MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 30 października 2011

Moja świątynia

Pod Niemcową
To z tego miejsca płynie najgorliwsza moja modlitwa. W największej na świecie świątyni jest tylko jedno miejsce - dla mnie. Wszystko wokół wypełnia Duch. Roztacza przede mną niepowtarzalne piękno. I choć widziałam świat ze szczytów Alp, to widok tamten był dla mnie przemijający, chwilowy. Tu, pod Niemcową, gdy wracam, czuję, że jestem wyczekiwana. Znaczące, że za każdym razem nie przychodzę, a wracam. Wracam do mojej świątyni i mojego miejsca zawieszonego nad ziemią, pozwalającego zarówno bujać w obłokach, jak wznosić się do nieba. Wracając, pokonuję to, co we mnie niedoskonałe. Wznoszę się na szczyt. I choć góry w tym miejscu stoją niewzruszone, ja za każdym razem zdobywam inny szczyt. Gdy modlę się w dosłownym uniesieniu - wszak huśtawka unosi mnie nad ziemią - zapominam o słowach. Ogarnia mnie Słowo. I Ciało jest wszechobecne, nierozerwalne od Ducha. Moja lewitacja pozwala mi przenieść się w stan medytacji, kołysanej tam i z powrotem łagodnym skrzypieniem desek.

Nie dziękuję, nie przepraszam, nie proszę. Po prostu Jestem. A Duch wypełnia wszystko. Wypełnia całą przestrzeń, każdą myśl. Wypełnia mnie. Jestem cząstką kosmosu, a kosmos jest we mnie. Jestem dziełem Miłości, która jak powietrze otula mnie łagodnym tchnieniem.

I czuję się wywyższona. Bo wybrał mnie Pan, bym była.

sobota, 29 października 2011

To nie trema - to wzruszenie

Luli śniło się już, że na gali podczas Jubileuszu Stulecia Harcerstwa Sądeckiego ubrana byłam w niebieską sukienkę w białe listki. Bujną wyobraźnię Lula miewa, szczególnie we śnie. Ponieważ galę prowadzić mamy wspólnie, choć każda z nas oddzielną część, toteż Lula w swoim śnie czuła się przymuszona do założenia niebieskiej sukienki w białe listki. Co tam jeszcze jej się śniło, to już mi o tym nie powiedziała. Za to na jawie zadzwoniła do mnie , by uzgodnić, że na gali występujemy jednak w mundurach:)

A dopiero przed południem komentowałam, że nie mam jeszcze żadnych lęków przed czekającym mnie i nas występem.

11 listopada mamy stanąć na deskach sceny Małopolskiego Centrum Kultury SOKÓŁ przed publicznością złożoną z honorowych patronów, zaproszonych gości, instruktorów oraz zuchów i harcerzy naszego hufca. Wśród honorowych patronów nie ma nikogo, kogo nie znałabym i z kim nie rozmawiałabym na żywo. Na przykład biskup ordynariusz naszej diecezji... przecież wszyscy pamiętają moją styczniową wtopę z księdzem biskupem! Już bardziej się nie zbłaźnię, więc nie ma się czym stresować. Z prezydentem miasta umawiałam się niegdyś, że będziemy razem smażyć naleśniki. Jakoś się to nasze postanowienie rozmyło, więc będzie okazja przypomnieć umowę. Starosta powiatu? Łamaliśmy się opłatkiem, podobnie jak z biskupem ordynariuszem. Pozostali honorowi patroni oraz zaproszeni goście, to już bliscy znajomi. Z burmistrzem miasta i gminy, na terenie której znajduje się nasza Stanica Harcerska wnet będziemy współpracować, bo przecież jedziemy do Bośni i Hercegowiny... itd. itp.

Przygotowałam się technicznie do gali, bo Młody Człowiek przywiózł mi do Stanicy mikrofon i wielki głośnik (tzw. piec) bym mogła poćwiczyć mówienie do mikrofonu, bo tę sztukę uprawiam z rzadka. Poświęcił się i słuchał mojego wzmocnionego gadania, które uskuteczniałam, gdyśmy zostali sami w Stanicy. Naprawdę się poświęcił. Nie żebym źle mówiła, tylko Młody Człowiek nie lubi słuchać. Może innych lubi? Mnie nie. (Mówię zbyt trudne rzeczy dla Młodego Człowieka). Poza tym przecież kilka tygodni temu prowadziłam zjazd hufca, więc potrenowałam z mikrofonem.

No i dochodzimy do sedna sprawy. Prowadzenie gali.
Mam spoić gawędami występ zespołu, który zaprezentuje Stulecie Harcerstwa Sądeckiego w piosence.
Jeden jedyny raz w życiu nie byłam w stanie mówić. Było to na pogrzebie drużynowego CISOWCÓW.

