MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 31 maja 2013

Kurs grafika www - w trakcie

Jeden z programów do tworzenia grafiki komputerowej opanowałam na poziomie zadowalającym... mnie. Skoro niegdyś podjęłam decyzję, że w tej dziedzinie sama sobie będę sterem, okrętem i marynarzem, więc sama musiałam postawić sobie pułap opanowania programu. Jestem  bardzo wymagająca wobec siebie, więc pewnie to wysoki pułap ;). Niektórych rzeczy żadną miarą pojąć nie mogę, ale z kilkumiesięcznego doświadczenia wiem, że wiedza, która w chwili przyswajania zdaje mi się czarną magią, z czasem staje się jasna i prosta. Działa to pewnie na zasadzie prostości rogala i ciemności pod latarnią. Mam świadomość, że wiele z moich prac graficznych, no dobra, prawie wszystkie, są toporne. Tak naprawdę sama dla siebie mam ze trzy do pięciu prac sztandarowych, z których jestem dumna, jednak jest człowiek, który daje mi zlecenia na tworzenie tej topornej grafiki komputerowej i potem to jeszcze publikuje :). Na usprawiedliwienie mam przykry fakt, który opiera się na posiadaniu nowej wersji programu, a instrukcji do jego dużo starszej wersji. Porównując, można powiedzieć, że ktoś uczy się prać w pralce automatycznej z instrukcją do "Frani".
Co najważniejsze, poznałam mechanizmy działania programu i potrafię je wykorzystywać do uzyskania odpowiednich efektów. Skoro już zaczęłam pewnie poruszać się w programie, od którego zaczęłam moją naukę, postanowiłam sięgnąć do giganta w dziedzinie grafiki www. Pierwszy raz był... jak każdy pierwszy raz. Po nim nie otwierałam giganta przez kilka tygodni. Jednak program, który opanowałam w stopniu zadowalającym (mnie), choć posiada rekomendacje mówiące, że praktycznie nie ustępuje gigantowi, ma swoje ograniczenia, których jestem świadoma (chyba, że już żadną miarą nie potrafię z tej instrukcji od pralki wirnikowej przeprowadzić żadnej syntezy na pranie w automacie). Przy czym na pierwszy plan wysuwają się moje własne ograniczenia pojmowania ;).
Po kilku tygodniach, czy to z nudów, czy niechęci wykonywania innych czynności, czy też z powodu uczucia męczącego i drążącego mnie od środka znów otworzyłam giganta. Spędziłam wiele godzin, które uleciały jakby mimochodem, przeszły obok mnie. Ale warto było, ponieważ okazało się, że gigant jest prosty, niemal jak rogal, i ma zdecydowanie więcej możliwości, oj zdecydowanie (!) niż program, który opanowałam w stopniu zadowalającym (mnie). Do tego wszystkiego znalazłam samouczki wideo, które nadały nauce tempa rakiety kosmicznej.
Cieszę się jak dziecko.

wtorek, 28 maja 2013

Krzyś

Krzyś znowu idzie do szkoły. Musi opuścić Stumilowy Las i wszystkich swoich przyjaciół. Krzyś dorósł do  kolejnej zmiany. Bo pójście do szkoły nie jest pierwszą zmianą, jaka dotyka mieszkańców Stumilowego Lasu z uwagi na dorastanie Krzysia. Choć zdawać by się mogło, że to Krzyś ze wszystkich swoich przyjaciół jest najbardziej niedorosły, bo wciąż robi coś nowego i ciągle się uczy, co dla pluszaków mocno zasadzonych w Stumilowym Lesie jest niezrozumiałe, to jednak tak nie jest. Każdy z przyjaciół Krzysia ma ugruntowaną filozofię życia i przez to czyni mocną podstawę dla Krzysiowych zmian. Bo Krzyś może liczyć na swoich małych przyjaciół i zawsze może zaczerpnąć z ich mądrości i ustatkowania. Tylko, że Krzyś jakoś za bardzo się nudzi w granicach świata, który stworzył mu autor. Krzyś wciąż poszerza swoje terytorium i umiejętności. Od Tygrysa nauczył się spadania na cztery łapy i tylko dlatego każda jego nowa życiowa przygoda kończy się dlań dobrze. I choć autor nie wymyślił, że Krzyś będzie latał samolotem, to jednak tak się stanie. Zdaje się, że autor nie miał tak szerokich horyzontów, a może tylko nie chciał robić przykrości Puchatkowi? Jednak teraz Mały Głupiutki Miś będzie musiał zmierzyć się z niejednym problem. Bo nie dość, że będzie musiał przeżyć kolejne porzucenie, to jeszcze będzie musiał zrozumieć, że latanie samolotem nie jest tym samym co latanie uczepionym do nitki przywiązanej do balonika. Podróż balonikiem, choć krótka, bo zaledwie do wysokości ula zawieszonego na drzewie, to jednak dla Kubusia jest wielkim wyczynem. I jak Krzyś wytłumaczy Puchatkowi, że jego podróż będzie nieco dłuższa, i że zniknie na długo? Jakoś nikt ze swojego miejsca zajmowanego w Stumilowym Lesie nie dostrzega tego. Tylko Mały Głupiutki Miś jest zmartwiony.
Oby z tej podróży Krzyś wrócił już na dobre. Tak, by nie musiał już nigdy rozstawać się ze swoimi przyjaciółmi.
Żegnaj Krzysiu.
Wraaaacaj szybkoooo!!!

niedziela, 26 maja 2013

Pewna naiwność

Dziś będzie gorzka opowieść, która sprawiła, że czyjeś życie stało się pozbawione nadziei.

Pewna osoba zainwestowała swój czas, emocje i pracę w przedsięwzięcie wspólne z drugą osobą. Druga osoba podrzuciła zarys pomysłu, który pewna osoba rozwinęła i stworzyła z tego spore dzieło. Realizacją zajęły się wspólnie i aż trudno uwierzyć w wielkość lojalności pewnej osoby wobec drugiej, zwłaszcza po tym, czego dopuściła się ta druga względem pewnej. Do dzisiaj pewna twierdzi, że dzieło jest wspólne, że nie mogłoby ono zaistnieć tylko przy niej, żyło dzięki obu.
Gdyby spytać obie osoby o możliwości pracy z drugą, zgodnie odpowiedziałyby, że jego partner jest trudnym współpracownikiem. Z tym, że druga nie miała do pewnej za grosz zaufania i pewna z perspektywy czasu widzi, że od samego początku traktowała ją w sposób urągający godności ludzkiej. Zaś pewna za każdym razem wybaczała, tłumacząc to właśnie trudnym charakterem drugiej, trudnościami w ogóle zapatrzona w dzieło, które - rosnąc - przynosiło bardzo szerokie i pożądane efekty dla ludzi i kawałka świata, w którym działały.
Mijały lata. Dzieło nabrało wielkości. No, powiedzmy szczerze: od początku na takie zakrawało.
Aż w którymś momencie druga w bardzo brzydki sposób pozbyła się pewnej i w jej miejsce wstawiła jakiegoś figuranta, naruszając do tego dobre imię pewnej, a wręcz je niszcząc i dokonując kradzieży intelektualnej. Spreparowała nieprawdziwe informacje na temat pewnej, a jej osobiste prace twórcze, wykorzystała do własnego awansu zawodowego podając za swoje. Niejeden film o takim scenariuszu nakręcono, ale żeby wśród przyjaciół?
Pewna twierdzi, że została okradziona intelektualnie i pozbawiona własnego dorobku, a przy tym wszystkim godności. Z wielkim rozgoryczeniem zastanawia się, czy druga działa na własny rachunek, czy z kimś trzecim do spółki. Pewna do dzisiaj nie wierzy w łajdactwo drugiej. Skłonna jest uznać to za akt głupoty, ewentualnie bezwzględnego i cynicznego wykorzystania drugiej (w konsekwencji pewnej) przez trzecią.
Zamknęła się na innych ludzi, boi się. Szuka bezpieczeństwa w samotności.
Gdybym umiała spojrzeć z boku na pewną stwierdziłabym, że jest straszliwie naiwna.
Ale nie umiem stanąć obok.
A pewna?
Choć rozum podpowiada jej, że druga to pospolita szuja, ona wciąż widzi inne podpowiedzi, te z Ducha:





