MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 30 września 2013

Naleśniki ze szpinakiem

Zanim Mała Duża Córeczka stała się matką moich wnucząt, była studentką. Gdy odwiedziłam ją w mieście akademickim zaprosiła mnie na naleśniki. Naleśniki nigdy nie należały do moich ulubionych potraw, zapewne dlatego, że dotychczas jadałam je tylko na słodko, a obiady na słodko są jakieś nie takie. Mała Duża Córeczka zaproponowała mi w naleśnikarni na Krupniczej, nieopodal Teatru Bagatela, bym wzięła sobie te ze szpinakiem. Pamiętając koszmar przedszkolnych obiadów bardzo nieufnie podeszłam do pomysłu ze szpinakiem, ale nie pożałowałam, że dałam się namówić i od tamtej pory naleśniki ze szpinakiem są najlepiej nadziane ze wszystkich innych. Od tamtych naleśników sporo się wydarzyło.
Poznałam kiedyś pewnego sympatycznego wegetarianina i w jego towarzystwie również jadłam danie ze szpinakiem w roli głównej. Sceneria tego obiadu też była niebanalna, chyba nawet bardziej wyjątkowa, niż tamtego na Krupniczej, bo nad Motławą z widokiem na Stary Port, a że znad Dunajca daleko do Motławy, więc rzadko mam okazję jadać nad Motławą (właściwie do tamtej pory nigdy nie jadłam a później też nie). Kiedy zagłębiłam się w znajomość z owym sympatycznym wegetarianinem powzięłam przekonania, że wegetarianizm to nie jest sposób odżywiania, a filozofia całego życia. Oczywiście nie dla mnie, bo jestem mięsożerna, co jednak nie przeszkodziło mi zafascynować się owym sympatycznym wegetarianinem. Namówił mnie wtedy na wielkie szaleństwo - porwał mnie, a ja dałam się porwać nocą na plażę. Jak wielkie to szaleństwo uświadomiłam sobie dwukrotnie. Gdy wychodziłam z czasu i miejsca i gdy do nich wracałam. Nocny pobyt na plaży był wspaniały. Dźwięk zderzających się z plażą fal nocą jest zupełnie inny, niż w dzień. Syreny statków zmierzających do portu, albo tych opuszczających go, też brzmią inaczej w ciemności niż w świetle. W okularach wegetarianina odbijały się gwiazdy - te z nieba i te zatopione w morzu. Morze było spokojne. Za to na plaży były tłumy, które rozpraszały katedralną ciszę nocy. Piasek był mokry, najlepszy do robienia babek. W dzieciństwie najbardziej pożądany. Zmokły nam spodnie od siedzenia na nim. Serce waliło mi z emocji, a aby wydostać się z plaży, trzeba było po niezliczonej ilości drewnianych stopni wdrapać się na klif. Tak, zdecydowanie zachłysnęłam się filozofią sympatycznego wegetarianina, jednak nie na tyle, by przestać jeść mięso.
Zeszłoroczne wakacje - ostatnie beztroskie dla niej; zrobiłam naleśniki ze szpinakiem i obu im bardzo smakowały. Tego, a może innego dnia wróciłyśmy z gór chichocząc, aż nasze córki powiedziały: zakaz komputerów, komórek i telewizji! Co wyście w tych górach robiły?!
Chichotałyśmy w te wakacje - ostatnie beztroskie dla niej... miałyśmy iść na szlak, wyjechałyśmy autem pod schronisko i kawa nas zatrzymała na ławce. Ludzie przychodzili: schodzili i wychodzili; odchodzili. A my chichotałyśmy w te wakacje - ostatnie beztroskie dla niej. Przecież nas też te troski dosięgły.
Więc zawsze, gdy robię naleśniki ze szpinakiem przypominam sobie wszystkie wcześniejsze. Gdy inne rzeczy robię, też sobie przypominam... inne.

piątek, 27 września 2013

U bogacza bram

Więc dalej myślisz, że odznaczenia, osiągnięcia i zaszczyty są tym bogactwem, którym warto nabijać sobie głowę? To procent od talentów, po który w swoim czasie Pan przyjdzie i każe się rozliczyć. Ani talenty, ani tym bardziej ten procent nie są moją własnością. Możesz wziąć z tego pomnożenia jeśli potrzebujesz. Stanę potem przed Panem i Mu oznajmię, że dałam ci, bo byłeś w potrzebie. Pewnie mnie zrozumie. Oczywiście, że zrozumie. Ale to ty jesteś bogaczem, bo masz, czego mi brakuje. Ja zaś, jak ten Łazarz leżę u twoich bram i żebrzę o kawałek miejsca w twoim sercu, bo w nim się toczy uczta, o jedno słowo serdeczne, które nakarmi mnie jak chleb, o myśl najlichszą, mającą moc ugasić śmiertelne pragnienie mojej duszy. I... dziękuję Panu, że pozwala mi być trędowatym żebrakiem, który w całej swojej nędzy staje przed tobą, bogaczem. Bogacz zaś, jak to bogacz - z obrzydzeniem odwraca twarz od smrodu ran żebraka. Dokładnie tak samo, jak ty, właśnie w takim geście.
Ale, czy mi jest wolno przestać kochać?