wtorek, 25 października 2011

Beskidzka ułuda

Całkiem samotne w myślach wędrowanie w Beskidzie, który już ubrał się w najpiękniejsze stroje. Barwne stoki kusiły do zejścia ze szlaku. Obok szedł Młody Człowiek, ale myślami był bardzo daleko. Lepiej nie podążać w tym kierunku. Szła również klasa, kolejna z tych, co to przyjeżdżają na integracje.
Fizyczny ból spowodowany przez małe stworzenie, kazał mi się oddalić nieco od wszystkich i uciec w świat wyobraźni o tym, że jest tak, że nie boli. Pewnie pomógł hormon szczęścia wydzielający się podczas wysiłku fizycznego.
Bo dziś musiałam pokonać znacznie więcej trudu niż zazwyczaj. Łzy spowodowane wielkim bólem płynęły mi po policzkach. Nogi bolały niewyobrażalnie. Później dołączył się ból pozostałych kończyn zaangażowanych przecież w marsz, bo szłam z kijami. Był moment, że chciałam zawrócić. Młody Człowiek popatrzył na mnie bardziej z lękiem niż z troską, bo w jego oczach były raczej kawałki kosmicznego lodu niż błękit nieba.
W tym momencie oddaliłam się od grupy. Fizycznie i psychicznie.
Gdzieś w oddali, na południowych wzgórzach wielkie chmury zaczepiły się na szczytach i ciężko wisiały, ale nie wróżyły śniegu. Dzień był zbyt ciepły. Niebo przybrało gdzieniegdzie kolor stalowoszary, miejscami lazurowy, by rozlać się wszędzie delikatnym błękitem. Słońce rozleniwiało. Na polanie, na szlaku kurierów wiał wiatr historii. Mocno wiał, wyrywał słowa z ust i niósł na wszystkie strony świata. Bo wiał we wszystkich kierunkach zaczynając się zapewne przy Frankowej mogile. Ale młodzież nie chciała o tym słuchać. Co można usłyszeć mając słuchawki na uszach?
Młody Człowiek prowadził całkiem nowymi drogami. Drogi, częściej leśne dukty i ścieżki, biegły trawersem po stokach, poza wytyczonym szlakiem. Pod nogami ścieliły się buczynowe liście - złote i purpurowe. Buki zaś, jak w piosence, lśniły w barwie malin. Kilkakrotnie trzeba nam było przeprawiać się przez szemrzące strumyki. Rozłożone kamienie wszerz ich nurtów świadczyły, że ścieżki uczęszczane są przez wędrowców. W kilku miejscach widziałam wyraźne oznakowanie trasy, która wiodła przecież poza szlakiem.
Jakby ktoś wszystko przygotował.

Nikt jednak nie mógł przygotować pogody. Ta - całkowicie przecząca porze roku, pozwalała napawać zmysły. Hormon szczęścia produkował się w zwielokrotnionej ilości. Nawet zapomniałam o tym, że boli. A może wtedy przestało boleć? Bo przecież było tak pięknie i tak szczęśliwie.

To wszystko ułuda. Kolejny zawód oszukanych zmysłów. Kolejne kłamstwo, które wyszło z ust ludzkich.
Do teraz słyszę huk spowodowany zderzeniem łzy z suchym liściem bukowym na ścieżce.

Spełnienie

Myślałam, że jak ta książka będzie już wydrukowana, to się spełni. Tymczasem nie czuję żadnego spełnienia. Odczuwam ból, który gna mnie drogą przed siebie. Droga nie jest wytyczona żadnymi liniami, krawężnikami, poboczami. Droga jest wszędzie. Rozlewa się oceanem niespełnienia, oczekiwania. Żaden morfolog, neurolog ani fizjolog nie odnalazł tego hormonu w mózgu człowieka, który powoduje ból związany z realizacją pragnień. Hormon jak narkotyk. Im bardziej podąża się ową drogą, tym bardziej wzrasta ból i potrzeba tworzenia.
Rodzą się pytania, czy Bóg, jako Stwórca wszystkiego, też odczuwa ten ból? Czy czuje się żebrakiem czekając, aż człowiek Go pokocha?  Czy świat dlatego jest nieskończony, bo dzieło stworzenia jest nieskończone? Czy spełnienie jest tak odległe, bo równie nieskończone w nieskończoności Miłości?

Tyle pytań i tyle bólu... A noc zbyt krótka, by odnaleźć spokój. Bo spełnienie niech będzie daleko. Niech nie da się nigdy nasycić. Niech ciągle powoduje głód i potrzebę. Ale niech wie, że jest moim oczekiwaniem, moją pasją. Moim spełnieniem.

poniedziałek, 24 października 2011

Nie ranić skrzydeł!

- To jak ta integracja ma wyglądać?
- Jak przyjedziemy, to czeka już na nas przewodnik i idziemy w góry, na Niemcową, na jakieś 4 godziny. Po powrocie czeka na nas obiad. A potem są jakieś głupie zajęcia harcerskie. Wiesz, prowadzą je instruktorzy harcerscy. Wybraliśmy te zajęcia, bo jak przychodzą psychologowie z poradni psychologicznej, to im trzeba strasznie dużo płacić, a ci nie biorą za to pieniędzy, bo co oni tam robią?

Podświadomie czułam, że nie powinnam jeździć do Stanicy tym samym autobusem (kursowym), którym jedzie klasa na integrację. Zawsze wybierałam wcześniejszy kurs. Ostatnio zdarzało mi się jechać z klasami. Zakładałam słuchawki na uszy i odpływałam w świat poezji śpiewanej przez Michała Bajora. Robiłam tak dlatego, by nie obserwować klasy w czasie podróży. Po co miałabym się do dzieciaków uprzedzać? Świat w Stanicy jest zupełnie odmienny od świata w autobusie, czy gdziekolwiek indziej. Wolałam zostawić poznanie na czas w innym, piękniejszym świecie.
Tamtym razem wsiadłam do tego samego autobusu, którym jechała klasa i w dodatku nie założyłam słuchawek.
Szybko się okazało, że usiadłam obok nauczycielek, które prowadziły powyższą konwersację.
Już nie będę rozwodzić się nad tym, czy dobrze, czy źle się stało. Po prostu stało się i już.