Naprawdę straszna naiwność.


piątek, 24 maja 2013

Będzie rosło

Pewna kobieta tak zapamiętała się w kłamstwie, że po wielu latach regularnego i chorobowego wręcz kłamania dziś nie ma rozeznania pomiędzy fikcją a rzeczywistością. Stworzyła świat zupełnie nierealny, w którym się w końcu zgubiła. I to zgubiła się doszczętnie. Nikt z zewnątrz nie jest w stanie przebić się przez pancerny przeźroczysty mur do wnętrza jej choroby, a i ona straciła świadomość, że istnieje coś na zewnątrz, co być może jest trudne, ale rzeczywiste, realne.
Wszystkie dzieci tej kobiety kłamią jak najęte. Kłamstwo wyssały z mlekiem matki. Nawet do głowy im nie przyjdzie, że życie powinno być zbudowane na prawdzie. Kto wie, czy znają to pojęcie. Są uzależnione jak matka.

Kłamstwo jest takim samym nałogiem jak wszystkie pozostałe. Uzależnia człowieka w pełni, by posiąść go we władanie, sponiewierać i pozbawionego człowieczeństwa porzucić gdzieś na pustyni uczuć w bezmiarze upodlenia i chorobowego otępienia. I jak w przypadku każdego nałogu, całe otoczenie jest bezsilne. Może tylko przyglądać się w swej niemocy, jak nałóg pochłania uzależnionego.

Dlatego należy wystrzegać się nawet najniewinniejszego i najmniejszego kłamstewka. Bo raz posiane w człowieku, będzie rosło jak baobab na planecie Małego Księcia.

czwartek, 23 maja 2013

System Plusa

- Dzień dobry, chciałabym się dowiedzieć, dlaczego dostaję SMSy od Waszej firmy telekomunikacyjnej z groźbą obciążenia mnie "umowną karą"? Właśnie skończył się okres umowy i myślałam, że naturalnie wygasa, tak mnie zresztą informowano, gdy podpisywałam.
- Jest pani zobowiązana powiadomić nas o rezygnacji z umowy, poza tym jeszcze się nie skończyła.
- Przecież podpisywałam umowę na 36 "doładowań", "doładowałam" nawet 38 razy, więc moim zdaniem logiczne jest, że mogę zrezygnować, skoro umowa przestała obowiązywać?
- Umowa pani opiewa na 42 doładowania, owszem "doładowała" pani 38 razy i w związku z tym ma pani jeszcze 6 obowiązkowych "doładowań".
Polemizowałam na temat ilości "doładowań", ale poddałam się, bo nie miałam umowy przed sobą. Skupiłam się na matematyce. Z tym u mnie nie najlepiej, ale bez przesady!
-  Dobrze, proszę pani. Jestem gotowa uznać, że podpisałam umowę na 42 doładowania, zwłaszcza, że pani ma przed sobą całe moje konto, ja nie mam w ręku umowy. Ale proszę mi powiedzieć, czy to pani, czy reprezentowana przez panią firma wymyśliła jakieś nowe zasady w arytmetyce?
- Ja panią informuję, że ma pani jeszcze 6 obowiązkowych "doładowań".
- Ale jakim cudem??? - pytajnik trwał w nieskończoność?
- Już pani tłumaczyłam: podpisała pani umowę na 42 "doładowania", wykonała pani 38, więc zostało jeszcze 6. - Powiedziała głosem, jakby właśnie informowała mnie o odkryciu Ameryki.
- Czy my obie na pewno potrafimy liczyć?
- Ja czytam z systemu.
- To proszę w takim razie zamknąć oczy i wykonać w głowie to proste działanie.
- Po raz kolejny panią informuję... ble, ble, ble... jeśli pani jest niezadowolona z konsultacji może pani złożyć reklamację.
- Proszę pani. Jeszcze raz. Spokojnie. Zapiszmy równanie, albo odejmijmy. Jak pani, albo system, którym się pani posługuje liczy, że wychodzi 6?
- Ponieważ do przedłużenia umowy pierwsze i ostatnie doładowanie się nie liczą.
- Ale ja nie chcę przedłużać umowy!!! Ja ją właśnie chcę zakończyć!!!
- Może pani złożyć reklamację, ale taki jest regulamin i nic to pani nie da.

środa, 22 maja 2013

Dziwność

Dziwny jest ten świat.

I tyle.



















No, dobra. Rozwinę.

Najważniejsze to trzymać się głównej zasady wpojonej przez o. Fabbsa, o niezadawaniu się z głupimi. Przypomnę jak brzmi; "Z głupim się nie zadawaj, bo sprowadzi cię do swojego poziomu i powali doświadczeniem".
Jednak nader często mam kłopoty z rozpoznaniem głupca na pierwszy rzut oka.
Na to jest również reguła zaczerpnięta z pewnej dyskusji internetowej, traktująca mniej więcej o dobrym kamuflażu tych głupich.

Podczas dzisiejszej rozmowy z Paseczkiem doszłyśmy do zgodnego wniosku, że to my jesteśmy normalne, a inni nie.


Wniosek mniej więcej można zobrazować tak:



Ale o czym to ja chciałam pisać?
Aha, że dziwny jest ten świat. 


No, ale przecież dla każdego jego dziwność jest inna. Więc chyba lepiej zostawię miejsce na zastanowienie.
















To z człowieczego losu Anny German. 





