dochód z koncertu postanowiono przeznaczyć na letni wypoczynek dla chłopców. Letnim wypoczynkiem nazywamy nasz obóz w Kosarzyskach. Nie, żeby nasz obóz nie kwalifikował się do letniego wypoczynku. We wszelkiego rodzaju umowach, statutach i tym podobnych dokumentach używa się takiego śmiesznego sformułowania: "zwany odtąd". Ponieważ "produkowałam" w swoim życiu takie dokumenty, czego oczywiście całą sobą nie znoszę, toteż czasem lubię sobie swawolnie użyć takich śmiesznych, w normalnej mowie, sformułowań.
Odchodzę od zasadniczego tematu. Z rozmysłem. Jest bolesny. Uciekam więc, chroniąc siebie i czytelnika.
Koncert swoją wymową przeszywał na wskroś serca uczestniczących osób. Tych na scenie, co dało się zaobserwować i tych na widowni, co dało się odczuć. Zwykła szkoła publiczna, normalne gimnazjum - jedno z wielu w mieście, bez profilu artystycznego, muzycznego itp. Z inicjatywy powodowanej zawodową i społeczną działalnością Pani Psycholog, z profesjonalizmem Pani Od Muzyki i Pani Od Polskiego, pod serdecznym przyzwoleniem Pani Dyrektor młodzież obecnie i niegdyś uczęszczająca do szkoły przygotowała koncert na poziomie, którego nie powstydziliby się twórcy podobnych koncertów np. w Telewizji Polskiej.
Ideą koncertu było zebranie funduszy dla Bliźniaków chorych na mukowiscydozę, po to,by chłopcy mogli spędzić fragment lata oderwani od czterech ścian domowego więzienia, wśród rówieśników, w naturze i pięknie Beskidu Sądeckiego, by choć przez krótki moment mogli poczuć się, jak zdrowi ludzie. Kamil i Patryk byli w ubiegłym roku na dwóch turnusach naszego obozu. Bez trudu i my - opiekunowie - poradziliśmy sobie z nałożonym na nich reżimem wykonywania kilka razy dziennie inhalacji, drenażu, fizjoterapii.
A to, co działo się wczoraj w sali widowiskowej Miejskiego Ośrodka Kultury jest wydarzeniem, którego nie da się w żaden sposób opisać.
Oczy Marty, Mamy Bliźniaków i Wiktorii, wreszcie były uśmiechnięte. Gościło w nich poczucie pewności, że nie jest sama, że ktoś wreszcie troszczy się o to, by ich osobisty ból wziąć choć w niewielkiej części na siebie. Sala widowiskowa wypełniona była po brzegi, wszyscy deklarowali swoją obecność w życiu Marty i Roberta.
Mama Igi, Prezes Polskiego Towarzystwa Walki z Mukowiscydozą, przerwała mi, gdy wypowiadałam słowa, że jest ona prawdziwą mistrzynią ludzkości, jak niegdyś była mistrzynią Polski w swej dyscyplinie sportowej, ponieważ ponosi wszystkie zwycięstwa, a przede wszystkim dźwiga klęski wszystkich swoich podopiecznych: chorych i ich rodzin. A nikt inny tylko ona dodaje im siły, by sprostać nieszczęściom, których tyle na ich drodze. Przerwała mi mówiąc, że to nie przez skromność przerywa, że przecież ona dostała tylko taki dar i umiejętność, takie dzieło do wypełnienia, a tak naprawdę wszystko dzieje się za inną siłą sprawczą. Cała Dorota... drobna, filigranowa postać Matki, która już jedną córkę oddała w ręce Stwórcy.
Tyle dobra wczoraj widziałam. Rozkwitało, jak pąki kwiatów na wiosnę.

A potem spotkałam Kobietę, której drugi guz rozrasta się na mózgu. Kiedyś miała piękną i zgrabną sylwetkę, dzieci i męża. Mężowi brakło odwagi - odszedł, dzieci wpadły w złe kręgi, a piękno Kobiety zamknęło się w ciele wykręconym paraliżem i w sercu, które na widok maleńkiego medalika - pamiątki z Domu Jana Pawła II - rozpłakało się rzewnymi łzami, a usta tuliły się do wizerunku błogosławionego.

To nie był dzień, ja co dzień.

http://www.wiktoria.muko.med.pl/

środa, 25 maja 2011

Dom Polski Jana Pawła II

Gościnę na czas pobytu w Rzymie znalazłam w Domu Polskim Jana Pawła II na via Cassia 1200. Dom powstał dzięki Polonii całego świata zapewne z zamysłem, by pielgrzymi nie byli tułaczami. I pewnie powstał jako votum. Ale tego nie wiem na pewno.
W Domu Polskim znajdują się dary, jakie Papież Polak otrzymywał w czasie swojego pielgrzymowania po świecie, a także te, które pielgrzymi przywozili jemu, kiedy był Wielkim Rybakiem. Wielką część tych darów przyszły błogosławiony ofiarował na rzecz Domu, który jako jedna z niewielu tego typu placówek nie nosi imienia Jana Pawła II, a jest po prostu pomnikiem JP II.
Korytarze i przestrzenne hole domu, który przyjmuje w swe progi pielgrzymów, są swoistą galerią sztuki. Czego tam nie ma? Znalazłam dary z różnych stron świata, z najodleglejszych jego zakątków, jak i te z najmilszych memu sercu miejsc. W Domu Polskim można spędzić sporo czasu i wyjść nienasyconym wiedzą o tym miejscu oraz jego historii i zaraz za progiem zapragnąć powrócić w otoczenie i towarzystwo sióstr Sercanek i wszystkich gospodarzy.
Hotel, w którym miałam rezerwację noclegów w ostatniej chwili zerwał rezerwację. Ze świadomością braku noclegów musiałam zdecydować się na wyjazd, bo przewoźnik miał kupca na moje miejsce w autobusie. Późnym popołudniem dnia poprzedzającego wyjazd, zdesperowana, napisałam jeszcze pod kilka znalezionych w internecie adresów w Rzymie. Dostałam odpowiedź z jednego miejsca, że "dla jednej osoby miejsce w pokoju z łazienką na korytarzu zawsze się znajdzie". Tym miejscem był oczywiście gościnny Dom Polski Jana Pawła II.
Siostry Sercanki prawdziwie mają serce na dłoni.
Jak wielki było moje zdziwienie, gdy zaraz po dokonaniu formalności meldunkowych ujrzałam podjeżdżające samochody, z których wysiedli kardynał Dziwisz, bp. Pieronek, bp. Guzdek i wielu innych dostojników polskiego kościoła. Rzuciłam plecak na ziemię, wyjęłam aparat fotograficzny i upewniwszy się, że wolno mi zrobić foty, pstrykałam do woli.
Drugiego dnia dowiedziałam się od jednej z Sióstr, że cały Dom zarezerwowany jest dla księdza kardynała i jego gości.
I dlaczego ja się tam znalazłam?
Wciąż zadaję sobie to i wiele innych pytań, na które trudno mi znaleźć odpowiedzi. Trudność w znalezieniu tych odpowiedzi polega na ich niesamowitej prostocie. A, że są tak proste i łatwe do znalezienia, to je po prostu przegapiam. A może nie mogę w nie uwierzyć?