Warsztaty, które prowadzę - w oparciu o metodykę harcerską - zawierają w sobie wszystkie elementy integracji. Wiem, bo przecież sama pisałam projekt, i pisząc, tak się przyłożyłam do zgłębienia wiedzy merytorycznej istoty integracji, że mogłabym prowadzić nie tyle warsztaty integracyjne, co szkolenia dla osób chcących prowadzić zajęcia integracyjne.

Kiedy trzy lata temu wraz z Młodym Człowiekiem wpadliśmy na pomysł zorganizowania takich zajęć, mieliśmy na myśli przede wszystkim plan naprawczy dla Stanicy. Utrzymanie zadłużonej Stanicy było gardłową sprawą. Poza tym, po przeprowadzonej wspólnie akcji letniej, okazało się, że dobrze nam się razem pracuje. Szkoda było czasu, by czekać do następnego lata.
Promocja harcerstwa jest równie ważną sprawą, jak utrzymanie Stanicy.
I najważniejszy motyw: możliwość pokazania setkom młodych ludzi, że w ich życiu, skupionym wokół komputerów, komórek, drogich ciuchów i całej konsumpcji, istnieją inne wartości.
Rozwijając temat: wartości takie jak Miłość, Przyjaźń, Ojczyzna, Człowiek itp. itd.
Tyle.

Każdy młody człowiek - uczeń sądeckich szkół ponadgimnazjalnych, wyjeżdża z naszych zajęć z zapewnieniem, że jest stworzony do wielkości, do miłości i że u jego ramion rosną skrzydła zbudowane z pasji, marzeń i pragnień.
Uczę tych młodych ludzi, zgodnie z własnym przekonaniem, że wpierw, zanim pokochają innych ludzi, muszą nauczyć się kochać samych siebie. Ale, aby się pokochać, trzeba się zaakceptować. Zaś, by się zaakceptować, trzeba pracować nad swoim charakterem, szlifować go jak diament, wykruszając lenistwo i wszelkie słabości i wady. I kiedy już będą umieli kochać samych siebie - mówię im - niech zapragną. Niech tak zapragną, by wzięli się za realizację własnych pasji i marzeń.
Strasznie trudno jest sprawić, by ci młodzi ludzie uświadomili sobie, jakie mają marzenia. Zazwyczaj mylą własne marzenia z oczekiwaniami ich rodziców i bliskich. Myślą więc, że ich marzeniem jest ukończyć szkołę, do której właśnie się dostali. Ten zaś fakt dostania się do szkoły, uważają za swój największy sukces życiowy...
Wiele godzin schodzi mi na przebiegunowaniu ich myślenia. Wiele zajęć warsztatowych muszę wykorzystać. Każda grupa jest inna, nie mogę wypracować i zastosować żadnego schematu.

Kiedy wyjdzie mi ta sztuka - zazwyczaj bywa ciężko - odsłaniam przed nimi kolejną tajemnicę. Mówię, że nie tylko im, ale każdemu człowiekowi wyrastają u ramion skrzydła. I niestety nikt tych skrzydeł u innych ludzi nie widzi. Czasem otwiera się jakaś luka w czasoprzestrzeni i wtedy jesteśmy w stanie dostrzec skrzydła u czyichś ramion. Tę lukę w czasoprzestrzeni nazwałam przyjaźnią i miłością. Ale ponieważ takimi uczuciami nie obdarzamy całej ludzkości, więc tłumaczę, że wystarczy, by mieli świadomość, że każdy człowiek, którego spotykają na swej drodze jest posiadaczem pięknych skrzydeł zbudowanych z własnych pasji i marzeń oraz wrażliwości. Z taką świadomością - tłumaczę - będą potrafili przejść obok innych ludzi, albo wraz z innymi, i na pewno zrobią to tak delikatnie, że nie poranią cudzych skrzydeł.

Na koniec stwierdzam, że gdy wyszlifują sztukę kochania siebie, nauczą się realizacji własnych pasji i marzeń oraz nabytą wiedzę o tym, że inni też są posiadaczami skrzydeł doprowadzą do perfekcji, to już nie pozostanie im nic innego, jak emanować na świat własnym szczęściem i miłością i to szczęście i miłość, które mają w sobie, pozwoli im uszczęśliwić innych ludzi i cały świat.

Ot, głupie zajęcia harcerskie.
Ponoć za darmo.