wtorek, 21 maja 2013

Codzienność mknie

W czterech ścianach pod dachem pewnych ludzi zadomowiła się codzienność. Było to gdzieś pomiędzy dziesiątą a piętnastą rocznicą ślubu, przynajmniej z zewnątrz tak to się dało zauważyć. Zajęła miejsce wszystkich spraw wypierając nawet uczucia. Bo te ostatnie z gorących, z biegiem lat stawały się coraz chłodniejsze, aż w końcu wystygły. W miejscu miłości, ale to pewnie już po dwudziestej rocznicy, zaczęła dojrzewać obopólna niechęć, która z każdym rokiem przeradzała się w coś na kształt złości, potem nienawiści. W domu od pokoleń rodzili się i umierali ludzie, więc wszystkim znana była i radość płynąca z powitań, i ból mający swe źródło w pożegnaniach i odejściach. Właściwie nikt z postronnych obserwatorów nie był w stanie powiedzieć, jak mogło dojść do tego, by codzienność tak się rozrosła, bo przecież wszyscy mieszkańcy tego domu byli bardzo kreatywni, zaangażowani w działalność z różnych dziedzin życia, kochali się do szaleństwa, młodzi szanowali starsze pokolenie i niecierpliwie oczekiwali i z radością przyjmowali potomstwo. Może codzienność weszła do domu wraz z chorobą najstarszego ze staruszków? Opiekowali się nim przykładnie i z miłością. Skupiali swe działania i uczucia przy jego łóżku i nawet nie wiadomo kiedy dzieci z maleńkich wyrosły na całkiem spore istoty. Wtedy najstarszy staruszek umarł. Z tęsknoty za nim, drugi staruszek, który już przestał być do pary, rozchorował się również. Młodzi długo debatowali i uznali, że nie mają siły po raz drugi dźwigać tego krzyża. Zresztą sytuacja była inna, bo najstarszym staruszkiem, gdy młodzi byli w pracy, zajmował się ten drugi. A teraz, po śmierci najstarszego, dom pustoszał na długie godziny, gdy młodzi szli do pracy, a dzieci udawały się do szkół. Młodzi wraz ze swymi dziećmi podjęli decyzję, że oddadzą staruszka bez pary do ośrodka zajmującego się obłożnie chorymi. I chyba stało się to właśnie w tym czasie, że codzienność zajęła wolne po staruszkach miejsce w domu. Może karmiły ją wyrzuty sumienia młodych? A może po prostu pustka musi być czymś zagospodarowana? Staruszek bez pary nie żył zbyt długo, bo przecież tęsknił za najstarszym staruszkiem. Zaraz po śmierci obu staruszków miało przyjść na świat jeszcze jedno dziecko. Młodzi raczej się tym zmartwili. W każdym razie nie było już w nich tej radości, którą czuli, gdy przychodziły na świat starsze dzieci. I może dlatego, jak szybko przyszło na świat kolejne dziecko, tak szybko odeszło. Codzienność zaczęła gnać młodych i ich dzieci do jakiegoś szaleństwa, w którym się wszyscy pogubili. I choć ciągle i wiele mówiło się w czterech ścianach tego domu i na zewnątrz o wielkiej miłości, która ich łączy, to wszyscy postronni obserwatorzy z niedowierzaniem kiwali głowami, bo pomyśleli, że mieszkańcy domu stracili i wzrok, i rozsądek - wszak gołym okiem i z daleka było widać, że miejsce miłości zajęła codzienność. A ci trwali w tej codzienności, która pomalowała im szyby i serca na szaro i coraz rzadziej się uśmiechając, napełniali się goryczą i niedostatkiem dobra wzajemnego. I każdy dzień pogrążał ich coraz bardziej w codzienności i beznadziei. Ludzie zaczęli od nich stronić, bo każdy, kto wszedł pod tamten dach, wychodził upojony goryczą. I nikt ani z bliższego, ani dalszego otoczenia nie śmiał im powiedzieć, że codzienność owładnęła życiem mieszkańców domu, o którym młodzi przed ślubem śpiewali:

Zamieszkamy pod wspólnym dachem,
Przed obcymi zamkniemy drzwi,
Posadzimy przed domem kwiaty,
Których nocą nie zerwie nikt.
Przyniesiemy suchego drzewa,
Żeby zimą nie było źle,
Parę jabłek i trochę chleba,
Co nam starczą na cały wiek.

Przeczekamy każdy losu kaprys zły, 
Żeby potem żyć, normalnie żyć.  (Pod Budą)

Pod kopułą deszczowych chmur

Mam wrażenie, że zawsze, kiedy tam jestem, zanosi się na deszcz. Często pada. Ciężkie chmury oddziela od ziemi jaskrawa poświata. Z grzbietu wzgórza, którego nie potrafię przyporządkować do żadnego pasma, rozciąga się widok na Beskid Sądecki, który ku wschodowi przechodzi w Niski, z drugiej strony na Pogórze Rożnowsko-Ciężkowickie. Często widać Tatry górujące nad Beskidem Sądeckim i Pieninami, które majaczą również blisko horyzontu. Przed deszczem powietrze jest przejrzyste dlatego widoki są niepowtarzalne. Zaś widowisko, które rozgrywa się na niebie, przewalających się i kłębiących we wszystkich odcieniach chmur jest tym, które nigdy się nie znudzi, zawsze jest wyjątkowe i zmusza do niecodziennej refleksji.

Chmury

Przydrożny krzyż

Droga




niedziela, 19 maja 2013

Wielka jego wartość

Kilka dni temu wszedł do mojego domu Duży Człowiek i oznajmił, że już czas, żebym pozwoliła popłynąć łzom i uwolniła to, co mam w środku, bo sama stałam się więźniem swojego smutku. I polały się łzy. Płakałam godzina za godziną, a on - Duży Człowiek - po prostu był. Sam, będąc cichym, potrafi usłyszeć nawet niewypowiedziane słowa.
Wylałam zapewne więcej niż przysłowiowe morze łez, bo zaraz potem poczułam, jakbym była niedotleniona z powodu podtopienia. Nieogarnięty ocean pulsował we mnie aż do tamtej chwili, więc tonęłam nie zdając sobie z tego sprawy. I miałam wrażenie, że świat, który jawił mi się spoza zapuchniętych powiek jest bardziej nierealny niż sny, które w mgnieniu oka przewinęły się we mnie jak film wieloodcinkowy, niemiły serial, który śniłam każdej nocy ostatnich miesięcy. W momencie, gdy odcinki serialu sunęły w zawrotnym tempie klatka po klatce, w moim ja odblokowywał się jakiś kanał, wpuszczając życiodajną moc, która odradzała się, powstając z nieżycia.



(Syr 6,5-17) Miła mowa pomnaża przyjaciół, a język uprzejmy pomnaża miłe pozdrowienia. Żyjących z tobą w pokoju może być wielu, ale gdy idzie o doradców, [niech będzie] jeden z tysiąca! Jeżeli chcesz mieć przyjaciela, posiądź go po próbie, a niezbyt szybko mu zaufaj! Bywa bowiem przyjaciel, ale tylko na czas jemu dogodny, nie pozostanie nim w dzień twego ucisku. Bywa przyjaciel, który przechodzi do nieprzyjaźni i wyjawia wasz spór na twoją hańbę. Bywa przyjaciel, ale tylko jako towarzysz stołu, nie wytrwa on w dniu twego ucisku. W powodzeniu twoim będzie jak [drugi] ty, z domownikami twymi będzie w zażyłości. Jeśli zaś zostaniesz poniżony, stanie przeciw tobie i skryje się przed twym obliczem. Od nieprzyjaciół bądź z daleka i miej się na baczności przed twymi przyjaciółmi. Wierny bowiem przyjaciel potężną obroną, kto go znalazł, skarb znalazł. Za wiernego przyjaciela nie ma odpłaty ani równej wagi za wielką jego wartość. Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia; znajdą go bojący się Pana. Kto się boi Pana, dobrze pokieruje swoją przyjaźnią, bo jaki jest on, taki i jego bliźni.

sobota, 18 maja 2013

Nadzieja nie umarła

- Wiesz, byłyśmy z dziewczynami w Bieszczadach. Super było. Mieszkałyśmy w takim fajnym domu, cała góra była nasza. Miałyśmy 6 rozkładanych kanap. Nawet światło było! Jak potrzebowałyśmy, to szłyśmy na dół i właściciele dawali nam wrzątek - ile chciałyśmy. - Opowiadała na ulicy rozentuzjazmowana nastoletnia harcerka, drugiej harcerce.
W dalszej części wypowiedzi było o chodzeniu po bieszczadzkich szlakach, ale dalsza część już nie jest tak sensacyjna i w tak wielkim stopniu naładowana pozytywnym przekazem. Dlaczego pierwsza jest bardziej optymistyczna? Wiele ludzi chodzi po górach. I zdecydowana większość z nich przed wyjściem na szlak sypia w wygodnych łóżkach, zaś po zejściu z gór bierze prysznic w wypasionej łazience, zachodzi na posiłki do super restauracji itd. itp. Są to osoby zapewne starsze od zasłyszanej nastolatki, ponieważ większość jej rówieśników zdecydowanie nie wie, że istnieje taka forma spędzania wolnego czasu jak rekreacja, chodzenie po górach, wycieczki krajoznawcze itp. za to doskonali się w roszczeniowym i konsumpcyjnym trybie życia, niejednokrotnie we wszelkich patologiach.
A ja, choć stałam na środku skrzyżowania, zaczerpnęłam powietrza tak jakoś pełną piersią, bo to znaczy, że skoro chodzą po nim tacy ludzie - świat jest jeszcze w miarę normalny. I jest nadzieja.

