MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 26 czerwca 2016

Wakacyjne dzieci

Na stopniach przy witrynie lodziarni siedziały dwie dziewczynki i chłopiec. Nie było przy nich nikogo dorosłego, choć dzieci wyraźnie wyglądały na podstawówkę. Zamiast więc prześlizgnąć się po nich wzrokiem, jak po miejskim krajobrazie, przyjrzałam się bliżej dzieciakom - takie obciążenie. Stanęłam jak wryta, bo jedna z dziewczynek okazała się Klarą. Już miałam zawołać radośnie "Hej, Klara!", gdy uświadomiłam sobie, że to nie może być Klara, że dziewczynka tylko nosi twarz i fryzurę Klary, bo przecież minęło już tyle lat, że Klara musi być młodą kobietą. Albo przynajmniej wnet będzie.
Tak bardzo mi tęskno za wszystkimi wakacyjnymi dziećmi, które wyrosły z umorusanych twarzyczek, potarganych włosów i głów pełnych marzeń o czekającej tajemnicy. Wiem, że gdyby nie wyrastały, blokowałyby miejsce w kolejce wszystkim tym, które każdego lata zjawiają się w moim życiu i wnoszą tak wielkie bogactwo, że kiedyś, kiedy przyjdzie mi stanąć przed Panem, nie udźwignę radości i dziękczynienia za życie, które mi dał.

piątek, 24 czerwca 2016

Czuwajcie. Nieustannie się módlcie, w każdym położeniu dziękujcie.

W czerwcu 1981 roku przyjechałam do Poznania na obóz wędrowny organizowany przez naszą nauczycielkę geografii. Dojechaliśmy koleją późnym popołudniem. Dotarliśmy do szkolnego schroniska młodzieżowego, zameldowaliśmy się i jakoś zagospodarowali. Po zjedzeniu kolacji, przy schyłku dnia, wyszliśmy na pierwsze zwiedzanie miasta. Tuż przy szkole znajdował się pomnik Powstańców Wielkopolskich, bo budynek stary, szacowny; właśnie stamtąd młodzi powstańcy wyruszali walczyć o polskość w grudniu 1918 r. Profesorka Karwala - moja nauczycielka geografii w szkole postrach, na organizowanych przez siebie obozach najcudowniejszy człowiek na świecie - zaraz zrobiła nam lekcję historii, geografii i wiedzy o współczesnej Europie na żywo. Kto wie, może to od niej udzieliły mi się te zainteresowania? W każdym razie było to dla mnie - opornej na wiedzę wtłaczaną na wykładach w szkolnych ławkach - zderzenie z czymś niezwykłym. Stałam się dozgonną miłośniczką profesorki Karwali, turystyki, krajoznawstwa, historii czerpanej na żywo i geografii z plecakiem, zmęczeniem i wzdymkami na stopach. Nie umiem powiedzieć i już się nie dowiem, czy moja nauczycielka wiedziała dokąd idziemy, czy szła w określonym kierunku i na konkretne miejsce, czy i dla niej było to zaskoczeniem kiedy dotarliśmy w miejsce, w którym rozegrały się znaczące sceny poznańskiego czerwca 56 roku. Może znała cel, choć nie do końca mogła wiedzieć, co nas tam zastanie. Pod osłoną mroku odbywał się apel pamięci i uroczystości rocznicowe. Staliśmy się mimowolnymi świadkami tragicznej historii odgrywanej po latach słowem i pieśnią i odbyliśmy zakazaną lekcję. To było jak zderzenie z murem przy zawrotnej prędkości. Zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie. Zwłaszcza wywoływanie do apelu najmłodszych ofiar, tablica upamiętniająca młodego chłopca, wiersz napisany specjalnie dla niego, czytany nocą, w ciszy i tajemnicy...
Potem, jeszcze przed '89 rokiem na jakimś ogólnopolskim zlocie harcerskim, ktoś opowiadał, że będąc dzieckiem uczestniczył w poznańskim czerwcu. Ta opowieść też robiła wrażenie.

Tamte czerwcowe dni 1981 r., gdy moja nauczycielka otworzyła przede mną najciekawszy podręcznik - ziemię ojczystą, rozgrywały się w innej epoce, w innej rzeczywistości politycznej. Zanim nastał rok 1989 i jeszcze kilka lat później, czyli zanim zaistniała wolność informacji, żywo reagowałam na każdą wzmiankę o poznańskim czerwcu, o Poznaniu w ogóle, aż wreszcie, gdy wolność rozgościła się na dobre, straciłam czujność. A nie powinnam była.