Mojej nędzy nie chcesz, a miłości nie potrzebujesz. Poza tymi dwoma nie mam niczego własnego, co mógłbyś mi zabrać.

środa, 25 września 2013

Tak, jak on

Pewnie jak zwykle, bardzo chciał, ale nie mógł ukryć troski. Nie tym razem. Przychodził do mnie tak często, że szybko nauczyłam się rozróżniać jego kroki spośród wszystkich innych na oddziale. Stukot jego drewniaków po oddziałowej posadzce stał się miłą muzyką podczas wielu godzin spędzonych w sennym, ale i bolesnym przebywaniu na sali pooperacyjnej. Miał dyżur, więc był w dzień i w nocy i potem jeszcze długo po dyżurze. Narzekał i wciąż utyskiwał, że jestem trudną pacjentką, że najgorzej to ze znajomymi, ale tak naprawdę jego oczy mówiły co innego. Był szorstki, gdy omawiał kwestie medyczne i niedelikatny kiedy dotykał ran pooperacyjnych. Gdy mnie stawiał na nogi wydawał oschłe polecenia: wyprostuj się, zegnij tę nogę w kolanie... Jak ty idziesz? - dziwił się.
W gruncie rzeczy ma delikatne dłonie. Z zadziwieniem patrzyłam, jak sprawnie zwijał bandaże i miałam całkiem dziwne skojarzenia. Potem przypomniałam sobie, że chirurdzy ponoć ćwiczą zręczność dłoni i palców właśnie zwijając bandaże. Chyba po raz pierwszy w życiu uznałam jego głos za kojący. Zwykle myślałam, że jest wyważony, pedantycznie zrównoważony... a on jest po prostu kojący. Dolatywał do mnie z każdego zakątka oddziału - przynajmniej takie miałam wrażenie. Kiedy się leży wyciszonym środkami farmakologicznymi mózg uruchamia zupełnie inne funkcje niż podczas normalnej pracy, podczas pełnej świadomości.
Nie miałam innego wyjścia, musiałam pokonać barierę wstydu. Ta bariera tkwiła we mnie, przecież dla niego to codzienność - oglądać pacjentów na stole operacyjnym. Wyrysował na mojej nodze jakiegoś pająka, trasę jak do gry w kolarzy kapslami, porobił kreski itp.; nie widziałam wszystkiego dokładnie. Potem miałam wrażenie, że w miejscu, gdzie był narysowany ten pająk, ktoś wpuścił w moją łydkę haczykowatą sondę wielopalczastą i zaciskając, kręci nią w prawo i lewo. Zabandażowana stopa była jak w imadle, które stopniowo ktoś również zaciskał, aż w końcu ból przechodził w ucisk wielotonowego bloku betonowego. Nie wierzył. Mówił: zdecyduj się, ściska, czy boli, bo jak ściska, to ma ściskać, po to właśnie jest. Ostatnio rehabilitant spostrzegł, że jestem wytrzymała na ból, bo zrobiłam tylko grymas, podczas gdy powinnam wierzgać nogą i krzyczeć, ale przecież nie mogłam mu tego tłumaczyć, bo właściwie to chciałam, by sobie poszedł, bo zaczynałam wymiotować. - Musiałaś podpaść anestezjologom i dali ci jakieś wredne znieczulenie, skoro tak wymiotujesz - skwitował chcąc rozładować sytuację.
Bardziej niż do późnej nocy przychodził. Pewnie ze swej strony był mocniej przejęty niż ja, ale nie omieszkał szorstkim głosem skomentować, że trzęsłam się nie z zimna, tylko z nerwów, bo byłam spięta do granic możliwości. Pewnie byłam. Z wielu powodów. Musiałam pokonać wiele barier, z których zdecydowanie najtrudniejsze było wszelkie obnażenie: z odzienia i ze słabości.
No, w końcu żaden z przyjaciół nie zaglądał do mojego wnętrza tak, jak on.