Dobrze widzi się tylko

Miejsce, w którym ból przemieszany jest na równi z nadzieją, krzywda z miłością, a smutek z radością nie może inaczej brzmieć niż słowami, którymi posługiwał się Mały Książę. Podobnie jak na kartach książeczki Antoine'a de Saint-Exupéry'ego wszystko dotyczy dzieci i dorosłych w równej mierze. Widziałam łzy bezradności u dużych i dumę z wszechobecnej miłości u małych. Zaznałam spokoju i pewności, które mnie samą wewnętrznie wsparły, bo zrobił mi się lekki ich deficyt.
Taki dom mógłby znajdować się wszędzie, ale znajduje się w najpiękniejszym miejscu na świecie - w ogrodzie porosłym rzadkimi gatunkami drzew. Moja koleżanka po prostu stworzona jest do życia w otoczenia dostojnych drzew. Sama jak drzewo, swym majestatem mądrości, miłości, zrozumienia, opanowania, umiejętności i pewności skupia pod koroną liści wszystko, co dobre.
Słońce zaglądało do domu przez wszelkie szpary bez przerwy i rozpromieniało wiele postaci, sprawiając wrażenie, że tak jest zawsze. Jakże inaczej jawi się każda radość i troska skąpane w jasnych promieniach!
Dane mi było otrzeć się o coś naprawdę wielkiego. Ja to mam szczęście.

wtorek, 14 maja 2013

"Narysuj mi baranka"

Jutro będę u Małego Księcia. Nie wiem jakimi słowami mnie przywita i czy się w ogóle ucieszy, gdy mnie zobaczy. Czy wzbudzę jego zaufanie? Czy zapyta mnie o cokolwiek i poprosi o wyjaśnienie nękających go kwestii? Albo, czy podzieli się ze mną swoimi doświadczeniami? Tyle niepokojów jest w moim sercu, że nie wiem jak minie noc i czy podróż nie będzie dłużyła się w nieskończoność.
On tam jest. Mieszka w domu, którego dziś nie umiem sobie nawet wyobrazić. Wiem, że w tym domu nie ma  warunków jak w trzygwiazdkowym hotelu, ale miejsce do spania przybysze znajdą. Wiem, że niedawno zepsuła się kuchenka, na której codziennie trzeba przygotowywać posiłki dla kilkunastu osób. Wiem, że wielki żółty dom usytuowany jest w pięknej okolicy miasta i wchodzi się do niego dużą srebrną bramą i przez długi podjazd. W tym domu, prócz Małego Księcia mieszka również kot. Podobno najpiękniejszy ze wszystkich kotów. Ciekawe co też mój mały bohater ma do powiedzenia na temat kota. Może myśli, że jest lisem? Czy i kiedy podjął decyzję o oswojeniu tego kota? Wiedział, że "decyzja oswojenia niesie w sobie ryzyko łez"? Mieszka tam wśród ludzi, czy jest samotny? Przecież wśród ludzi też można być samotnym - równie samotnym jak na pustyni. Kiedy się nie ma żadnego lisa do oswojenia, ani róży do podziwiania, jeśli w okolicy nie rośnie żaden baobab, który zmusza do systematycznej pracy, to ucieka się w krainę łez, która kusi swoją tajemniczością.
Często łzy oczyszczają. Ale nie zawsze chcą płynąć, jakby źródło łez wyschło. Najgorzej jest, gdy źródło łez jest wyschnięte, a źródło bólu spuchnięte od tkwiącej tam drzazgi i człowiek sam nie może sobie poradzić z wyczyszczeniem rany potokiem spływających śluz. Czasem ktoś pomaga. Ale musimy pozwolić sobie pomóc. Ten ktoś zauważa tkwiącą drzazgę, gdy patrzy na nas sercem. Bo "dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". I kiedy zjawia się ktoś, kto pokazuje nam studnię na pustyni, kto potrafi zaczerpnąć wody z tej studni, by przemyć nasze oczy, rany i wszystko, co potrzebuje odnowienia, to jakby oglądało się kolejny zachód słońca. Razem.
Dzięki za ogrzanie rąk.
Jutro będę u Małego Księcia. Nie umiem rysować, więc zawiozę mu pudełko. Na baranka.


Błogosławione spotkania

Kiedy jedzie się w jakieś miejsce, dobrze jest mieć przygotowany plan. Bez planowania ciężko jest zrobić cokolwiek sensownego, a już wycieczka mogłaby sporo stracić, gdyby nie miała planu. Jestem jednak człowiekiem, który, skoro już ma plan, może go sobie głęboko schować i skorzystać z niego lub nie, bo najważniejsze i najciekawsze rzeczy dzieją się niezaplanowane. Być może mam tę maksymę wypisaną na czole, albo mowa mojego ciała jest taka, że spośród innych (kilku) uczestników wycieczki, to do mnie lgną na ulicy wszyscy, którzy chcą podzielić się tym, co noszą w sercu. Każdy człowiek, z którym przystanę, zyskuje z ust Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem i pozostałych uczestników wycieczki miano: "koleżanka z naszej klasy", albo "znajomy z fejsbuka". I, chociaż śmieją się ze mnie moi towarzysze, ja przedkładam te spotkania ponad wszystko to, co ewentualnie było zaplanowane. Przecież żaden przewodnik turystyczny w papierowej, czy elektronicznej formie nie posiada takich informacji, jakimi dzielą się za mną napotkani ludzie. Bo dzielą się własnymi przeżyciami, dziejami, a nade wszystko emocjami, które towarzyszyły im podczas przeżywanych chwil.  Szkoda, że jestem popędzana przez innych niecierpliwym cmokaniem i nawoływaniem, tudzież rzucanymi spojrzeniami, które nie tylko w przenośni mrożą krew w żyłach, bo moje powroty z wycieczek byłyby jeszcze bogatsze niż są. Trudno też w krótkim czasie, jaki wyznaczamy na zazwyczaj karkołomne przedsięwzięcia, pomieścić wszystko, co się zaplanowało i spontanicznie przytrafiło.
Ostatnio przekonałam się, że znakomitą metodą jest "zgubienie się", o co naprawdę nie jest trudno, gdy oglądam świat przez maleńkie okienko wizjera aparatu fotograficznego i pole widzenia ogranicza mi rozpiętość ogniskowej obiektywu. W dodatku, gdy zgubiliśmy się w katedrze przemyskiej, usiłowałam wytłumaczyć Mężczyźnie, Który Kiedyś Był Chłopcem, że ja przecież cały czas byłam, a ich nie było, więc z mojego punktu widzenia to oni się zgubili. Pilnował mnie więc od tego czasu do tego stopnia, że gdy przy Pomniku Przemyskich Orląt zagadnął mnie jakiś mężczyzna, prawdopodobnie cerkiewny mnich, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zaakcentował swoją obecność niczym przednia straż.
Gdy byliśmy we Lwowie to właśnie mi postanawiały powierzyć ból swojego życia na odebranej ziemi napotkane stare, polskie kobiety. Widać na zdjęciach: ci ludzie dają mi swoją opowieść, ja ją przyjmuję, wyciągając dłonie niemal jak w czasie Modlitwy Pańskiej.