środa, 19 października 2011

Spacer ulicami miasta

Ostatnio częściej chodzę szlakami Beskidu, niż ulicami miasta. Aż zdarzyło mi się w sobotni poranek przemierzyć najpiękniejszy trakt Nowego Sącza alejami, przez planty, ulicę Jagiellońską do rynku. Miasto jeszcze spało. Mgły zaledwie opadały, by zaraz po nich słońce mogło wstąpić na scenę. Drzewa przyobleczone w jesienne złota i purpury stały w kałużach suchych liści. Te, poleżawszy nieco na skostniałej jesiennej ziemi, zdążyły już zwinąć się w rulony i tutki, jakby osłaniały swe blaszki od chłodu nocy. Moje kroki, odbijające się echem od sądeckich ulic i kamienic, musiały obudzić ptactwo, które zaczęło stroszyć piórka przy porannej gimnastyce. Planty, jeszcze przyodziane w dywany z kwiatów na klombach, zapraszały jak zawsze gościnne, by przysiąść na ławce. Oczy syciły się widokiem rozkwitającej jesieni. Piotrowa Skała pod Dębem Wolności na Sądeckich Plantach stała niewzruszona. To miejsce kusi swoim urokiem i nie pozwala obojętnie przejść pomimo. Tu zawsze trzeba przystanąć, przynajmniej zwolnić i z radością przeczytać słowa, które były podsumowaniem opowieści Papieża o wędrówkach po Ziemi Sądeckiej: "I jesteśmy w Sączu z powrotem..."
Jakim wielkim optymizmem te słowa napawają! Trafność ich wypowiedzi nasuwa skojarzenia z bezpieczeństwem dziecka wyzwolonym świadomością bycia w domu, między bliskimi.
Kiedy wchodzę na planty mam wrażenie, jakbym przechodziła jakimś magicznym przejściem do świata zgoła odmiennego, niż ten na alejach, czy w innych zakątkach miasta. Tam musi się dziać coś niezwykłego, bo magnetyzm tych miejsc hipnotyzuje niemalże.
Łatwo wyobrazić sobie ludzi z wieków minionych, przemierzających trakty miejskie. Wyobraźni zaczyna brakować, gdy chce się przypomnieć wygląd ulic sprzed choćby trzydziestu lat.
Widziałam niedawno oba Sącze w nocnej iluminacji. Kiedyś istniała wyraźna odległość między Starym, a Nowym Sączem. Obecnie granice miast zetknęły się ze sobą, nie ma miejsca na luki w zabudowaniach i zagospodarowaniu Kotliny Sądeckiej. Kiedy wiosną jechałam do Rzymu, widziałam bliźniacze krajobrazy. Florencja leży w podobnej kotlinie - może ciut większej. Kiedyś, w jakimś informatorze turystycznym przeczytałam, że Sądecczyzna jest zwana Toskanią północy. Potwierdzam trafność skojarzenia. Toskanię widziałam zaledwie z okien autobusu, ale serce poderwało się do szybszego bicia na widok podobnych, jak w Beskidzie Sądeckim krajobrazów.

Jednak dla mnie Sądecczyzna piękniej brzmi niż Toskania.

wtorek, 18 października 2011

Dzienniki Igi Hedwig

Wieczorem dotknęłam gładkiego papieru zadrukowanego bólem i cierpieniem Igi oraz jej bliskich. Prócz słów rozlanych w ocean nieszczęścia, litery i całe zdania układają się w wielkie świadectwo wiary i nadziei. To dzięki temu świadectwu Igi i Doroty moje serce na oścież otworzyło się na głos Pana.

Pracowałam nad książką przez wiele miesięcy ubiegłego roku. Nadałam jej ostateczny kształt, by uzupełnić zapiski Igi, które we mnie wzbudziły głód i nienasycenie. Uświadomiłam sobie, że przegapiłam wielką szansę, by spotkać się z Igą tutaj, na ziemi. Nie nazwałabym tego uczucia żalem, a właśnie utraconą szansą. Widać tak być musiało i nie ma czego roztrząsać.
Za to dane mi było doświadczyć czegoś znacznie większego, transcendentnego. Poznałam Igę i zaprzyjaźniłam się z nią w momencie kiedy Dom Ojca stanął już dla niej otworem i wskazano jej własną komnatę do zamieszkania na wieczność. Iga znajduje się już w niewyobrażalnym świecie po jasnej stronie Światła. I jakoś nie umiem myśleć o niej, że "była", podobnie, jak to jest w przypadku wszystkich moich bliskich, których przyjęło Niebo. Obecność Igi jest bardziej namacalna, niż innych ludzi, którzy są obok i rzekomo "żyją". Tacy ludzie jak Iga nigdy nie odchodzą tak do końca. Wszystkie ludzkie sprawy są wypełnione nimi po brzegi. Czasem zrywają tamy ziemskiej bezradności, by wlać nadzieję w skostniałe serca bezwolnych ludzi.
W tym celu Iga zostawiła swoje dzienniki.

Tylko ja wciąż nie rozumiem dlaczego to ja zostałam wybrana, by powiedzieć światu o Idze. O jej życiu pełnym Życia.
Dotknął mnie Pan.
To nawet nie jest radość. To jest niewysłowiony ból spowodowany ułomnością ludzkiego, mojego języka, by wyrazić podziękowanie. Bo ja nie umiem tak mówić. Bo ja nie umiem tak dziękować.

Iga, zmagająca się ze śmiertelną chorobą, ujęła to, co najważniejsze,  najlepiej:

"TAK MYŚLĘ, ŻE ŻYCIE TO CUD. DZIĘKI PANIE ZA ŻYCIA CUD."

poniedziałek, 17 października 2011

Pasja przyjaźni

To jest bardzo trudna przyjaźń i zdecydowanie jednostronna. Im bardziej chcesz się zaprzyjaźnić, tym bardziej ucieka od ciebie. Nie wiadomo dokąd. Nie wiadomo dlaczego. Tak jakby ktoś zadał sobie za pokutę życie podobne życiu zakonnika lub pustelnika.
To jest przyjaźń, która bardzo boli.
Oparta na bezgranicznej wierze i zaufaniu z twojej strony. Podobnej do wiary w Jedynego. A jednak inna. Jedyny nigdy nie zawodzi. Natomiast w tej przyjaźni doznaje się samych zawodów i zdrad. W tej przyjaźni jest się samotnym.

Może to Droga wiary w Jedynego sprowadza do samotności? Nagle oświeca cię i uświadamiasz sobie, że człowiek, żaden człowiek nie jest w stanie zaspokoić twojego pragnienia miłości i spełnienia. Bo tylko Boża Miłość jest źródłem wszystkiego.
Pomimo tego tak bardzo liczysz na obecność drugiego człowieka w swoim życiu. Tego konkretnego Człowieka.