"strzeż się jednak dumy niepotrzebnej
oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych"
                                    Zbigniew Herbert "Przesłanie Pana Cogito"  

I słów mi brak, by oddać prawdę o gościnności z jaką Dom Polski i ludzie serdeczni będący jego gospodarzami przygarniają tułaczy pielgrzymujących w sobie znanym celu do Rzymu, do Watykanu, do Barki, z której błogosławiony Jan Paweł II łowił ludzkie serca.
 








                                             

wtorek, 24 maja 2011

Forum Romanum i Plac Świętego Piotra

Jeszcze ze dwie opowieści o Rzymie.

Na zwiedzanie Wiecznego Miasta miałam niewiele czasu. Właściwie to musiałam wybierać: albo udział w mszy dziękczynnej za beatyfikację JP II, albo zwiedzanie miasta. Na beatyfikację nie zdążyłam, autobus się spóźnił. Pasowało wziąć udział w poniedziałkowej Mszy św. No tak, z drugiej strony bardzo chciałam zobaczyć wszystkie te historyczne miejsca w Rzymie, które są kolebką naszej kultury. Nieco je skonfrontować z własnymi wyobrażeniami, choć prawdę mówiąc najbardziej bałam się tej konfrontacji. Niczym Ania Shirley potrafię zbudować w swej wyobraźni świat, którego darmo szukać w rzeczywistości.
Znalazłam rozwiązanie.
Nałożyłam na uszy słuchawki, na falach 93,3 znalazłam stację Polskiego Radia nadającą w tych dniach z Watykanu i uczestnicząc w ten sposób we mszy, wzmocniłam moje przeżycia wydeptywaniem ścieżek ot, choćby Horacego. Wiadomo, Rzym to nie Grecja, ale byłam w Rzymie i trzeba mi było zadowolić się kontemplacją wkładu starożytnych Rzymian w podwaliny naszej współczesnej kultury, miast żałować, że na pewno nie spotkam ducha Sokratesa, gdzieś na trasie mojej wędrówki.
Nawet nie przypuszczałam, jak niewielką powierzchnię zajmowało Forum Romanum. W związku z tym wszystkie starożytne zabytki, raczej ich pozostałości, są blisko siebie, na wyciągnięcie ręki. Część trasy zaznaczonej na mapie, w którą zaopatrywała instytucja Opera Romana Pellegrinaggi przeszłam na własnych nogach. Potem skorzystałam z możliwości przejazdu i zwiedzania miasta z platformy piętrowego turystycznego autobusu. Nasyciłam kilka zmysłów podczas tej krótkiej peregrynacji po miejscach, które są święte dla ludzi kultury zachodniej, zrobiłam sporo zdjęć, nad którymi potem, w domu miałam sporo pracy, ponieważ wyszły, jak robione z platformy autobusu. Wysłałam też sms-a do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem, że właśnie zwiedzam, na co w odpowiedzi przeczytałam: "A ja myślałem, że dziękujesz na Placu podczas mszy", czym zmusił mnie do wysłania kolejnego sms-a, z wyjaśnieniem, że owszem: i zwiedzam, i dziękuję.
Z powrotem na Plac św. Piotra  dotarłam jeszcze w czasie Mszy św. dziękczynnej. Byłam wtedy raczej fotoreporterem, gdyż zbyt wiele rzeczy obserwowałam, bym mogła oddać się przeżywaniu uroczystości. Mnóstwo ludzi różnych narodowości i kultur. Las polskich flag, zwłaszcza, gdy Papa Benedykt dziękował Polakom za udział w tych uroczystościach dziękczynnych. Ale to nie na twarzach Polaków gościła największa radość. Jakoś jesteśmy narodem, który nie lubi się uśmiechać i radować publicznie. Wolimy być raczej męczennikami - w tej roli czujemy się zdecydowanie najlepiej. Takich Polaków, męczenników ujrzałam pierwszego dnia, gdy dotarłam na Plac św. Piotra już po beatyfikacji. Wtedy, 1 maja wszystkie grupy pielgrzymkowe rozchodziły się ze śpiewem, radosnymi okrzykami, tam po prostu radość, szczęście i zadowolenie emanowały wokół. Natomiast polscy pielgrzymi wyglądali, jak prawdziwych czterdziestu męczenników. Wiadomo, w tych dniach, w tych chwilach nie miałam zbyt wiele czasu na przemyślenia - musiałam szybko podejmować decyzje, rejestrować w pamięci to, co widziałam i przeżywałam, a refleksje zostawić na kiedy indziej. I tak sobie potem pomyślałam i wyciągnęłam następujący wniosek. My, Polacy, to jednak jesteśmy strasznymi sknerami. Z wielkiej chytrości, może przebiegłości (co w końcu znaczy jedno i to samo) każda polska grupa udająca się na beatyfikację swojego Wielkiego Rodaka postanowiła ugryźć dwie pieczenie. Mianowicie, miast jechać spokojnie do Rzymu i zdążyć na dzień uroczystości, to wszyscy jadący grupami zorganizowanymi zwiedzali jeszcze po drodze Wenecję, Asyż, Padwę i co tylko nadawało się do zwiedzania. Wobec czego już w dniu przyjazdu do Rzymu wszystkie te nasze pielgrzymie grupy były wykończone podróżowaniem i zwiedzaniem. Dołożyć jeszcze do tego brak noclegu w Rzymie (bo sporo było takich grup), lub koczowanie przed Placem od popołudnia dnia poprzedzającego uroczystość beatyfikacji celem umożliwienia zajęcia sobie dobrych miejsc, dało już totalne zmęczenie. 1 maja na Placu św. Piotra mocno prażyło słońce. Kolejna dokładka do zmęczenia, które przekroczyło już pewnie granice wytrzymałości organizmów wszystkich pielgrzymujących. Po Mszy św. część grup stała w wielogodzinnej kolejce do trumny, część - pewnie ta rozsądniejsza, obsiadła wszystkie krawężniki i gzymsy budynków i ci siedzący, których mijałam, przedstawiali tragiczny widok. Zwłaszcza na tle pozostałych pielgrzymów z innych krajów i kontynentów. Za to wszyscy dumnie dzierżyli biało-czerwoną. Tylko, że wszyscy oni wyglądali, jak rozbita armia.
2. maja rankiem już wszystko wyglądało inaczej, a przecież w tym rozdziale jest 2. maja.