Od kiedy pamięcią sięgam, zawsze byłam otwarta na kontakty z ludźmi, także obcymi. Tylko ostatnio pewien głupi i zły człowiek spowodował, że zamknęłam się w klatce, którą ograniczyły kraty zbudowane z lęku, niepewności i wielkiej bojaźni, że każdy będzie chciał jak on - doprowadzić do nieżycia.
Mężczyzna napotkany przy Pomniku Przemyskich Orląt zobaczył mnie prawdziwą.
Więc żyję!










poniedziałek, 13 maja 2013

Kościół św. Teresy w Przemyślu

Karmelici bosi zostali sprowadzeni do Przemyśla w 1620 roku z inicjatywy Andrzeja Brzechwy (pierwszego polskiego karmelity bosego) oraz starosty przemyskiego Marcina Krasickiego (właściciela pobliskiego Krasiczyna). Przez pierwszych kilka lat tułali się w wynajętych pomieszczeniach, by po roku 1630 otrzymać ufundowany przez starostę własny zespół klasztorny w najbardziej na ówczesne czasy wysuniętym na południe, a zarazem najwyżej położonym fragmencie miasta. Dzięki temu kościół, który konsekrowano pod wezwaniem. św. Teresy góruje nad tym przepięknym przygranicznym miastem do dzisiaj. Okres przedrozbiorowy przyniósł rozkwit życia zakonnego karmelitów bosych w Przemyślu, co przyczyniło się poniekąd do rozkwitu miasta. Za przyczyną zakonników rozwinął się kult Matki Bożej Szkaplerznej i powstało Bractwo św. Józefa, co niewątpliwie ściągało do miasta pielgrzymów i pątników. Przy klasztorze karmelitów powstał nowicjat, oraz działało Kolegium Filozoficzne. Wciąż rozbudowywano klasztor, dobudowując kolejne skrzydła budynków, oraz powiększając kościół. Karmelici na stałe wrośli w krajobraz i strukturę Przemyśla, ziemi sanockiej i całego regionu. Rozkwit klasztoru trwał do I rozbioru Polski. W 1884 r. cesarz Józef skasował większość klasztorów na ziemiach polskich ponieważ niszczył wszystko, co było ostoją religijności i kultury polskiej, ponadto przeciwstawiał się wszelkiej władzy kościelnej. Jednak wkrótce po wypędzeniu karmelitów z ich siedziby i w ogóle z miasta przekazał grekokatolikom kościół św. Teresy na cerkiew greckokatolicką, a zabudowania poklasztorne na siedzibę biskupstwa. Przewodniki podają, że pozwolił im wybrać spośród kościołów i budynków trzech skasowanych zakonów: jezuitów, dominikanów i karmelitów bosych; ci wybrali zespół pokarmelicki z uwagi na dominujące nad miastem położenie. Grekokatolicy wzięli się skrzętnie za przerabianie kościoła na cerkiew, która w dodatku będzie spełniała warunki katedry, a budynków klasztornych w siedzibę biskupstwa unickiego. Zlikwidowali już wtedy zabytkowy ołtarz z czarnego marmuru i wstawili ikonostas z carskimi wrotami. Zamalowali ścienną polichromię i malowidła oraz freski, zlikwidowali ołtarze św. katolickich, w tym św. Teresy, zatynkowali łacińskie napisy i tablice fundatorów, zlikwidowali kryptę z trumnami 80 zakonników, w tym fundatora kościoła - Marcina Krasickiego, starosty przemyskiego, którego życzeniem było, by pochować go w podziemiach kościoła św. Teresy w habicie zakonnika. Przekształcili bryłę kościoła zakładając wielką kopułę w miejsce istniejącej małej, obniżyli fasadę i dach a obok kościoła postawili murowaną dzwonnicę. Intensywne prace trwały do końca XIX wieku. Pierwsza połowa XX wieku tragiczna wojnami światowymi przyćmiła historię miejsca, choć nie stanęła ona tam w bezruchu. W 1946 roku większość duchowieństwa greckokatolickiego, na czele z biskupem Jozafatem Kocyłowskim, została deportowana w głąb Związku Radzieckiego. W związku z tym karmelici podjęli starania o zwrot ich majątku. Sytuacja klasztoru wahała się raz na stronę karmelitów, raz na stronę władz, które to przyznawały zakonowi prawo do zwrotu, by następnie odebrać je nowym dekretem. Nieco inne niż wcześniejsze uwarunkowania polityczne lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku pozwoliły sprowadzać się karmelitom powoli do zabudowań i wykonywać prace przywracające stan sprzed roku 1784. Jednak transformacja polityczna w Polsce, która nastąpiła w 1989 r. dała szansę odrodzenia się kościoła greckokatolickiego i powrót jego duchownych i struktur m.in. do Przemyśla. Upomnieli się o prawo do rewindykacji  m.in. karmelickiego mienia. W 1991 r. podczas swojej wizyty w Przemyślu papież Jan Paweł II ostatecznie - o ile cokolwiek na tej ziemi może zyskać takie miano - uregulował sytuację kościoła św. Teresy i zespołu klasztornego karmelitów bosych przekazując kościołowi greckokatolickiemu usytuowany dosłownie u stóp klasztoru karmelitów zespół pojezuicki, z byłym kościołem garnizonowym.

Kościół karmelitów ma przepiękne wnętrze z olbrzymią ilością tablic pamiątkowych i arcyciekawą amboną w kształcie łodzi Piotrowej z apostołami: Piotrem i Pawłem zarzucającymi sieć.  Jeśli stanąć w bramie kościoła rozpościera się widok na przemyską starówkę. W tej okolicy kościołów jest kilka, jeden obok drugiego. Poczynając od karmelickiego, który góruje nad innymi, jest wspomniana archikatedra greckokatolicka, kościół franciszkański i oczywiście archikatedra rzymskokatolicka. Spacerując po starówce prawobrzeżnej części miasta i w dzielnicy Zasanie, zwiedzający natknie się na szereg innych kościołów, cerkwi i synagog. Każda ze świątyń ma bogatą historię, do której można sięgnąć chociażby w Internecie. Ja jednak zalecam dotykania historii i brania jej wszystkimi zmysłami, ponieważ dawne dzieje zakotwiczone w konkretnych miejscach są dziedzictwem, jakie zostawiły nam pokolenia wcześniejsze, są bogactwem kulturowym i religijnym, wspomnieniem i doświadczeniem zapisanym w naszej pamięci genetycznej, aż wreszcie są nauką miłości do Boga, Ojczyzny i drugiego człowieka. 




Karmel w Przemyślu/ kościół św. Teresy z Avila






niedziela, 12 maja 2013

Modlitwa o wschodzie i o zachodzie słońca

Bywają takie okresy w moim życiu, że codziennie muszę prosić o coś, co jest najtrudniejsze z wszelkich trudów. Nie jestem w tych prośbach odosobniona, bo jak mi to ktoś mądrze wyjaśnił "doświadczenia ludzkie są powtarzalne". Powtarzam więc za poetą, choć zanim poznałam jego słowa, myślałam, że to ja jestem odkrywcą tego, co pieśń niesie.
Przysłuchiwałam się dzisiaj, jak szkolne koleżanki i koledzy Dużej Małej Dziewczynki odpowiadają na pytania egzaminatora przed bierzmowaniem. Duża Mała Dziewczynka miała wyjaśnić jaki jest Bóg. - Jest niezmierzonym dobrem - udało jej się powiedzieć. Tak samo czuję ja, tymi samymi słowami wyraził to poeta. Pewnie więc wiele ludzi powtarza też i godzi się na przyjęcie każdego wyroku Bożego. Gotowi na ukorzenie się przed Jego wolą właśnie w imię tego niezmierzonego dobra, którym On jest, godzą się na postanowienia Boże, mówiąc "bądź wola Twoja". Pokora człowiecza ma jednak drugą stronę - jak medal, jak noc i dzień, jak wszystko, co jest odtąd - dotąd. Bo pośród wszelkich próśb zanoszonych o wschodzie i zachodzie słońca do Pana, słychać i te:

Od pogardy - chroń mnie.
Od nienawiści - strzeż.
Od nienawiści - obroń.
Od pogardy - zachowaj.
Od nienawiści - zbaw.
Od pogardy - ocal.