Dla mnie nie ma ludzi ważnych i ważniejszych. Wszyscy są najważniejsi. Jednak nie każdy człowiek mieści  się w tym kryterium.

Ale ta przyjaźń jest niezwykle trudną i bolesną przyjaźnią, w której zbyt wiele palących łez sparzyło serce. Choć zawsze powtarzasz, że tak do końca nie umiesz nazwać tego uczucia. Nie wiesz, gdzie jest jego źródło, skąd bije i dokąd płynie. Czujesz jego moc i siłę, gdy od powstania zamienia się w rwącą rzekę. I nie jesteś w stanie powstrzymać fali, która zalewa cię od środka i niszczy, jak letnia powódź. Zdecydowanie niszczy! I chcesz, by niszczenie się dokonywało.

W normalnej przyjaźni skrzydła u ramion powinny rozwijać się do lotu, a unosząc cię - pozwalać robić rzeczy wielkie. W tej przyjaźni pozwalają wznieść się do poziomu najwyższych płomieni, które miast dawać ciepło i bezpieczeństwo, spalają i trawią ogniem twoje wnętrze. I masz wrażenie, że jesteś na krótkim sznurku czyjejś manipulacji.
I występują w tej pasyjnej przyjaźni jeszcze wszystkie pozostałe żywioły, odczuwanie których jednakowo boli. Bo bolesne, czasem śmiertelne bywają upadki na ziemię z powietrznych lotów.

O takiej przyjaźni pisałaś? Taką miałaś na myśli? W tym przypadku inna nie występuje. Objęcia takiej przyjaźni, podobne do oplecenia kochanków, w miejsce azylu bezpieczeństwa, stają się więzieniem dla twoich emocji. To jest samozagłada duszy!



(Dzięki za podarunek - Młoda Kobieto.
Ratuj swego ducha przed taką przyjaźnią.)

niedziela, 16 października 2011

Jutro

Tyle jest ważnych chwil w życiu człowieka, że nie wiadomo, która jest ważniejsza.
Zaledwie dzisiaj wyprawiałam na dywanie dzikie swawole z moimi wnuczętami. To już tyle czasu minęło od dnia, w którym poprzednio mogłam się nimi nacieszyć. Cała epoka w życiu maleństw. Najstarsza, Zosia, właśnie zaczęła mówić. Gadała już od dawna, ale w narzeczu plemion z planety Prenatalianum. Raczej tylko mamusia ją rozumiała.
Dzisiaj, gdy zobaczyła, że wchodzę do ich domu z laptopem, powiedziała:

- Oooo!!! Babusia ma pajchi.

Pajchi to oczywiście bajki, które na deser moje wnuczęta oglądają z laptopa.
Jakaż cudowna dziecięca mowa i przekręcenie?! No, człowieku, z czym kojarzy ci się Paj Chi??? Mnie naturalnie z Doktorem Paj Chi Wo z "Akademii Pana Kleksa". I nie mam żadnych wątpliwości, że moja wnuczka wstawiając "ch" w miejsce literki "k" robi to z filozoficzną swadą. Wszak jej mamusia w wieku 10 lat z wielkim powodzeniem dopisywała kolejny tom tej swoistej trylogii autorstwa klasyka dziecięcych wierszy i bajek.
Młodszy brat Zosi wreszcie nie chował się w rodzicielskich ramionach, gdy nas zobaczył. Odważnie stał w lesie nóg mamy i taty i pozwolił się nam przytulić na powitanie.
Maleńka uśmiechała się i gaworzyła, gdyśmy się pochylili nad łóżeczkiem.

Nie wiadomo które dziecko tulić. Najlepiej wszystkie naraz, ale to trudna sztuka. A jeszcze i swoje chciałoby się przygarnąć...
Zosia płakała przy rozstaniu. Moje babcine serce chciało pęknąć. Nikt nigdy nie wyraził do końca, czym jest uczucie babci do wnuków. Bo tego uczucia nie da się w żaden sposób opisać. Można podjąć próby, ale zaraz okazuje się, że nie da się przełożyć na mowę ludzką czegoś, co jest cudem istnienia unoszącym się między niebem a ziemią...

Jutro dostanę do rąk ciepłą od maszyn drukarskich, pachnącą farbą książkę... Gdy tuliłam dzisiaj w ramionach moje wnuki myślałam, że to uczucie, które poznam jutro, musi być temu podobne.

czwartek, 13 października 2011

Ławo jest zostać bohaterem

Mogę się poszczycić, że już prawie jestem bohaterem narodowym Bośni i Hercegowiny.
Nie żebym cokolwiek  wiedziała o tym państwie, oprócz tego, że wyłoniło się w latach 90-tych z byłej Jugosławii. Pierwszy ogląd mapy pewnego dystryktu, którego odpowiednik naszego burmistrza gotowy był podarować mi/nam ziemię na skraju lasu nad jeziorem na własność i wybudować domiszcze na wzór Stanicy Harcerskiej, spowodował jeszcze większy mętlik w mojej głowie, niż wcześniejsza niewiedza. Mapa dystryktu dzieli dystrykt granicą państwową na BiH (Bośnię i Hercegowinę) oraz Republikę Serbską. Bądź tu mądry i pisz wiersze, jak mawiała Moja Mama. Nie miałam dostępu do internetu i musiałam czekać aż do dzisiaj, by nabyć wiedzę za pomocą encyklopedii internetowej. Encyklopedia skąpo jest zaopatrzona w informacje. W każdym razie daleko mi do nasycenia mojej ciekawości.