wtorek, 17 września 2013

Wieczna dziewczynka

O niektórych ludziach można powiedzieć, że urodzili się już starzy, inni zaś mają w sobie coś z dziecka do końca swojego życia, do późnej starości. Nikogo nie trzeba przekonywać, że przyjemniej, radośniej i wzrastająco jest przebywać z tymi drugimi. W każdym razie ja lubię. Lubię i wolę.
Właśnie ona urodziła się po to, by być wieczną dziewczynką. Przyciąga jak magnes. W jej obecności, choć jest skromna i nienarzucająca się, wszyscy inni bledną jakoś i wydają się być nieciekawi. Pewnie przez tę jej skromność moje pierwsze z nią spotkanie, przed wielu laty, pozostawiło zupełnie inne wrażenie. Choć spotykałam ją wtedy cyklicznie przez jakiś czas i miałam czas i możliwość, by się na niej wyznać, nie udało mi się. Widocznie musiało słońce skąpać ją w swoim blasku, lato przyrumienić, bym ujrzała ją w odpowiednim świetle. A może ze mną coś się stało?
Najbardziej urzekający jest jej głos. Rozśmieszała mnie, gdy chcąc kogoś skarcić, mówiła głosem tak łagodnym, jakiego ja latami ciężkich prób nie wyćwiczyłabym w swoim sposobie mówienia. Nie sądzę, aby fakt, że całe życie zawodowe przepracowała w szkole z najmłodszymi dziećmi, miał jakiś wpływ na tę wielką jak ocean łagodność w jej głosie. Taka się pewnie urodziła. I dobrze, że pracowała, gdzie pracowała.
Z czasem zauważyłam, że szukam pretekstu, by spotkać się z nią wczas rano i późno wieczorem. Podświadomie pewnie chciałam zaczynać i kończyć dzień otulona jej głosem.
Żyje kompletnie poza wszelkimi schematami. Gdy pytałam ją o dzieci, ona pytała koleżankę: - Powiedz mi, ile lat mają moje dzieci??? - i była w tym pytaniu tak autentycznie bezradna, że znów się śmiałam. Otaczający ją świat odbiera oczami rozbrykanej, ale dobrze wychowanej dziewczynki, takiej córusi tatusia, co to nie, że jest rozpieszczona, ale która wie, że jest prawdziwą księżniczką. Wszystko więc widzi w otoczce beztroskiej radości. Życie jej nie szczędziło i pewnie dlatego ugruntowała się w niej taka umiejętność. O śmiertelnym zagrożeniu czającym się w jej głowie w postaci tętniaków opowiada jak o czyhającej przygodzie, o której spodziewa się, że będzie najciekawszą i najswawolniejszą z dotychczasowych. Nie ma dla niej tematów tabu, przy czym wszystkie są lekkie, tzn. każdemu zmniejsza wagę. Kiedy dzieliła się ze mną swoimi refleksjami, mogłam się tylko śmiać. Każdym słowem doprowadzała mnie do niepohamowanego, beztroskiego śmiechu.
Krzątała się od świtu i pewnie ostatnia kładła się spać. Czasem, kiedy upał był nie do zniesienia, przychodziła do mnie, jednak częściej siadałyśmy pod parasolem. Wywlekała stosy krzyżówek i mówiła: - Dzisiaj dostaniesz te trudniejsze, by innym razem powiedzieć: - Dziś nie stać cię na myślenie, dostaniesz te dla głupków. Piła kawę za kawą. Inaczej. Na terenie całego ośrodka miała poustawianych kilka kubków z kawą i w zależności od tego, gdzie się zabłąkała, tam odnajdywała kubek i upijała łyk, dwa łyki napoju z mlekiem. Nigdzie długo nie zagrzała miejsca, bo nagle wpadało jej coś do głowy i już, natychmiast musiała wykonać zamierzenie. Tak naprawdę to uciekała przed bólem. Miała złamany kręgosłup. Nigdy nie usłyszałam z jej ust słowa skargi. Za to karmiła mnie wielkim optymizmem. Niewyobrażalnie wielkim. Z czasem zaczęła wyciągać mnie na krótkie spacery. Szłyśmy pod zamek, który przecież sterczał na wyciągnięcie ręki, siadałyśmy na stylowych ławach ogrodowych i ona udawała naiwną, zadając elementarne pytania. Nie sondowała mnie. Chciała poznać mój punkt widzenia. Pewnie jej osoba sprawiła, że to lato zapisze się w mojej pamięci jako jedno z najpiękniejszych, choć byłabym niesprawiedliwa mówiąc, że tylko jej osoba. I nie wiem czy ona jest tłem miejsca, czy miejsce stanowi tło jej osoby, w każdym razie pokochałam i ją i miejsce szczerą miłością. Harcerski Ośrodek w Korzkwi w gminie Zielonki pod Krakowem stał się dla mnie kolejnym domem.
Na czas wakacji przysposobiłam sobie jej najpiękniejsze powiedzenie. Kiedy ktoś coś przeskrobał, albo ją czymś zadziwił - nieważne chłopak, czy dziewczyna - zwracała się doń zaczynając:
- Oooo!!! Bracie!
Niejednokrotnie zwróciła się w te słowa do mnie. A ja pisząc je, jeszcze dzisiaj śmieję się do rozpuku, przypominając sobie druhnę Halinkę, wieczną dziewczynkę, mówiącą to najgroźniejszym tonem, na jaki ją było stać.