I boleśnie doświadczam, że powstrzymanie się od pogardy i nienawiści jest niejednokrotnie znacznie trudniejsze, niż pokorna i pełna ufności zgoda na to, by Jego wola w moim życiu się ziściła.
By nie nienawidzić, nie wystarczy kochać. Czasem trzeba płakać, krzyczeć, by nie zobojętnieć w uczuciach. Tak jak tej nocy właśnie...






Modlitwa o wschodzie słońca
(N. Tenenbaum)

Każdy twój wyrok przyjmę twardy.
Przed mocą twoją się ukorzę.
Ale chroń mnie Panie od pogardy.
Od nienawiści strzeż mnie Boże.

Wszak tyś jest niezmierzone dobro.
Którego nie wyrażą słowa.
Więc mnie od nienawiści obroń.
I od pogardy mnie zachowaj.

Co postanowisz niech się ziścić.
Niechaj się wola twoja stanie.
Ale zbaw mnie od nienawiści.
Ocal mnie od pogardy Panie.

środa, 8 maja 2013

Przemyśl - miasto, które ma nauczyć zrozumienia - cz. 3

Bogactwo kulturowe i wyznaniowe Przemyśla dostrzegalne w architekturze jest niezwykłym doznaniem estetycznym. Mnogość kościołów różnych wyznań i obrządków oszałamia. Dłuższe i krótsze przemyskie trakty obwarowane przepięknymi kamienicami zniewalają. Ma Przemyśl nawet swoje Wybrzeże z przepiękną architekturą miejską i między innymi to czyni go piękniejszym i bogatszym od Krakowa w rozwiązania urbanistyczne.
Miasto zamieszkuje jakiś procent, choć znikomy, ludności ukraińskiej i żydowskiej o czym świadczą choćby świeże pochówki na cmentarzach tych narodowości. Odbyliśmy kilka spacerów nocą i w dzień, rozmów z napotkanymi ludźmi, zaobserwowaliśmy życie w wyjątkowym dniu, jakim była rocznica Uchwalenia Konstytucji 3 maja i to pozwoliło nam wyrobić sobie określoną opinię na temat miasta i jego mieszkańców.
Otóż mieszkańcy przygranicznego miasta, po które wciąż zgłasza pretensje sąsiedni naród, zdecydowanie bardziej i głębiej, z wielkim namaszczeniem i prawdziwym zaangażowaniem czczą święta i obchodzą uroczystości państwowe. Dało się to zauważyć przy rzymskokatolickiej archikatedrze przemyskiej, gdzie zbierali się mieszkańcy, uczniowie szkół, członkowie organizacji pozarządowych i kombatanckich, harcerskich, strzeleckich, funkcjonariusze Straży Granicznej i innych służb mundurowych, władza (władza bardzo dyskretnie, właściwie niezauważalnie, ale przecież musiała być) oraz poczty sztandarowe w ilości, których w naszym mieście nigdy nie widziałam na tego typu uroczystościach. Jestem osobą, która śmiało może poczynić takie porównanie, ponieważ bywam na różnych uroczystościach miejskich świąt państwowych, rocznicowych i okolicznościowych. Przyglądanie się scenom, które rozgrywały się przed archikatedrą było niezwykłą lekcją patriotyzmu i obywatelstwa. Chciałoby się przenieść taki wspaniały obyczaj na rodzimy grunt. Zdaje się jednak, że tu (w mieście, w którym mieszkam) i w innych częściach kraju ludzie obrośli w jakieś patriotyczno-obywatelskie lenistwo, skupiają się na sobie i swoich własnych potrzebach, wszelki, najmniejszy nawet niedostatek wyolbrzymiają do rangi kosmicznego problemu i nastawieni są jedynie na posiadanie, szczęście jednostki, karierę i biznes. Przemyśl w dniu 3 maja jawił się wyspą szczęśliwą wszystkich pospołu, w naszej skłóconej ojczyźnie.
Część mieszkańców szykowała się do uroczystości Wielkiego Piątku. Właśnie natknęliśmy się na osoby dekorujące Cerkiew Matki Bożej Bolesnej ojców bazylianów na Zasaniu. Baliśmy się, że swoim wtargnięciem zakłócimy powagę chwili, ale wyznawcy obrządku greckokatolickiego (o kościele greckokatolickiem mówi się ukraińsko-bizantyjski) zupełnie inaczej niż my katolicy, podchodzą do Triduum Paschalnego. Jest w nich radość pomimo Wielkiego Piątku, co naocznie stwierdziliśmy i co potwierdził w swej opowieści i swą postawą jeden z bazylianów. Zapewne czas go naglił, a on przerwał pracę i zajął się ugoszczeniem nas w swoim Kościele. Opowiedział o historii świątyni i zakonu w Przemyślu, o dniu dzisiejszym i co najważniejsze - podzielił się z nami przepisem na wspólne życie społeczeństwa  wielonarodowego, wielowyznaniowego i wielokulturowego - takiego właśnie jak to z jednej i drugiej strony granicy polsko-ukraińskiej.
A jaki przepis ma bazylianin z Cerkwi Matki Bożej Bolesnej w Przemyślu, wykładowca w greckokatolickim seminarium  duchownym na zgodę i porozumienie? To przebaczenie i dbanie o honor imienia człowieczego.