niedziela, 22 maja 2011

O czym mówi cisza

Dziś nastąpiło otwarcie sąsiedzkiego sezonu grillowego.
Miejsce od lat niezmiennie to samo - Koniec Wsi. Tak się nazywa przysiółek wsi, który faktycznie jest nawet dalej niż na końcu wsi. Jest wysoko w górach, w Beskidzie Niskim. Choć niedaleko Sącza śmiało można powiedzieć: za górami, za lasami, hen. Ze szczytu, na którym siedzimy, rozciąga się rozległy widok na Beskid Sądecki. Gdyby nie ściana lasu, Kotlinę Sądecką mielibyśmy również, jak na dłoni. Nie narzekamy, nie można mieć wszystkiego.
Już na wstępie uroczystego otwarcia tegorocznego sezonu zaczął padać deszcz i całkiem niedalekim lewym bokiem przeszła niewielka burza. Przesiedzieliśmy tę niewielką burzę w aucie Sąsiadów. Nie mogliśmy odpuścić uroczystego otwarcia sezonu. Uroczystość tego wydarzenie uświetnić miało wypicie wina przywiezionego przeze mnie z Włoch, a podarowanego Sąsiadom, którzy tak się poświęcili dla dobra sąsiedzkich stosunków, że ten dar postanowili przeznaczyć na otwarcie sezonu grillowego właśnie.
Tak na marginesie, czy ktoś jest sobie w stanie wyobrazić MNIE przywożącą z Włoch kilka butelek wina, jako suweniry?! Wiem, nikt nie ma takiej wyobraźni!
Pierwsza burza szybko przeszła,  z turystycznych talerzy deszcz zmył pozostałości sernika na zimno, wyszło słońce, wypakowaliśmy z powrotem leżaki z bagażników aut i w groźnych pomrukach oddalającej się burzy rozsiedliśmy się na najpiękniejszej sali widowiskowej świata, jaką można sobie wyobrazić na niedzielne dzionki spędzane w sąsiedzkim gronie.
Zaledwie ostatni odgłos pierwszej burzy rozbrzmiał po górach, ostre słońce wyparowało dopiero co spadły deszcz na powrót w chmury, a od strony Beskidu Sądeckiego, czyli dokładnie na środku sceny, zaczęła zmieniać się dekoracja z pogodnej, znów na burzową. Ponieważ z racji mojego wielkiego lęku i respektu przed tym niesamowitym zjawiskiem atmosferycznym, jestem jednym z najlepszych ekspertów potrafiącym stwierdzić, czy burza jest na tyle groźna, że należy się jej bać, bądź nie, stwierdziłam, że i druga, zbliżająca się z przodu burza, jest li tylko namiastką prawdziwej burzy. Na grillu już wtedy radośnie skwierczał karczek, a nasze apetyty na pierwszy w tym roku specjał z rusztu wyostrzały się niczym finka Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem na ostrym kamieniu. Druga burza, która nadeszła z przodu, prosto ze sceny nie przegoniła nas swoim deszczem nawet do wnętrza samochodu. Zaledwie sosna ochroniła nas przed kroplami, a uderzenia piorunów po prostu były śmieszne. Po drugiej burzy niebo rozpogodziło się na dobrych kilka godzin.
Rozleniwieni smakowitym jedzeniem i dobrym winem, zażywaliśmy prawdziwie niedzielnego lenistwa omawiając wszystkie sprawy wagi światowej oraz lokalnej, których bieg nie mógłby się odbyć normalnym torem bez naszego omówienia ich.
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wraz z Panem Żaczkiem poszli do lasu gnani jakimiś męskimi sprawami (potrzebowali "zdobyć" sadzonki drzewek), a my z Sąsiadką pozostałyśmy na swoich miejscach wciąż oglądając widowisko i wciąż rozprawiając o sprawach wagi światowej oraz lokalnej. I nagle na naszej scenie, której najodleglejszym elementem dekoracyjnym było pasmo Radziejowej z rozciągającą się pośrodku Przehybą zaczęła się zmieniać choreografia. Ktoś ręcznie zaciągnął kurtyny z prawej i z lewej strony naszej sceny. Z oddali, z lasu dobiegały głosy Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem oraz Pana Żaczka i pewnie tylko to dawało nam poczucie bezpieczeństwa, bo w naszym teatrze zaczęły dziać się rzeczy dziwne. Raz po raz pojawiające się spięcia w najodleglejszej głębi sceny budziły grozę. Chyba operatorzy sprzętu stracili kontrolę nad elektrycznością. W dalszym ciągu ktoś ręcznie zasłaniał kurtyny, które z grubych kotar robiły się zwiewne jak firanki, by po chwili znów zamienić się w ciężkie i grube sukna. W tym momencie wszystkie światła skierowane zostały na Przehybę, wyraźnie i dokładnie ukazując przekaźnik, co mogłam nawet ja i nawet bez okularów zaobserwować. Błyski pojawiały się z prawa, z lewa i w środku sceny, ale grzmotów słychać nie było. Powietrze zrobiło się gęste od ozonu, ciążyło wielkim lękiem i zgrozą, szczególnie w mojej głowie pamiętającej przeżycia z burzy na przełęczy na drugim, wschodnim końcu Beskidu Niskiego, blisko 30 lat temu. Chmury wisiały nisko, przytłaczając, ale rozgrywające się na scenie widowisko nie pozwalało oczu oderwać od tego, co działo się na tle Beskidu Sądeckiego.
I nagle pod niskim pułapem chmur, w powietrzu gęstym od ozonu rozległ się złowrogi pomruk burzy. Był to odgłos taki, jakby siedziało się we wnętrzu jakiegoś kotła, a ktoś zadudnił w pokrywę. Świat nabrał przerażającej barwy w odcieniach szarości i jedyny słyszalny odgłos stał się dźwiękiem, który dudnił w każdym zakamarku zlęknionego ciała i duszy. Wszystko co głośne i hałaśliwe nie jest dobre. I w tym momencie, jak żywy, stanął mi przed oczami obraz świata, jak po jakiejś katastrofie, w którym zostałam sama ze świadomością, że Ziemię nawiedzają kosmiczne burze, wyjące wiatry i wszystkie złe siły wszechświata zamieniły ten mój bezpieczny świat w koszmar. Mój świat, choć jest głośny, pełen spalin i warkotu samochodowych silników na skrzyżowaniu, przy którym mieszkam, jest jednak bezpieczny i przytulny, bo znany. Choć specjalistą od filmów katastroficznych i przepowiadań o końcu świata jest w naszym domu Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, to jednak burza w górach potrafi i ze mnie zrobić prawdziwego Wernyhorę.
Ale moich przepowiedni co do losów Ojczyzny dziś nie zamieszczę, bo na szczęście nieczęsto w moim wnętrzu tkwią aż tak wielkie lęki, jak te spowodowane burzą przeżytą w górach. Ci, co mają coś do powiedzenie - milczą. Ci, co powinni milczeć - krzyczą. I w związku z tym nie wiem, czy milczenie nie jest najmocniejszym głosem w obronie tego, co jest prawdziwą miarą miłości do tego najwspanialszego skrawka świata - bo polskiego, mojego.
Ileż można usłyszeć w ciszy!?