piątek, 3 czerwca 2016

Pamięci Gosi

1 września 1979 roku - jak stadko gęsi - 32 dziewczyny, stanęłyśmy na początku nowej drogi w naszym, wspólnym od tej chwili, na krótką chwilę, życiu. Gosia wyróżniała się tym, że usta i dłonie miała brązowe od orzechów, którymi objadała się w ostatni dzień wakacji. Przez całe cztery lata siedziała w pierwszej ławce przyklejonej do katedry i niejednokrotnie była punktem zaczepnym dla nauczyciela chcącego wyładować swoje frustracje. Znosiła to zawsze z pokorą.
Potem nasze drogi się zeszły, gdy nasi synowie rozpoczęli edukację w jednej klasie podstawówki. Spotykałyśmy się codziennie. Gosia wtedy opowiadała o swoich przejściach poporodowych. Były niecodzienne, bo z jakiegoś powodu (może dostała krwotoku) przeszła śmierć kliniczną i na kilka tygodni zapadła w stan śpiączki. Najbardziej wrył mi się w pamięć ten fragment opowieści, gdy wspominała krótkie chwile odwiedzin swojej mamy na oddziale intensywnej terapii i informacje lekarza udzielane nad jej łóżkiem, że z niej już nic nie będzie, że się nie wybudzi, że nie ma w niej już życia... Była nieprzytomna, ale wszystko to słyszała. Podobno usiłowała, a nawet miała wrażenie, że daje znać, że jest, że słyszy, żeby tak nie mówili, bo się mylą.
Tak. Właśnie to z jej opowieści zapadło mi najbardziej w pamięci.

W kolejnych latach spotykałam Gosię na ulicy, w biegu. A to była na zakupach, a to w drodze do pracy... Tylko cześć, cześć.

W ten poniedziałek Gosi pękł tętniak. Znów trafiła na intensywną terapię. Znów śpiączka. Gosia znów podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Ktoś mówił, że w środę miało się zebrać konsylium, żeby zdecydować co robić: utrzymywać przy życiu, czy odłączyć.

Gosia odeszła w środę wieczorem.

A co, jeśli i tym razem słyszała rozmowy nad swoim łóżkiem?

czwartek, 2 czerwca 2016

Organizm na łapu capu - Zespół Ehlersa-Danlosa

Jak mnie boli, to boli. Zawsze. Tego aż tak nie czuję. O tym nie mówię. Jak mnie boli i mówię, że boli, to znaczy, że coś się dzieje. Że ból przekroczył granicę współistnienia z odczuwaniem. Więc nie mów mi, że mnie wiecznie coś boli. Bo wiem, że mnie wiecznie boli. Wiem to lepiej od ciebie, bo przecież to mnie boli. Boli wtedy, kiedy mówię i wtedy, kiedy nie mówię. A ty słyszysz tylko wtedy, kiedy mówię. Nie zawracaj mi głowy, że męczy cię wieczne słuchanie o tym, że mnie boli. Zastanów się lepiej jak mnie męczy wieczny ból. Oczekujesz, że stanę przed tobą z uśmiechem i twierdzisz, że mierzi cię moja skwaszona mina. Tak. Rozumiem. Mimo to, nie zaproponuję ci zamiany na samopoczucie, choć wydaje mi się, że dla niektórych nie ma innej drogi do empatii. Nie zaproponuję, ale wymagam od ciebie przyznania mi prawa do tego, bym mogła ten ból wypowiedzieć. Nieraz wypłakać. Skoro i tak nic innego z nim zrobić nie mogę. Skoro jest we mnie i ze mną. A kiedy pytasz, czy wszystko jest w porządku, a ja przytakuję, to nie oddychaj z ulgą. Bo w porządku znaczy to, co w pierwszym i drugim zdaniu. Albo już lepiej nie pytaj. Wiem, czasem, zwłaszcza gdy jesteś lekarzem, musisz zapytać. Ale bywasz też bliskim. Albo po prostu kimś z ulicy. Miej cierpliwość, gdy powoli wchodzę czy wychodzę z autobusu. Nie trącaj mnie na przystanku lub w kolejce do kasy. W ogóle trzymaj się ode mnie z daleka, nie wchodź w moją aurę. Chyba, że chcesz mnie przytulić, bo jesteś kimś bliskim. Nie mów, że jestem hipochondrykiem i nie odsyłaj mnie do psychiatry - moja psychika jest delikatna jak skrzydła motyla, równie wrażliwa jak obolałe ciało i nigdy nie zapomnę ci takiego okrucieństwa. Nie hałasuj przy mnie, bo i tak nieustannie huczy mi w głowie. Czasem potrzebuję obfitości światła, by innym razem preferować jego brak. Do szału doprowadzają mnie wszelkie pulsacje: dźwiękowe, świetlne i inne. Grunt pod moimi nogami nigdy nie jest stabilny, zawsze jest w ruchu, a co najgorsze - za każdym razem przemieszcza się w innym kierunku, oczywiście niezgodnym z moim przemieszczaniem się. Więc nie mów, że jestem chwiejna emocjonalnie, bo moje emocje i ciało dostosowują się nieustannie do chwiejności otoczenia. Jestem więc mistrzem w dostosowywaniu się, a nie, jak twierdzisz, wymagam, by cały świat dostosował się do mnie. Moje ruchy bywają niezborne. Upuszczam coś z rąk, potykam się, wpadam na przeszkody.
Każdego dnia odczuwam ból naderwania kilku więzadeł, przemieszczenia stawów, bóle reumatyczne, różnego rodzaju neuralgie, kolki, drętwienie, mrowienie, palenie itd., itp. Mogłam wyjść, ale nie zejdę. Mogłam dotrzeć, ale nie wrócę. Często nie wyjdę ani nie dotrę. Nie jestem leniwa tylko wiecznie zmęczona. Czasem do nieprzytomności. Mogę z tym walczyć, ale nie zawsze potrafię - nie mam siły, a nie motywacji. Wzrok płata mi figle. Indywidualnie, zależnie od układanki genów mogę mieć problemy z przeróżnymi układami i organami wewnętrznymi. Po prostu wszystko we mnie jest źle zbudowane, bo tkanka łączna, której mam zaburzenia, to taki swoisty klej w organizmie człowieka, który - jeśli jest - skleja wszystko, by działało jak należy, jeśli go nie ma w odpowiednim stężeniu, jest niepełnowartościowy - to wszystko, dosłownie wszystko jest na łapu capu i jako tako.