Wybrzeże Piłsudskiego w Przemyślu

Przemyśl - miasto, które ma nauczyć zrozumienia - cz. 2

Ze względu na uwarunkowania geograficzne Przemyśl znajdował się w dużo gorszym położeniu od Lwowa - miasta, o które walczyły różne mocarstwa. Pierwsza wzmianka kronikarska na temat Przemyśla datowana jest na rok 981, ale historycy zgonie twierdzą, że już 200 lat wcześniej istniało w tym miejscu ufortyfikowane grodzisko. Leżąc w tzw. Bramie Przemyskiej, która otwierała drogę u podnóża Karpat na nizinny teren był miejscem, przez które od najdawniejszych czasów na pewno musieli przechodzić kupcy podążający z Zachodu na Wschód i dodatkowo na południe. Umiejscowienie Przemyśla na opadających stokach Beskidu Środkowego kapitalnie wpłynęło na urbanistykę miasta powodując, że zabudowania i ulice są usytuowane kaskadowo na wzgórzach. Skoro kupcy, to handel, opłaty, targi, myto, które u schyłku średniowiecza rozdzielono na cło i opłatę za usługę, przejazd, przeprawę. Miasto rozkwitało i bogaciło się, a kupcy stawiali piękne kamienice. Od czasów najdawniejszych po zwierzchnictwo i przyłączenie Przemyśla do własnego terytorium walczyła Ruś (Czerwona), Polska, Węgry, a wiemy, że i Litwa miała chrapkę na te tereny. Ostatecznie Polsce przypadło miasto i tereny rozciągające się dużo dalej na wschód. W wiekach późniejszych carowie Rosji wyciągali łapę po te ziemie i w końcu monarchia austro-węgierska. Toteż, gdy Polska odzyskała niepodległość w listopadzie 1918 r. mieszkańcy Przemyśla - duzi i mali - musieli stoczyć z Ukraińcami walkę o państwowość. Sytuacja była bliźniaczo podobna do tej we Lwowie: ustępujące Austro-Węgry namataczyły w polityce i stosunkach międzyludzkich w tym wielokulturowym i wielonarodowym mieście, dając Ukraińcom nadzieję na przyłączenie ziem zamieszkałych przez Łemków i Rusinów do tworzącego się państwa ukraińskiego. Nie spodobało się to przeważającej ludności polskiej i jeszcze przed 11 listopada 1918 r. kto mógł, sięgnął po broń. Z takiej przyczyny ma Przemyśl, podobnie jak Lwów, swoje Orlęta, którym wystawił pomnik w dzielnicy zwanej Zasanie. Potem przyszła kolejna nawałnica we współczesnych dziejach ludzkości - II wojna światowa i podwójna okupacja: niemiecka na Zasaniu i radziecka w starej, prawobrzeżnej części miasta, wielka tragedia na Wołyniu podgrzana ogniem wojny, a po nich nowy układ Europy i nowe granice naszego państwa, które z naszym chceniem, dążeniem i prawem do poszczególnych ziem nie miały wiele wspólnego. W wyniku ustalonych w 1945 r. nowych zasad organizacji powojennego świata Przemyśl stał się miastem przygranicznym. Przyszły lata 1947 i 1968 i dzieło zniszczenia wielokulturowości mieszczącej się w obrębie jednego państwa zawarte w nowym porządku europejskim zostało ukończone.
Jest tylko jedno ale. Miłości człowieka do miejsca urodzenia, do miejsca w którym zapuścił korzenie nie da się uciąć żadnym rozporządzeniem, ustawą, czy inną regulacją prawną. Tym bardziej wyznaczoną granicą, która dla ziemi i zamieszkujących ją ludzi jest nienaturalnym tworem, niezgodnym z prawem człowieka do wolności w całym spektrum tego słowa. W naturze granicę stanowią góry, rzeki, morza, a i tak człowiek jest w stanie się przez nie przedrzeć i szukać szczęścia w odległych krainach. Bo człowiek już taki jest, że nigdy nie potrafi docenić tego, co ma w zasięgu ręki, wzroku, serca, tylko wciąż gna za jakąś ułudą, budowaną jego wyobraźnią. Musi stracić, co najbliższe, by docenić jak wielkim skarbem było.

Tablica na pomniku Przemyskich Orląt



Pomnik Przemyskich Orląt na Zasaniu

wtorek, 7 maja 2013

Przemyśl - miasto, które ma nauczyć zrozumienia - cz. 1.

- Wydaje mi się, że Przemyśl proporcjonalnie do swej wielkości jest piękniejszy i bogatszy w zabytki od Krakowa. - Powiedziałam do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem w drodze powrotnej z wycieczki.
- Coś ty?! Porównałbym go ze Lwowem, nie z Krakowem - zaoponował.
- Czyli w sumie chodzi nam o to samo - odpowiedziałam po krótkim zastanowieniu.

Dzisiaj przeczytałam, że był trzecim co do wielkości i znaczenia miastem Galicji. Obok Krakowa i Lwowa. Wiekiem zbliżony do Krakowa, rozmachem ilości i wielorakości kulturowej, religijnej, wyznaniowej i narodowej współistniejących mieszkańców - do Lwowa.
Kiedy z wycieczką odwiedziłam Przemyśl blisko 30 lat temu opowieść przewodnika skupiła się na historii najnowszej, dziwnie zahaczyła na I wojnie światowej i wszystko co pamiętam, to fortyfikacje twierdzy Przemyśl, o których powiedziano, że chce się je zrekonstruować, kawałek cmentarza i rozkopany Rynek, do którego doklejono pełen ironii komentarz, że władze wciąż dostają pieniądze, które marnotrawią i nim zrobią cokolwiek już są inne plany i przebudowa musi ulec przebudowie. Równie ironicznie wyrażano się o zamku w Krasiczynie, oglądanego wtedy tylko z okien autobusu, który nieco zwolnił, gdyśmy zamek mijali.

Tak. Przemyśl jest imponujący. I taki był od X wieku, a jak wskazują badania archeologiczne przeprowadzane podczas prac, chociażby na krakowskim Rynku, zapewne dużo starszym niż się historykom zdaje.
W tym miejscu przypomina mi się  moja ulubiona nauczycielka z ogólniaka, historyczka Piechowica, która szczególny nacisk kładła na fragment podręcznika (by nie rzec historii) mówiący o Grodach Czerwieńskich. No bo zdecydowanie od tego czasu należy zacząć rozumienie pokręconej historii naszego wschodniego pogranicza. Kiedy się jest z tej strony granicy już w nieco innym świetle widzi się sprawy, które granica przedzieliła na dwa kraje. Przedzieliła pomimo historii i korzeni mieszkającej i tu, i tu ludności, kultury, dorobku historycznego. Dzieląc, wpłynęła na wiele ludzkich i narodowych tragedii, z których żadna ze stron nie może otrząsnąć się do dzisiaj obwiniając się wzajemnie i oczekując, że to ta druga strona przyzna się do większej winy.
Dlatego bardzo sobie cenię kilka miejsc i wydarzeń, które nam się przytrafiły podczas nawiedzenia Przemyśla, bo pozwoliły, by coraz mniej boleśnie ta historia kształtowała się w mojej świadomości. Oczywiście wszystko co przeżyliśmy i zobaczyliśmy jest godne zapisania w pamięci, a nawet podzielenia się z innymi, natomiast inskrypcja na pomniku JP II na Placu Niepodległości, spotkanie z bazylianem w cerkwi biznatyjsko-ukraińskiej Matki Bożej Bolesnej i miejskie uroczystości 3 maja odbywające się w bazylice mniejszej jaką jest przemyska archikatedra rzymskokatolicka są najważniejszymi akcentami naszej wycieczki, poznawania historii, dziejów mieszkańców, ich kultury i religii. Wszystko inne jest bardzo ważnym tłem, bez którego zrozumienie nie byłoby tak łatwe.




Zdjęcie przedstawia tył tronu papieskiego -
pomnika na Placu Niepodległości
w Przemyślu
z inskrypcją z przemówienia w Katedrze
2.06.1991 r.



Tekst inskrypcji na pomniku:


Z wielką miłością ogarniam sercem i spojrzeniem Przemyśl, prastary gród nad Sanem. Poprzez stulecia dziejów, które tutaj się zapisały, polecam Bożej Opatrzności miasto, ziemię, diecezję, biskupów i Lud Boży obu obrządków. Niech tu, w tej diecezji, kształtuje się wzór współżycia i jedności w pluralizmie. Niech tu rośnie chrześcijańska cywilizacja miłości. Niech miłość, życzliwość i wzajemne zrozumienie okażą się silniejsze od wszelkich sztucznych podziałów i przeciwności. 
Przemówienie wygłoszone w czasie nawiedzenia katedry
Przemyśl, 2 czerwca 1991




poniedziałek, 6 maja 2013

Modlitwa babci

- Babciu, wstałam o tej porze! - tym razem tak Maleńka Wnuczka przywitała dzień, oznajmiając co miała do oznajmienia radosnym głosem.
Spojrzałam na zegarek, by dokładnie wiedzieć, jaka to pora. Oj! Stanowczo zbyt wczesna jak dla mnie, dlatego namówiłam ją, by położyła się obok i poleżała z nami trochę. Musiałam przysnąć nieprzyzwyczajona do czuwania, bo Maleńka Wnuczka, gdy na nią spojrzałam następnym razem miała twarz, jakby była wodzem plemienia Uka-Buka i wybierała się na wojnę. Kiedy Ojciec Moich Wnucząt zapytał ją, czym się pomalowała i dlaczego, odpowiedziała:
- Tym z koszyczka mamusi. Bo chciałam być piękną kobietą. Taką piękną jak ciocia Gabrysia.
- Piękną kobietą będziesz wtedy, kiedy będziesz miała swoje dzieci, ciągle ci to powtarzam - powiedział mąż mamusi Maleńkiej Wnuczki.
- Babciu, a ty jesteś dziewczyną tak jak ja - zmieniła temat zwracając się do mnie.
- Tak - odpowiedziałam z rozpędu, po czym po chwili zastanowienia dodałam - może prędzej kobietą.- - Kobietą to jest moja mamusia - odpowiedziała mi zdecydowanie.
- A ja? - zapytałam pełna oczekiwania.
- Jesteś po prostu babcią. Samą.