sobota, 21 maja 2011

Fajerwerki na koniec świata

W naszym domu, najbardziej za wszystkich, na każdy koniec świata oczekuje Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem. Nie potrafię powiedzieć dlaczego. To znaczy, nie potrafię, bo nie znam całego nazewnictwa stosowanego przez psychologów i psychiatrów w diagnostyce takich przypadków. Takie oczekiwania na koniec świata przez Mężczyznę, Który Kiedyś Był Chłopcem nie są absolutnie szkodliwe ani dla niego, ani dla pozostałych domowników, więc na szczęście nie muszę poznawać tych różnych mądrych słów i sformułowań używanych przez psychologów i psychiatrów. Mam wrażenie, że z każdym nowym (o)głoszeniem o końcu świata, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem coraz bardziej sceptycznie podchodzi do tematu, bo w końcu ileż razy można doznać zawodu w jednym i tym samym przypadku?
Choć przecież kilka dni temu przyszedł kres świata dla Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem. Świata dziecięctwa i chłopięctwa, którego symbolem byli żyjący rodzice. Stara Kobieta zasnęła dla tego świata snem, z którego przebudzenie następuje po jaśniejszej stronie życia. Dla Starej Kobiety tamta strona jest zapewne nie tylko jaśniejsza, ale wreszcie wyraźna. Tu, po tej stronie, w tym świecie, dla jej pięciu synków, w tym dla Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem, nastąpił kres bycia ludzkim dzieckiem. W momencie, w którym ostatni z rodziców zasypia na tym świecie, kończy się bezpowrotnie czas, kiedy odpowiedzialność za wszystko dzierży kto inny, nie my. Kończy się świat, choć żaden prorok tego nie przepowiada. To trzeba uświadomić sobie w zaciszu swojego cierpienia, osamotnienia i osierocenia.
Bo taki koniec świata, kiedy odchodzi z niego na zawsze ktoś, kto był jego fundamentem, jest najprawdziwszym końcem świata.
I tu rany trzeba lizać samotnie, w świetle fajerwerków, które innym ogłaszają radość z trwania ich szczęśliwego świata.

piątek, 20 maja 2011

Sentencje z kreskówek

Wczoraj Ksas zamieścił na swoim fejsbukowym koncie zaczerpnięte z kreskówki zdanie: "Potrzeba nam więcej czasu albo więcej nas." (Fineasz i Ferb)

Rozgorzała dyskusja na temat wychowawczego aspektu owej animacji dla dzieci, w zasadzie, to jego braku, były głosy za i przeciw, ale mnie w tym zdaniu uderzył głęboki jego sens.
Można je odnieść do różnych aspektów życia i działań, ale ja oczywiście od razu, tak zupełnie bez zastanowienia i szukania innych ścieżek mojego życia, pomyślałam o przygotowaniach do obchodów 100-lecia Harcerstwa Sądeckiego.
Im bliżej wyznaczonej daty, tym bardziej mam wrażenie, że pogubimy się w tym wszystkim, że coś przeoczyliśmy i w trakcie gali okaże się, że brakło nam czasu, nas, albo pamięci.
Na samym początku działań, kiedy wszystko było na etapie planowania, stwierdziłam, że gdyby gala miała odbyć się w przyszłym tygodniu, to jesteśmy gotowi. O święta naiwności! Dokładnie w momencie, w którym wzięliśmy się do pierwszych działań, okazało się, że trzeba zastosować zdanie przytoczone przez Ksaa, choć wtedy ani Ksasa, ani zdania nie znałam.
Lato tuż, tuż. Listę uczestników naszego obozu w Kosarzyskach właśnie otworzyło dziś pierwsze wpisane nazwisko. Na dzień dzisiejszy jest to tylko imię, nazwisko i wiek dziecka. Ale już 30 czerwca ten numer jeden zamieni się w konkretnego 9-latka. Może będzie rezolutny? Przed rezolutnymi 9-latkami strzeż nas Boże. Lepiej niech będzie rozbrykany i normalny.
Akcja letnia zaprzątnie naszą uwagę, potem poobozowe lenistwo, które tak naprawdę jest odsypianiem zmęczenia, pozwoli przepuścić nam między palcami sporo wakacyjnego czasu. Wakacje, jak to wakacje - szybko się skończą. A od września zaczynamy cykl imprez prowadzących nieuchronnie do gali obchodów 100-lecia.
No i czy do 11 listopada nie będzie mało czasu, albo nas?

Ksas, skąd Ty wytrzasnąłeś to zdanie? Oglądasz kreskówki?

Konferencja Blogerów w Watykanie

Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, jak dziecko, pragnie zainteresowania tylko swoją osobą. W którąkolwiek stronę zwrócę się do działań, napotykam sprzeciw, opór i wręcz obrazę. Niedawno stwierdziłam, że jeśli zajęłabym się wypiekiem lukrowanych ciasteczek, również znalazłoby się kilka powodów przeciw takiemu zajęciu. Toteż kiedy z ust Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem słyszałam, że moje blogowanie jest ucieczką przed realnym światem, przed ludźmi, przed problemami do świata ułożonego według moich zasad, nie mogłam tego w żaden sposób brać pod rozwagę. No, chyba, że jako anty argument.
Wśród licznych znajomych z różnych kręgów nie znam nikogo, kto pisałby bloga tak, jak ja.
Cóż więc zrobić z myślami o takich zainteresowaniach i takiej formie realizacji tych zainteresowań? No, ja bloga zaczęłam pisać pewnie z innej przyczyny, niż większość typowych blogerów. Ja po prostu chciałam napisać książkę. Ja musiałam napisać książkę. O tym już kiedyś było. Zapisywanie w Wordzie na komputerze, to prawie, jak ręczne notatki. Pisanie na blogu, to już pewna edycja. Zupełnie inny kształt, wygląd i estetyka. Szybko ten mój blog został wynaleziony przez zawodowych wyszukiwaczy blogów i pewna biblioteka internetowa zaproponowała mi odpłatne udostępnianie moich treści swoim abonamentowym czytelnikom. Nie byłam zainteresowana taką formą reklamy mojego bloga i sprzedaży treści, które pragnęłam wydać drukiem. Ale stwierdziłam, że jest to sukces dla osoby, która od zaledwie dwóch miesięcy pisze na blogu.

Kiedy rozpoczęła się konferencja blogerów w Pałacu Piusa X w Watykanie i kiedy od innych blogerów usłyszałam o ich przeżyciach związanych z blogowaniem, stwierdziłam, że jestem w odpowiednim towarzystwie. Tam każdy czuł tak samo, w jednakowych zarysach i kształtach przedstawiał swoją przygodę z klawiaturą komputera i pasją pisania. Pasją - nie potrzebą, chęcią, ani koniecznością, tylko właśnie bolesną pasją twórczą targającą wnętrzem piszącego.

Myślę, że nie nadużyję tego słowa, mówiąc, że konferencja blogerów była komunią ludzi, którzy wyłonieni przez Papieską radę ds. Kultury i Papieską Radę ds. Środków Społecznego Przekazu, nazwani zostali współczesnymi rybakami Chrystusowymi. Ja czułam się, jak w komunii. 150 osób z różnych zakątków świata, z różnych kontynentów, kultur i geopolitycznych przestrzeni, myślących, czujących i mówiących jednym tonem, nie może być niczym innym, jak wspólną komunią ludzi wyznających wartości ponadczasowe i ponadkulturowe. Bo o zebranie takich ludzi i o utwierdzenie ich w przekonaniu, że jest właściwym, zamieszczanie treści o wartościach najwyższych na swoich blogach, Papieskim Radom chodziło.