Stanicę nawiedziła delegacja władz dystryktu celem nawiązania współpracy przy wymianie wypoczynku dzieci i młodzieży.
Dzieci z BiH gościły tego roku na Sądecczyźnie podczas Święta Dzieci Gór. Tak bardzo spodobał się gościom nasz zakątek świata, dzieci tak zaprzyjaźniły się z dziećmi z Piwnicznej-Zdroju, że władze Nowego Gorażde postanowiły kontynuować co dobre i rozpocząć stałą wymianę.
Podczas rozmowy okazało się, że w BiH nie ma skautingu. Powiem więcej. W BiH nie ma żadnej tradycji istnienia organizacji wychowawczych dla dzieci i młodzieży!
Ja oczywiście wypaliłam, że to żaden problem, by z dziećmi przyjechało do nas nieco młodych ludzi w celu nauczenia się metody harcerskiej. Przecież skauting, harcerstwo tak szybko się rozprzestrzeniły swojego czasu w świecie!
Mój pomysł przyjęty został bardzo entuzjastycznie przez przybyłą delegację złożoną z odpowiednika naszego burmistrza oraz dyrektorów poszczególnych wydziałów urzędu dystryktu.
Widząc ich entuzjazm równocześnie widziałam siebie na pomnikach nie tylko w dystrykcie, ale w całej Bośni i Hercegowinie...
Goście zachwyceni byli naszą Stanicą Harcerską. Odpowiednik naszego burmistrza stwierdził:

- Prostota i funkcjonalność. W takich warunkach powinny się wychowywać dzieci.

Zaproszono nas na rewizytę.


Już bez żartów o pomnikach itp. pomyślałam sobie, że gdy Andrzej Małkowski w 1911 roku objeżdżał miasta Galicji ze swoim odczytem na temat nowej organizacji wychowawczej dla chłopców, której twórcą był Robert Baden-Powell, przybywając do Nowego Sącza 28 października nie myślał zapewne ile zamieszania będziemy mieć w sto lat później, by przygotować obchody Jubileuszu Stulecia Harcerstwa Sądeckiego!
Nie przewidział też zapewne ile pokoleń zostanie uwikłanych "całym życiem" w służbę Bogu, Polsce i bliźnim pod emblematem krzyża harcerskiego i harcerskich ideałów.
Bo Andrzej Małkowski w 1911 roku i jemu podobni śnili zaledwie o Polsce!

W czasie rewizyty w Bośni i Hercegowinie w Nowym Gorażde mogę zrobić odczyt na temat harcerstwa i skautingu.
Tak łatwo jest zostać bohaterem?!

wtorek, 11 października 2011

Droga dotarcia

Od kilku dni zastanawiam się, czy nie powinnam zacząć pisać dziennika mojej choroby, ponieważ pojawiają się u mnie bardziej lub mniej typowe objawy boreliozy. Dwukrotnie zaczynałam pisać nowy post na ten temat, ale rezygnowałam po kilku zdaniach.
Dziś doktorka chciała mnie zostawić w szpitalu na oddziale zakaźnym, by włączyć skuteczniejsze leczenie dożylne dwoma skojarzonymi antybiotykami. A my w Stanicy jutro mamy kolejną klasę na integracjach. Obiecałam stawić się w szpitalu w piątek rano...
Przyjeżdżają do nas nieustannie klasy sądeckich szkół ponadgimnazjalnych na swoje integracje. Do tej pory pogoda nam dopisuje, więc możemy dzielić się zajęciami z Młodym Człowiekiem niemal po połowie. Najpierw Młody Człowiek idzie z klasą na kilkugodzinną wycieczkę w góry. Do niedawna chodziłam z nimi, ale ostatnio jestem zbyt słaba. Po powrocie z gór młodzież zjada obiad i chwilę odpoczywa. Moje zajęcia rozpoczynają się późnym popołudniem i trwają do późnej nocy. I następnego dnia od rana dalej.
Przeróżne dzieciaki przyjeżdżają do nas w tym roku. Do tej pory było ich już ze 320.  I jeszcze trochę będzie.
Wczoraj ogarnęła mnie taka refleksja, budząca niepokój.
Latem mieliśmy na obozie dzieci jednego z Cisowców. Dzieci urodziły i wychowują się w Stanach. Syn Cisowca, będący wierną kopią i miniaturą ojca, zafascynował się węglem, znajdującym się w piwnicy. Cisowiec, o którym myślę słynął z tego, że fascynował się wszystkim, jak należy: z dziecięcym zadziwieniem godnym największego filozofa. Syn do tego stopnia zafascynował się tym czarnym skarbem, że wziął ze sobą jedną grudę i już na samą myśl o tym co zamierzał zrobić, na jego twarzy malowała się wielka satysfakcja. Powiedział, że pokaże węgiel swoim koleżankom i kolegom w Stanach. Bo dzieci w USA nie widziały węgla!