środa, 1 czerwca 2016

Konflikt i antynomia jako metodologiczne kategorie funkcjonalno-pragmatycznej koncepcji doświadczenia*

Co rano, po przebudzeniu dosięgała mnie myśl, że trwa rozkład, aż pewnego dnia, gdy weszłam do łazienki, wszystko było w należytym porządku. Ściany nie były zryte dla dodania nowej siatki kabli elektrycznych i rur kanalizacyjnych tylko lśniły nowością płytek przywiezionych z magazynu, które w dodatku w sklepie wyglądały dużo ładniej niż poskładane w pudłach na naszym balkonie. Ufff! Nareszcie ten koszmar się skończył, pomyślałam. Tyle tygodni udręki. Remont 1/10 mieszkania, a ruina, jakby cały budynek uległ katastrofie budowlanej. Reszta pomieszczeń niby szczelnie oklejona folią, pod którą trzeba się było przemykać jak szpiedzy z krainy deszczowców, jednak pył budowlany dotarł dosłownie wszędzie. Najbardziej drażnił moje gardło. Gdy tak rozkoszowałam się błogą świadomością, że koszmar remontu się skończył zobaczyłam, że umywalka tkwi na innej ścianie niż planowano i podciągnięto kanalizację. Co jest? Dlaczego ktoś zmienił decyzję i kto? Zanim zdołałam rozstrzygnąć ten problem zobaczyłam Balbinę ślizgającą się po powierzchni nowiutkiej, błyszczącej umywalki, posiadającej jakąś specjalną powłokę, przez którą była droższa niż ta sama umywalka bez powłoki. Im bardziej się ślizgała tym bardziej panikowała wypuszczając pazury, które w mgnieniu oka urastały do rozmiarów szponów, a umywalka z każdą próbą wydostania się z niej kota robiła się coraz głębsza. Kot miauczał, umywalka się pogłębiała, pazury kocie rosły a ja nie tak szybko przestawiłam tor myśli z zadziwienia inną lokalizacją umywalki na znalezienie rozwiązania jak wybrnąć z tej sytuacji. W końcu instynktownie złapałam kota, a ten zamiast być wdzięcznym za ratunek, wbił te pazury we mnie zadając mi ból. Strzepnęłam z siebie kota jakby był pająkiem i pochyliłam się nad umywalką, żeby się przymierzyć do jej nabrzmiałej głębokości i wtedy dojrzałam na tej pięknej, gładkiej powierzchni rysy, które zapewne powstały za przyczyną kocich pazurów. O nie! pomyślałam spanikowana. Przecież to całkiem nowa umywalka. W dodatku ze specjalną powłoką. Intuicyjnie zaczęłam polewać rysy i zadrapania wodą, a gdziekolwiek prysnęła choćby kropla, z umywalki płatami odchodziła gładkość powłoki i działo się to jak na przyspieszonym filmie, w konsekwencji czego robiła się dziura na wylot. Coś tu jest nie tak - pomyślałam, bo myśleć jednak mogłam szybciej niż działać, choć i tak myśli brodziły jak we mgle, więc zanim cokolwiek sensownego wymyśliłam, obudziłam się, w zrujnowanym od trwającego remontu, mieszkaniu.
Ufff! Nareszcie ten koszmar się skończył, pomyślałam. I jakże byłam szczęśliwa, że remont wciąż trwa.

* Tytuł zerżnęłam z naukowej pracy (nie swojej) ;). Przyznaje się do niego The Peculiarity of Man, nr 16, Toruń 2012, s.8-37