środa, 18 maja 2011

Czynienie życia słodkim

Do Watykanu zawiozłam tyle westchnień, że gdy potem jedna z Osób zapytała:
- Westchnęłaś za mnie?
- Tak. Wzdychałam tyle, że zaraz służby medyczne zjawiły się przy mnie i podjechały ze trzy karetki! - odpowiedziałam.
Ale to było potem, to znaczy po powrocie.
A tak naprawdę do Watykanu zabrałam ze sobą wielki bagaż westchnień i próśb. Czasem jest tak, że prosić samemu, to mało. Trzeba więcej proszących serc i ust. Moje serce i tak jest powiększone, o czym poinformowali mnie ostatnio lekarze (tak, jakby trzeba było w tym celu robić specjalistyczne badania). Gadać też lubię: sama ze sobą i z moim Bogiem. Bo mój Bóg jest fajny. Całkiem dobrze mi się z Nim kumpluje, choć kiedyś było tak, że powiedziałam Mu, żeby trzymał się ode mnie z daleka. To było jakiś czas temu. Nie potrafiłam udźwignąć Jego Miłości do mnie. Ale potem postawił na mojej drodze kilku mądrych ludzi, którzy pomogli mi zrozumieć Sens wszystkiego. A w zasadzie nauczyli, że w tych sprawach nie trzeba rozumieć niczego, bo On to rozumie i wie, więc ja nie muszę. I tak ja, która w myśl jednej z przypowieści ojca De Mello, nigdy nie czułam potrzeby bywania w sanktuariach i świętych miejscach, stałam na Placu Świętego Piotra i zanosiłam wszystkie prośby, które przywiozłam ze sobą.

Przemiana - Do grupy uczniów, którzy gorąco pragnęli pójść na pielgrzymkę, Mistrz rzekł: - Weźcie z sobą tę dynię. Jest gorzka. Nie zapomnijcie zanurzyć jej we wszystkich świętych rzekach i wnieść do wszystkich sanktuariów. Kiedy uczniowie powrócili, owoc ugotowano i podano na stół jako święty pokarm. - Dziwne - powiedział złośliwie Mistrz po skosztowaniu dyni - Święta woda i sanktuaria nie uczyniły jej słodką! (o. De Mello)


Bo na rozmowę z Panem każde miejsce jest dobre! Nie jest potrzebny full wypas, cztery gwiazdki i najwyższy standard. Takie moje credo, by ten standard miejsca zamienić na standard i prawdziwość duchowego kontaktu, nie poszukiwać do życia, do bycia, miejsc czterogwiazdkowych. Gwiazdy tworzące Drogę Mleczną dają najlepszy standard na Ziemi.
Nie weszłam do Bazyliki. Pod gołym niebem zanosiłam wszystkie myśli, które przywiozłam. Równie dobrze, mogłam myśleć i rozmawiać z miejsca, z którego zazwyczaj to czynię: z każdego miejsca, w jakim się w danej chwili znajduję.
I wciąż nie rozumiem: dlaczego ja? Ja przecież nie jestem godna...
Ale skoro Ważny Ojciec powiedział mi: On to rozumie i wie, to, po co mi to rozumieć? Wystarczy dziękować, że mogłam prosić i że miałam dla kogo prosić. Bo to znaczy, że mam Przyjaciół i Bliskich.

wtorek, 17 maja 2011

Ukłony w stronę Szaleńców

Z moim wyjazdem do Rzymu było wiele perypetii.
Pozostali Szaleńcy mają swoje opowieści na temat podjęcia decyzji i organizowania wyjazdu za pięć dwunasta. Równie ciekawe, jak moja, z porównywalnymi wpadkami, wzlotami i upadkami. By się nie rozpisywać nad tym, powiem krótko: trzeba było zwariować, trzeba było oszaleć, by poważyć się na coś takiego, jak wyjazd do Watykanu na Konferencję Blogerów bez żadnego zabezpieczenia lokalowego ze strony organizatorów, ze szczątkową informacją co do samej konferencji, przesłaną w dodatku na dwa, trzy dni przed koniecznym wyjazdem.
Kiedy spotkaliśmy się w Watykanie, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, co do słuszności naszego postępowania. Tacy pozytywni Szaleńcy są potrzebni światu i innym ludziom, o czym szybko przekonali nas organizatorzy Meetingu - zaraz w pierwszych słowach jednego z dwóch paneli konferencyjnych.
Najpierw spotkałam się z księdzem Ksas na via della Conciliazione. Ksiądz Ksas. jest niesamowity! Ja już to wiedziałam podczas, gdy wymienialiśmy maile w Polsce przed wyjazdem. Kurczę, muszę zmienić poglądy na temat "księży guzikowych". Pierwszy, to katecheta z Mojego Miasta, który tak mnie złapał w sieć swojej bożej intrygi. Następnie Ksiądz Ksas. Gdybym poszukała w pamięci, pewnie znalazłby się jeszcze niejeden. Jakby na to nie patrzeć JP II też był "guzikowym":
Nie rozumiem stwierdzenia, że wyjątek potwierdza regułę, ale w tym wypadku nic tu po takim stwierdzeniu.
Wielki uśmiech w stronę Ksasa.
Zdążyliśmy z Ksasem już nieco pomilczeć w swoim towarzystwie, zjeść po jakimś hot-dogu i posiedzieć na krawężniku reprezentacyjnej via della Conciliazione zanim dotarły do nas Dziewczyny z franciszkańskiej3.pl. To nie były obce osoby! To było niesamowite. Ale już tyle niesamowitości było moim udziałem, a jeszcze więcej mnie czekało, że nie zastanawiałam się wtedy nad tym. Pewnie do dzisiaj nie przejrzałam tych moich pozostawionych na później myśli.
Co to znaczy umieć milczeć w czyimś towarzystwie i dobrze się z tym czuć?!
Wielki ukłon i uśmiech w stronę Ksasa.
Tego nie da się wytłumaczyć. Takich uczuć trzeba doświadczyć, by zrozumieć. Wśród bardzo niewielu osób w moim życiu mogę milczeć i czuć. Myśli bezgłośnie przelatują wtedy z głowy, do głowy, z serca, do serca. Dłonie wyrywają się do wspólnych działań, choć działania są wtedy w zarodku. Wszystkimi porami skóry, wszystkimi myślami - tymi ogarniętymi i tymi nieogarniętymi wie się i czuje, że to wspólne milczenie jest najlepszą formą komunikacji.
Nie wiem, jak Ksas? Tym większy ukłon i uśmiech w stronę Ksasa.