- Babciu, babciu! Musisz mieć coś na głowę, bo idziemy na spacer a bardzo słońce świeci i będzie ci prażyło w głowę - powiedziała rozentuzjazmowana i natychmiast naciągnęła mi chusteczkę na głowę.
Wędrowaliśmy raz w słońcu, raz w cieniu. Kiedyśmy tylko pojawiali się na odsłoniętej polanie, Maleńka Wnuczka krzyczała:
- Muszę do cienia! Nie lubię słońca! Nie lubię jak mnie praży! - I natychmiast usuwała się w cieniste skrawki drogi.
W tym momencie pomyślałam sobie: jakie to proste?! Oznajmiła stanowczym, zdecydowanym głosem wszem i wobec, że nie lubi słońca. Ja całe życie tłumaczę grzecznie każdemu, dlaczego zmykam do cienia, a i tak spotykam się z niezrozumieniem i wciąż słyszę o dziwactwach itp. Do tej pory zdawało mi się, że jestem jedyną taką osobą na świecie, która stroni od słońca. Podobnie było z butami. Lubię chodzić w wygodnych butach. Wygodne buty, to sportowe buty. Żadne eleganckie na obcasie - nic w tym stylu! I nic tylko wieczne wyrzuty ze strony najbliższych, niektórych znajomych, ubolewające spojrzenia obcych. I dopiero papież Franciszek ze swoimi zwykłymi butami do papieskich białych szat stał się dla mnie jak as w rękawie, jak nieodparty argument, jak potwierdzenie prawa do wolności wyboru noszonego obuwia. Dobrze, że mam też Maleńką Wnuczkę, która przypomina mi o tym, co naturalne i zwraca uwagę na to, co oczywiste.

- Wiesz babciu, te kwiaty zerwałam dla mojej mamusi. Bo ona jest romantyczna - powiedziała dzierżąc  naręcze mleczy.
- Co to znaczy romantyczna? - zapytałam dla pewności.
- To znaczy, że ja ją kocham, a ona mnie kocha. I tak nam miło, bo się razem kochamy.
Romantyczność w głównym zarysie - pomyślałam. - Ona wszystko wie. Czy to intuicja, czy wiedza? - snułam rozważania.
Maleńka Wnuczka jest w jakiś szczególny sposób zaprogramowana na optymizmi radość. Przy tym ma niebywałą wrażliwość.
Chciałoby się westchnąć: - Boże daj jej w życiu samych dobrych ludzi na wszystkich drogach. Niech spadnie na planetę, na której pustyni spotka pilota.
Nie lubię chwil rozstania z Maleńką Wnuczką. Nie dość, że moje serce samo z siebie pęka, to jeszcze ten widok odmalowującego się smutku na jej twarzy...





czwartek, 2 maja 2013

Prawem serii

Kiedy wczoraj wieczorem Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem kładł się spać zapowiedział, żeby przypadkiem nikomu nie przyszło do głowy budzić go rano z jakiegokolwiek powodu, gdyż "śpi do oporu". Spanie do oporu jest ulubionym powiedzeniem Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem od kiedy go znam, a znam go ho, ho, ho! Natomiast jest typem rannego ptaszka, więc tak ma poukładane życie zawodowe, że latem wstaje na równi z ptakami, zimą też o tej porze, więc "spanie do oporu" jest czczym życzeniem. I takie też stało się wypowiedziane wczorajszego wieczoru.
Najpierw zadzwonił jego własny budzik, którego nie wyłączył. Ponieważ pora roku, która wzięła świat we władanie latem nie jest, więc zadzwonił "o tej porze", a nie kiedy ptaki wstają. Za niespełna godzinę zadzwonił Synek, że jest ok. 50 km od domu i najbliższy transport zbiorowy będzie za kilka godzin, czyli bardzo wczesnym ranem (o tej porze roku chyba w tej godzinie ptaki wstają), jest bardzo zmęczony, ponieważ od ponad 10. godzin jest w podróży i czy w związku z tym mógłby tatuś przyjechać. Oczywiście nie użył słowa "tatuś", ja tylko tak dla lepszego efektu literackiego. Chciałam być solidarna i towarzyszyć Mężczyźnie, Który Kiedyś Był Chłopcem w drodze po Synka, ale powiedział mi, że wolno jechał nie będzie, więc po co mam się denerwować (w podtekście było: jego denerwować). Nie był to argument, który mnie powstrzymał. Prawdziwym powodem, dla którego zostałam w łóżku była moja noga. Przecież od blisko dwóch tygodni wożę moje kolana na rehabilitację do pobliskiej miejscowości. Na pierwszy zabieg udałam się z wyrzutami sumienia, gdyż już od dawna moje kolana nie były w tak dobrej kondycji (znaczy, że nie bolały), jak wtedy przed rehabilitacją. Ten stan zmienił się po trzecim zabiegu, gdyż wtedy wyszłam z przychodni rehabilitacyjnej kulejąc, choć przyszłam niemal w podskokach. I z jakiegoś powodu do dzisiaj ból nie chce mnie opuścić, a siedzenie w samochodzie w jednej pozycji jest zabójcze dla tak bolącego kolana. Ta noc, pewnie ze względu na pogodę, była niezmiernie męcząca dla mojego kolana. I choć to Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem jeździł po Synka, ja byłam równie niewyspana, jak on. Choć po powrocie zdążył złapać jeszcze sen w tym samym miejscu, w którym go zostawił, to dopiero po 9. wyrwał nas z głębokiego snu dzwonek telefonu, który głosem D. nakazał nam wstać i udać się na Koniec Wsi.

Pierwszy majowy dzień przyszedł zanurzony we mgle do połowy. Nie znaczy to, że w połowie dnia mgły się rozproszyły. Wręcz trwały do końca dnia, ale zawieszone od nieba do połowy gór czyniąc świat i rozpoczynający się maj jedną wielką tajemnicą. Gdy zbierałam gałęzie na ognisko zahaczyło mnie jakieś ostre badylątko i podrapało nogę nad kolanem, tym mniej bolącym. Wykorzystało moją niesprawność spowodowaną ograniczeniem ruchomości i bólem i to, że bardziej suwałam nogami, niż stawiałam kroki na pochylonym zboczu. Niezbyt ciepły i nieciekawy dzień zamieniliśmy w pasmo radości splecionej z nostalgią, które strzelały iskrami i snuły się dymem z ogniska wprost do nieba. Ciepło ogniska działało kojąco i znieczulająco na moje kolano, ale kto wie, czy nie był to tylko chwilowy efekt, który w ostateczności przyniesie więcej szkody, niż pożytku.

I pewnie nie napisałabym słowem na temat tego nieszczęsnego kolana, gdym siadając teraz do komputera nie uderzyła nim w kant drewnianego krzesła o solidnej konstrukcji i w związku z tym nie zobaczyła gwiazd, które mgły ukryły przed okiem patrzących.