Do nas do Kosarzysk na integracje, na obozy i inne imprezy przyjeżdża coraz więcej dzieci, które nie mają kontaktu z elementarnymi rzeczami. Nie potrafią rozmawiać z innymi ludźmi. Nie znają swoich zainteresowań, jakby ich nie miały. Nie chodzą w góry, nie uprawiają żadnych sportów itd. itp. Za to doskonale orientują się np. ile kosztował ich nowy iPad.
Wczorajszego wieczoru nie byłam w stanie wytłumaczyć szesnastoletnim chłopcom, że wulgaryzmy zawarte w piosenkach hip-hopowych są antywartościami i po prostu wulgaryzmami, więc utwory te nie niosą żadnych pozytywnych treści. Według nich tam są pozytywne treści, a wulgaryzmy zawarte pomiędzy nimi, pomagają dotrzeć do ludzi, do których inną drogą by nie dotarły. Siebie nie wykluczali z tego grona.
Na to wszystko zadzwonił Synek i gdy zapytałam co robi w Warszawie, odpowiedział:
- Jak zwykle piję wódkę i chodzę na dziwki.
W ubiegłym roku podczas integracji, w chwili podobnego zwątpienia, Synek przyniósł mi identyczną nadzieję.

piątek, 7 października 2011

Trzecie życie kota

Wszyscy zajęci byli pracami remontowymi i porządkowymi w pokoju Dużej Małej Dziewczynki.  Remont trwał już drugi tydzień i wciąż nie miał końca. Choć w zasadzie etap rujnowania i burzenia był już za Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem i z chaosu zaczął wyłaniać się jakiś porządek i ład. Jednak ani pokój, ani tym bardziej całe mieszkanie nie mogły uzyskać statusu nadających się do zamieszkania. I tylko nasze futrzaki cieszyły się niezmiernie z takiego stanu rzeczy. O ile najwcześniejszy etap remontu przyprawiał je o wielki niepokój, tak w obecnym stanie pławiły się po wielkich połaciach podłogi wyłożonej panelami i przymierzały kolor swojego futra do świeżego koloru ścian. Nowe łóżko już było skręcone i nawet ktoś zdążył rozciągnąć na materacu całkiem nowe, zaledwie przyniesione ze sklepu prześcieradło. Duża Mała Dziewczynka próbowała układać książki i bibeloty na półkach, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem przymierzał nowy karnisz, chcąc zaznaczyć miejsca do wywiercenia kołków. Ja miałam być ekspertem od równości i akuratności tych pomiarów.  Ponieważ nie miałam na tyle wyobraźni przestrzennej, postanowiłam wydać opinię dopiero po dokładnych oględzinach, toteż zarządziłam zawieszenie firan i przymiarki z firanami. Córka Króla Syjamskiego leżąca dotychczas na całkiem nowym prześcieradle całkiem nowego łóżka przyskoczyła nagle do nowej zabawy zafundowanej jej przez nas i na zmianę z Synem Dzikiego Żbika zaczęła szarpać całkiem nowe firanki na całkiem nowym karniszu, które dopiero miały być przymierzone do ściany. Cóż dopiero mówić o faktycznym zawiśnięciu. Nie wiem, czy ktoś z nas wygonił futrzaki z pokoju, dość, że rozochocone plątającymi się po ziemi frędzlami (nowe firanki składają się z samych frędzli i tylko frędzli, bo liczyłam, że w ten sposób przechytrzę futrzaki, które notorycznie zawieszają się pazurami na firankach i targają je wzdłuż) oddały się szalonej zabawie. Rozpoczęła się gonitwa po całym domu. Nie żeby dom był wielki. No i pewnie dlatego Córka Króla Syjamskiego uciekając Synowi Dzikiego Żbika nie wyhamowała w porę, wyskoczyła na barierkę balkonu i… poleciała z trzeciego piętra w dół. Koty, jak to koty – mają wrodzone i przynależne gatunkowi właściwości spadania na cztery łapy, ale pod warunkiem, że na samym dole jest równa powierzchnia. Pod nami niestety, na wysokości parteru, znajduje się bardzo niebezpieczny daszek zakończony ostrą graniastą konstrukcją. Kiedy wychyliliśmy się przez balkon zobaczyliśmy Córkę Króla Syjamskiego leżącą bez ruchu na boku na daszku. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem pobiegł na dół, za nim Duża Mała Dziewczynka. Ja stałam na balkonie i mówiłam do Córki Króla Syjamskiego cokolwiek, by uspokoić ją, zakładając, że żyje. Zaczęła miauczeć, ale w dalszym ciągu nie ruszała się. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zdjął ją z daszku kiwając w moją stronę z powątpiewaniem głową. Co prawda Córka Króla Syjamskiego broniąc się podrapała go do krwi, ale to o niczym dobrym przecież nie świadczyło. Może nawet wręcz przeciwnie.
Na pierwszy rzut oka nie miała żadnych obrażeń. Brzuch był miękki, kości zdawały się być całe, bo nie bolał jej dotyk, ale była kompletnie zdezorientowana i nieobecna. Ułożyła się w fotelu zwinięta w kłębek. To dobrze, bo to pozycja komfortowa dla kota.
Dochodziła do siebie kilkanaście godzin. Może odnajdywała się w nowym życiu? Kot ma ich podobno siedem.

niedziela, 2 października 2011

Przygotowania do Jubileuszu Stulecia Harcerstwa Sądeckiego


Jubileusz Stulecia Harcerstwa Sądeckiego „Wierni ideałom sięgamy jutra”