 Dziewczyny z franciszkańskiej3.pl przerwały tę naszą wspólną ciszę, ale też nie dało się inaczej. Baby są tylko babami - we trzy rozpuściłyśmy języki, więc Ksas wycofał się na bezpieczną pozycję słuchacza i od tego momentu rozpoczął się inny czar, innych chwil, w gronie wszystkich Szaleńców, którzy z Polski dotarli na Konferencję.
Dziewczyny z franciszkańskiej3.pl - macham teraz do Was dłonią i uśmiecham się:-)

We czwórkę poszliśmy na kawę, bo wyznaczyliśmy sobie godzinę na spotkanie na dwie godziny przed właściwym spotkaniem.
Opowieściom nie było końca podczas picia kawy, siedzenia w ogródku na rogu via della Conciliazione i innej ulicy, ale nie powiem jakiej, bo od głównych ulic w Rzymie odchodzi zazwyczaj ze sto tysięcy bocznych, wąskich uliczek. Przepadła mi też kolejna okazja pocałowania biskupa w pierścień! O niewykorzystanych okazjach pocałowania biskupów i kardynałów w pierścień podczas Podróży Mojego Życia powinnam napisać oddzielny rozdział. Ale kogo to interesuje? W końcu za każdym razem dochodziłam do wniosku, że jest to raczej krępujące dla każdego kolejnego spotkanego biskupa i już po powrocie z Rzymu zaproponowałam Ksasowi, żeby on został biskupem, to wtedy wreszcie będę mogła zrealizować ten mój szalony pomysł z filmu rodem. Ksas nadaje się na biskupa. Tylko nie wiem, czy lubi różowy kolor. Pewnie nie, skoro nie jest jeszcze biskupem:)
Jaki wielki ukłon i jaki wielki uśmiech w stronę Ksasa?!?!?!
W końcu poszliśmy na Konferencję. Ale czy to jest takie interesujące?
No, dobra. Następnym razem;)
Tymczasem pozostaję w wielkich ukłonach, z uśmiechami na twarzy skierowanymi ku Ksasowi, Dziewczynom z franciszkańskiej3.pl macham nieustająco dłonią i tylko zastanawiam się, czy Mężczyźnie, Który Kiedyś był Chłopcem  nie przerwę snu, gdy wejdę do łóżka w tych ukłonach, z uśmiechami i machając dłonią.

Zwariowałam!!!

- Pani chyba zwariowała?! - usłyszałam kilka godzin przed Rzymem od współpasażerów w autobusie kursowym jadącym z Katowic, gdzieś na południe Włoch.
Ja tylko spytałam Jednego Pana, czy powie mi, w którą stronę mam się udać z Międzynarodowego Dworca Autobusowego Tiburtina do stacji metra. Z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem trasę z Dworca do Domu Polskiego, w którym miałam mieszkać, przestudiowałam dokładnie. Otwieraliśmy na Googlach mapy w różnych wariantach. Synchronizowaliśmy je z mapą tradycyjną. Wszystko miałam dokładnie rozpisane i wszystko dokładnie sfotografowane w mojej pamięci. Ilość przystanków metrem, potem kawałek pieszo, nie wiedziałam tylko, gdzie to metro!
- Nikt na panią nie czeka?! Nie zna pani języka?! Nigdy pani nie była w Rzymie?! - dopytywały Kobiety, na które Jeden Pan zrzucił odpowiedzialność pomocy mi w dotarciu do Domu Polskiego w Rzymie.
- Ja nawet nigdy nie byłam za granicą... - powiedziałam.
Przecież jednodniowe wypady na Słowację się nie liczą.
Kobiety zrobiwszy naradę wojenną namieszały mi w głowie. Zanim jedna z nich zorientowała się, że jedzie w tym samym kierunku i prawie do samego Domu będzie mi towarzyszyła, ustaliły wpierw kilka wersji. Każda inna od wcześniejszej, a co gorsza - zdecydowanie różniąca się od tej, którą miałam zapisaną na karteczkach i fotograficznym obrazie w głowie.
Ależ żałowałam, że spytałam o drogę!

W metrze zrobiłam zdjęcie makiety kolejnych stacji. Każdy fragment drogi zapisywałam na maleńkiej karteluszce, jednej z tych z pociętych starych kalendarzy na biurko, które Ewusia dała mi kiedyś do czynienia podręcznych zapisków.
- Po co to pani pisze? - zapytały Kobiety.
- No, żebym mogła bez problemu odtworzyć drogę powrotną - odpowiedziałam.
- Ale przecież zapisuje pani drogę tam, a nie z powrotem!
Chyba się nie zdziwiłam.
Autobusem podróżowali ludzie pracujący we Włoszech, powracający z Polski z urlopu świątecznego do pracy. (A ja myślałam, że jeżdżąc do Krynicy mam daleko do pracy...)
Jeden Pan dał mi 75 minutowy bilet do metra i pozostałych środków komunikacji miejskiej i miał już czyste sumienie.

Kiedy rozstałam się z ostatnią z Kobiet, od razu przechwyciło  mnie Sympatyczne Polskie Małżeństwo powracające z Mszy beatyfikacyjnej do swojej kwatery. Sympatyczne Polskie Małżeństwo przechodziło obok Domu Polskiego, wiec zaproponowano mi wspólną drogę. Spacerek.
Kiedy po zameldowaniu się w Domu Polskim po południu jechałam do Watykanu, w ręku dzierżyłam moje niezawodne karteczki. Uszczegółowiłam zapiski o numer i nazwę każdej ze stacji kolejki podmiejskiej. Gdy przez kolejne dni podróżowałam tą trasą kilkakrotnie, przydała się karteczka od Ewusi i moje zapiski. Nie stresowałam się, gdy jednym razem pociąg jechał z zamalowanymi przez grafficiarzy szybami, innym razem w noc, innym zaś siedząc w ostatnim wagonie nie widziałam nazw kolejno po sobie następujących stacji; przesuwałam tylko palcem w dół lub w górę karteczki, odznaczając kolejne stacje, niczym paciorki różańca.

Po ulicach Rzymu i po Watykanie poruszałam się lepiej i pewniej niż po Krakowie, o czym niezwłocznie poinformowałam oczekujących na wieści domowników.
Najbardziej bałam się, jak dotrę z powrotem na Międzynarodowy Dworzec Autobusowy Tiburtina, bo tej trasy nie miałam okazji przećwiczyć przed premierą. Toteż długo w noc spisywałam ze zdjęcia znajdującego się w aparacie fotograficznym  nazwy stacji metra na trasie "B", sprawdzałam z rozpiską na mapkach, które garściami turyści otrzymywali w licznych punktach informacyjnych na terenie Rzymu, zamieniałam trasę z utworzonej wersji "tam" na wersję "z powrotem", by prognoza Kobiet się nie sprawdziła, że spisałam drogę "tam", a to psu na budę w drodze powrotnej. Obudziłam się nad ranem, wiele godzin wcześniej, niż miały zadzwonić budziki w telefonach. Jeszcze przed wyjściem z Domu Polskiego sprawdziłam na żywo przygotowaną przeze mnie wersję z księdzem w recepcji, który na luzie stwierdził:
- Jak pani nie dotrze na czas na dworzec, to się pani do nas przecież wróci.
Dotarłam na MDA Tiburtina bez problemu. Miałam nawet spory luz w oczekiwaniu na autobus. Ale nie był to czas zmarnowany. Na dworcu poznałam indywidualną turystkę z Polski, Nauczycielkę Języka Polskiego z ogólniaka. Nauczycielka Języka Polskiego przyjechała do Rzymu na beatyfikację Jana Pawła II w intencji swoich uczniów z pięciu klas maturalnych.

Zwariowałam?
Nie zwariowałam.
To było szaleństwo.
Ale nie tylko ja byłam udziałowcem takiego szaleństwa.
Takich jak ja, Szaleńców, było więcej.

Jedna z moich ulubionych sentencji, na pozór prosto i banalnie brzmiąca: "Cóż życie warte jest bez przygód?!" prawdziwie nabrała znaczenia.

poniedziałek, 16 maja 2011

We wnętrzu góry

Byłam we wnętrzu góry! Jednej z najwyższych gór na tym kontynencie. Kiedy kontemplowałam powrót z Wyprawy Mojego Życia, patrząc z okien autobusu na płaski i równy świat ciągnący się ze dwie godziny i kiedy właśnie dopadła mnie równinna depresja, dostałam skaliste góry w podarunku do zobaczenia i do podziwiania. Zapewne gdybym wyciągnęła rękę, poraniłyby mnie one ostrzem swoich skał. Takie były. Pojawiły się nagle. Wyrosły z tego pustkowia krajobrazowego, jak za działaniem magicznej siły. Nie zdziwiłam się, bo przecież w owym czasie tyle rzeczy, zjawisk i zdarzeń stawało się, jak za działaniem jakiejś magicznej siły, że nagle wyrastające z długotrwałej równiny niebotyczne góry, nie były niczym dziwnym. Bardziej dziwić by mógł mój stan psychiczny. Znów dostałam po nosie, bo wydawało mi się, że pragnę czegoś zupełnie innego i że tym innym uwarunkowane są moja radość, szczęście i zadowolenie.
We wnętrzu góry było bardzo bezpiecznie. Może nawet bezpieczniej, niż niejednokrotnie jest na odkrytym terenie. Wnętrze góry rozświetlało przyjemne światło. To światło wyraźnie świeciło dla mnie. Bo i góry zostały mi podarowane.
Można podróżować i narzekać na zmęczenie. Wtedy nie zobaczy się niczego. Nie widząc niczego, nie przeżyje się zbyt wiele ciekawych przygód. Albo nawet wcale.
Można podróżować i nie myśleć o zmęczeniu. Wtedy jest się bardziej otwartym na dostrzeżenie tego, co w drodze na podróżnika czeka.
Można podróżować i nie być zmęczonym. Wtedy widzi i czuje się tak wiele. Może nawet wszystko.
Kiedy odbywałam Wyprawę Mojego Życia byłam podróżnikiem, który nie był zmęczony. Dlatego widziałam i czułam tak wiele. Może nawet wszystko.
Zobaczyłam to najważniejsze. Zobaczyłam wyraźnie, jak człowiek daleki jest od Boga. Nie rozumiesz co czytasz. Trzeba znaleźć się we wnętrzu tej góry, w czasie, w którym ja się w jej wnętrzu znalazłam, z bagażem przeżyć jaki miałam przy sobie, by zrozumieć, jak człowiek daleki jest od Boga. To nie jest odległość mierzona między mną a Bogiem. To jest odległość człowieka od Boga.
Wracałam z Watykanu.
Spotkałam wielu cudownych ludzi. Dlatego jeszcze raz powtarzam, że nie rozumiesz, co czytasz, kiedy piszę o tym, jak człowiek daleki jest od Boga. Chyba, że tam wtedy byłeś...

Można dyskutować o transcendencji i immanencji. Traktować je w różnych kategoriach. Czytać poważne traktaty na ich temat. Nie móc sobie wyobrazić czym tak naprawdę są te pojęcia, aż do momentu, w którym się samemu boleśnie o nie nie otrze. Bo spotkania z tymi zamkniętymi zazwyczaj w opasłych słownikach słowami, są zawsze bardzo bolesne. Ale kiedy w nagrodę dostaje się do zobaczenia  Alpy, wyrosłe nagle z niekończącej się równiny, można doświadczać owej bolesności. Porównywalnej do tej, towarzyszącej Stwórcy, podczas tworzenia całego świata, jak i tego małego kawałka, który z prędkością 80 kilometrów na godzinę mknie ku nowym przygodom, by tworzyć nową historię.

środa, 11 maja 2011

Milczę i nie myślę

Nie potrafię dzisiaj pisać.
Potrafię tylko milczeć.
Dopóki słońce wędrowało szlakiem swojej codziennej wędrówki, życie toczyło się siłą rozpędu i działo się pewnie bez przyczyny, dla zabicia czasu. Tyle krzątaniny wokół spraw, które w obliczu śmierci marnieją i maleją... Aż dziw bierze, jak bardzo zagracamy niepotrzebnymi działaniami swój czas , który został nam dany, aby się wypełniło dzieło naszego życia.
Dlatego, kiedy wreszcie mrok otulił ziemię mogłam zaprzestać tej niepotrzebnej krzątaniny.

Dlatego teraz potrafię tylko milczeć.



W obliczu tajemnicy, jaka się dokonała, stałam się, jak misiu o bardzo małym rozumku.
I milcząc mogę myśleć, że czasem trzeba pozwolić sobie na niemyślenie. Niemyślenie to takie absolutne milczenie. Bo przecież zawsze najwięcej mamy do powiedzenia sami sobie.

wtorek, 10 maja 2011

Uwolniona dusza

Dzisiejszego ranka w pustym ciele Starej Kobiety serce przestało bić. Dusza Starej Kobiety otulona Bożym Miłosierdziem zobaczyła już wszystko tak, jak widzi się, kiedy z oczu spada przesłona ludzkich ograniczeń.

Jakże przydał się maleńki różaniec z pachnącymi paciorkami drzewa różanego w pudełeczku z wizerunkiem nowego błogosławionego, przywieziony z Domu noszącego Jego Imię. Jak szybko i skutecznie błogosławiony Jan Paweł II wybłagał Niebo dla Starej Kobiety.