Idea skautingu dotarła na Sądecczyznę wraz z Andrzejem Małkowskim, który objeżdżając miasta Galicji dotarł na odczyt do sądeckiego „Sokoła” 28 października 1911 roku.  Skauting szybko znalazł zwolenników zarówno wśród kadry Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, sądeckich nauczycieli, jak i wśród młodych chłopców, gotujących się do odzyskania niepodległości  zniewolonej  zaborami Ojczyzny.
Już 11 listopada z inicjatywy osób podzielających pogląd Małkowskiego powstał pierwszy zastęp chłopców, przekształcając się niebawem w działającą do dziś I Nowosądecką Drużynę Skautów  Czarna Jedynka im. Stefana Czarnieckiego.
I choć nie istniała wtedy Polska, jednak krajem wolnym, wielkim i szczęśliwym jawiła się w wyobraźni narodu, który nigdy nie zaprzestał w wysiłkach zmierzających ku wyswobodzeniu swojej Ojczyzny. Harcerstwo, bo tak spolszczono angielską nazwę skautingu, naprawdę miało dobry grunt do zakiełkowania i szybkiego wzrostu. Idea od początku była jasna i czysta: służba Bogu i Polsce, pomoc bliźnim.
Wśród osób mocno zaangażowanych, acz niezrzeszonych w struktury Związku znalazł się  wielki lokalny pedagog, przyjaciel młodzieży, człowiek – legenda szkolnictwa sądeckiego Profesor Ostoja-Hełczyński „Siwa Broda”. On to, wespół z innymi osobami, obok swej działalności pedagogicznej, potrafił porwać nowosądeckie społeczeństwo do wielkiego wyczynu: pobudowania z projektu Architekta Miasta Nowego Sącza Zenona I Remiego dla sądeckiej harcerskiej braci własnego domu – Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach. Gmina Piwniczna oddała na ten cel grunt w wieczyste użytkowanie, wielu ludzi dobrej woli dzieliło swe skromne dochody, angażowało się w zbiórki publiczne pieniędzy, kwesty, festyny; kolejni oddawali swą pracę przy stawianiu domu i tak wspólnym wysiłkiem i zaangażowaniem, dla dobra sądeckich dzieci i młodzieży, dla dobra Miasta w konsekwencji, któremu za przyczyną dobrze wychowanej młodzieży przybędzie przecież mądre, oddane i obywatelskie społeczeństwo, w roku 1928 oddano do użytku piękny, stylowy, drewniany budynek zwany Stanicą Harcerską. I odtąd wiernie służy celom, dla których powstał.
Lata I i II wojny światowej pozwoliły młodym ludziom w harcerskich mundurach udowodnić, że organizacja, której są członkami jest kuźnią bohaterów. Koniecznie trzeba tu wspomnieć o Organizacji Orła Białego z czasów II wojny światowej, bo ta organizacja wpisała się zdecydowanie bardziej od Szarych Szeregów w działania ruchu oporu na Sądecczyźnie. I nie może zabraknąć tu nazwisk takich, jak Król, Wąsowiczowie, Krokowski, Szczepaniec, Pawłowscy i wiele innych, bo to bezsporny przykład patriotów, wychowanych przez Związek Harcerstwa Polskiego dla służby Ojczyźnie.
Powojenna historia kraju burzyła i budowała struktury organizacyjne ZHP, jednak nikomu nigdy nie udało się zburzyć i uśpić idei myśli harcerskiej, która ponad podziały polityczne wychowywała kolejne pokolenia w służbie Ojczyźnie i pomocy bliźnim. Po 1989 roku do roty Przyrzeczenia Harcerskiego powróciły słowa mówiące o służbie Bogu i wszystko wróciło na tor wypróbowanej metody harcerskiej.
Dziś Hufiec im. Bohaterów Ziemi Sądeckiej skupia około 300 zuchów i harcerzy, nad wychowaniem których trudzi się kilkudziesięciu drużynowych i instruktorów.
Harcerstwo to nie tylko organizacja dzieci i młodzieży. Harcerstwo to przede wszystkim sposób na życie. Wciąż uczy przede wszystkim służby Bogu, Polsce i pomocy bliźnim. W dalszym ciągu jest kuźnią bohaterów, choć w dzisiejszych czasach bohaterstwo ma inne oblicze. Wielu z wielkich ludzi Nowego Sącza i Ziemi Sądeckiej ma zapisane w sercu harcerstwo. Ludzie, którzy w rodowód mają wpisane harcerstwo są oddanymi, pełnymi poświęcenia pracownikami  i członkami społeczności lokalnych – uczciwymi i lojalnymi. Zawsze na pierwszym froncie w walce o lepszy świat i piękniejsze życie, dla siebie i innych. Nic dziwnego, że wiedzą, jak ma wyglądać piękny świat – ideę takiego widzą każdorazowo w płomieniach harcerskiego ognia, który jak raz zapłonął w ich sercach, jaśnieje i goreje przez całe lata, dając potencjał do dobrej walki.  Bo harcerstwo to także romantyzm chwil z muzyką wiatru grającego w koronach drzew, blasku gwiazd zawieszonych nad sądecką ziemią, żaru ulatujących w niebo iskier, trudu wędrówki szlakami Beskidu Sądeckiego, marzeń w gronie przyjaciół snujących się z dymem ognisk po leśnych polanach oraz wszystkich gorących pragnień, obietnic i przyrzeczeń składanych o wschodzie słońca pod rozpostartą biało-czerwoną.  I blask krzyża harcerskiego odbijający się w oczach, jaśniejący blaskiem Virtuti Militari.

Informacja do folderu cyklicznej imprezy Małopolskiego Centrum Kultury SOKÓŁ w Nowym Sączu JUBILAEI CANTUS; MCK SOKÓŁ wpiera programowo sądecki hufiec w realizacji Jubileuszu Stulecia.