Światło i Światłość niechaj jej świecą w Drodze i Prawdzie, i Życiu. I jak prawdziwa Matka niech czeka na nas w Domu Ojca, kiedy i my dotrzemy tam szczęśliwie.

poniedziałek, 9 maja 2011

Krew, jak paciorki różańca

Gęste krople krwi kapią w rytm różańcowej modlitwy. Te krople są koloru i wielkości paciorków różańca z drzewa różanego. Takiego samego, jaki przywiozłam kilka dni temu Starej Kobiecie od sióstr Sercanek z Rzymu, z Domu Polskiego Jana Pawła II.
Stara Kobieta niemo prosi o modlitwę. Sama dla siebie już nic uczynić nie może. Jej myśli błądzą pomiędzy dwoma światami. Pomiędzy Życiem i Światłem, które czekają na nią za przesłoną mroku, po prawdziwej stronie życia, a tymi sprawami tu na tej ziemi, które jeszcze zaprzątają jej umysł. Rzadko jej dusza zagląda do ciała spoczywającego na szpitalnym łóżku. Zdarzają się chwile, że powie:
- Ułóż mi te ręczniki w szafie, tam, wiesz, gdzie... - po czym zapadnie w śmiertelne odrętwienie.
Terminy medyczne i diagnozy stawiane przez lekarzy zdają się być przerażające. Ale jeszcze bardziej przerażający jest oddech Starej Kobiety, świadczący o postępującej niewydolności oddechowej. W swoim życiu trzymałam już dłonie moich rodziców, które zlane były tak zimnym potem, jak dłonie Starej Kobiety.
Przesuwam kciukiem po kostkach jej dłoni, by odliczać paciorki różańca po każdej skończonej "zdrowaśce". Koronka leży w szufladzie szpitalnej szafki, ale mój dotyk uspokaja i koi. Już tak nie rozgarnia niespokojnie ręką ciemności ścielącej się przed jej duszą. Nie słyszy mojej modlitwy, bo poruszam tylko ustami, bezgłośnie wznosząc błaganie, ale wyraźnie jest spokojniejsza.
Pytała, czy w Niebie będzie wszystko widziała. Jak gęsta od mroku musiała być jej rzeczywistość? Nigdy się nie uskarżała, więc nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Gęste krople krwi koloru i wielkości paciorków różańca z drzewa różanego kapią jedna za drugą... Gdyby śmierć miała zapach tychże paciorków, jakże pięknie by nam się jawiła...
W Niebie wieczna Agape. Czy ktoś stoi przy Nieba bramie, by otworzyć ją oczekującym?

Powiedział Pan: "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem."

piątek, 6 maja 2011

Stara Kobieta

Stara Kobieta siedziała nago na ustępie. Jej puste, jałowe piersi zwisały, zasłaniając łono. To samo łono, które niegdyś nosiło i chroniło pięciu maleńkich chłopców. Każdego w innym czasie. Starałam się nie patrzeć, ale nie dało się nie widzieć wychudzonego, pomarszczonego ciała. Do wanny lała się woda. W obcym mieszkaniu, w cudzej łazience z nie swoją Matką, której czas dobiega końca, stałam i chciałam nie słyszeć krzyków dobiegających zza zamkniętych drzwi, chciałam nie myśleć, jak przykrą jest starość. Nawet ta w otoczeniu najbliższych.
Stara Kobieta nigdy nie miała łatwego życia. Urodziła się w latach 30-tych, kiedy świat szybkim tempem zmierzał do tragicznej i przerażającej wojny. Będąc małą dziewczynką mieszkała w mieście, w którym kultura chrześcijańska przeplatała się z kulturą Starszych Braci w Wierze. Może nawet biegała wraz z innymi dziećmi za garbatym Joszką po opłotkach głównej ulicy Piekła w Mieście Jakuba M. do czasu, w którym matka pasem nie wybiła jej z głowy wyśmiewanie się z kaleki? Ale dzisiaj jej pamięć zbyt się zamgliła, by pamiętać nawet tamte wydarzenia.
Jedno oko, którym patrzy na świat odkąd pojawił się na nim Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, też jest zamglone i Stara Kobieta przez okno widzi wieczną niepogodę. Kilka udarów mózgu zwarzyło krew, która z trudem przeciska się przez sklerotyczne żyły i tętnice.
Czego, by o niej nie powiedzieć, to nigdy w życiu nie słyszałam, aby uskarżała się na swoje życie, na los, na czasy, na dzieje.
Zamieszkała u Pierworodnego i jego żony, od kiedy nogi i całe ciało odmówiły jej posłuszeństwa. Pierworodny ma własną receptę na szczęście i to, co jest dobre dla Starej Kobiety, nie uwzględniając jej potrzeb. Ja cały czas mam wrażenie, że w innym miejscu byłoby jej znacznie lepiej.
 - Jutro przyjdzie do mnie ksiądz z Komunią Świętą. - Przerwała ciszę Stara Kobieta. - Wcześniej chciałabym się wyspowiadać, ale ja nie pamiętam, co się mówi, jak się spowiada... Pomóż mi, proszę, przypomnij, co trzeba powiedzieć księdzu.
W pierwszej chwili nie zrozumiałam o co pyta i prosi Stara Kobieta trzęsąc się z zimna na toalecie. Szum płonącego gazowego podgrzewacza i wody wlewającej się do wanny, oraz moje zamyślenie spowodowały, że miałam wrażenie, że nie dosłyszałam, o co mnie pyta Stara Kobieta, która nigdy nie opuszczała mszy i nabożeństw, ani innych uroczystości kościelnych.
Właściwie nigdy jej nie lubiłam. Nie miałam w sobie złości, ani złych uczuć, była mi raczej obojętna. Nie potrafiłam jej zrozumieć. Pewnie nie chciałam. Wychowała swoich pięciu synów w bojaźni bożej, oraz za pomocą skórzanego pasa, którym równo dzieliła razy po obnażonych pośladkach dzieci. Nic dziwnego, że jeszcze przez długie lata po osiągnięciu dojrzałości Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem chował się w cieniu zakamarków swojej duszy przed Bogiem, którego należało się bać. Myślę, że udało mu się wreszcie wyjść na Światło i Prawdę. Obawiam się jednak, mam poważne obawy, że nie wszystkim chłopcom, których nosiło łono Starej Kobiety to się udało.
- Zaczniesz od "Niech będzie pochwalony..." - powiedziałam - potem się przeżegnasz i powiesz, kiedy byłaś ostatni raz do spowiedzi...
- Aha, aha... - zamruczała cicho.
A moje oczy nagle napełniły się łzami. Świadomie przeniosłam wzrok na dygoczące, nagie ciało Starej Kobiety, które za chwilę cztery ręce miały przełożyć do wanny. Plecy zaokrąglone od trudów macierzyństwa, bruzdy zmarszczek głęboko przecinające wymizerowaną twarz, jako genetyczne wiano po swoich przodkach, pusty oczodół, po wydłubanym przez lekarzy oku, zsiniałe stopy od pajączków i żylaków, wygięte parkinsonem palce u stopy, dygocząca ręka i niespokojna dłoń, puste piersi spoczywające na nagich udach, wciąż zasłaniające wyschnięte łono... Ciche, ledwo dosłyszalne kwilenie, jak wygłodzonego pisklęcia, tylko dla wprawnego słuchacza oddawało ogrom cierpienia przy tych kąpielowych manewrach. Łza za łzą płynąca z pustego oczodołu. Umysł za zasłoną niepamięci. Dusza uwięziona w ciele, które odmówiło posłuszeństwa... Ciało uwięzione w łóżku - wysłużone niewolniczym oddaniem dla pięciu synków i ich ojca.
Biedna bezbronna starość, ubrana w nagość, słabość, niemoc i zmarszczki.
Niemowlę, równie bezbronne, przynajmniej swoim wyglądem rozmiękczy najtwardsze ludzkie serca...
- Z czego chcesz się spowiadać? - zapytałam przerażona!
- No przecież, no przecież, ja tyle narzekam na swój los...