poniedziałek, 16 września 2013

Kolano - temat wciąż aktualny

I pomyśleć, że jeszcze 10 czerwca, a nawet później myślałam, że kolano jest po prostu kolanem! Zadziwiająca ignorancja. Może nie do końca w moim przypadku, kiedy to zaczynam interesować się danym tematem, dopiero gdy się o niego potknę ;). Prawdę mówiąc dokładną budowę anatomiczną tego skomplikowanego mechanizmu poznałam dopiero, gdy dostałam do ręki opis badania MRI i przy użyciu wujaszka Google i cioci Wikipedii rozszyfrowywałam ten gryps. Od tego czasu bez zająknięcia mogę wymienić wszystkie części składowe stawu, a jest ich niemało, bo opis, który otrzymałam wyrażał się dokładnie o każdym elemencie. Niestety bardzo niepochlebnie... W przypadku mojego kolana, w stawie znajduje się nawet więcej niż w normalnym kolanie.
Dzisiaj dowiedziałam się od rehabilitanta pracującego nad odbudową mojego VMO, że jego rola jest już skończona.Może się ze mną spotkać, gdyby mnie coś niepokoiło, albo by sprawdzić postępy, ale teraz to na mnie spada odpowiedzialność za odbudowę mięśnia. On widzi postępy, ja je po prostu czuję. Moja noga zrobiła się stabilniejsza, kolano mniej boli podczas chodzenia, zaczęłam normalnie schodzić po schodach (!), odbyłam kilka marszów, których odległość jest imponująca i nabrałam przekonania, że do czasu zabiegu rekonstrukcji stawu dam radę. Najgorsze są noce. Najbardziej bolące. No i ćwiczenia wykonywane dla odbudowy VMO. Jednak ćwiczenia, choć powtarzane kilka razy dziennie, trwają krótko, natomiast noc dłuży się w nieskończoność. Każdy, komu coś dolega zna tę właściwość nocy, by rozciągać się we wszystkie strony, nie licząc się z poczuciem czasu, głębią, brakiem światła, przestrzenią. W przypadkach bólu czy lęku noc staje się czarną dziurą.
Pewnie, kiedy doktor wsadzi mi śrubę w kość piszczelową i nadbuduje platformę zastępującą łąkotkę oraz wyszpotawi mi lekko kolano, noce będą jeszcze straszniejsze niż te obecne, a i  dnie nie będą przynosiły ulgi... ale to dopiero będzie.
Teraz, corocznym zwyczajem robię przetwory. Sok z malin dojrzewa w wielkich słojach, które zastawiły blat kuchenny i prócz jego aromatycznego zapachu rozchodzącego się przyjemnie po domu, to zapach przecieru pomidorowego zdominował dzisiaj wszystko. Jeszcze trzeba mi paprykę wsadzić w słoiki, by zimą kanapki były kolorowe.
Duża Mała Dziewczynka rozważa, by jechać ze mną na obie operacje, bo nie wyobraża sobie, bym została sama w szpitalu.
Przygotowuję dwie imprezy harcerskie. Obie mają się odbyć obok siebie -  w dniach 8-10 i 11 listopada. I muszę wtedy być na nogach i to nawet bardzo, bo wiele godzin i wiele kilometrów.
Tak więc kolano nie jest tylko zwykłym kolanem. Jest czymś bardzo skomplikowanym, co w dodatku potrafi skomplikować życie.

niedziela, 15 września 2013

Przyszła pisarka*

Któregoś dnia, jednego z pierwszych, pod wieczór przewróciła się podczas gry w badmintona. W nadgarstku zrobił się jej gigantyczny krwiak z wysiękiem, w dodatku rósł w oczach. Nie było innego wyjścia - trzeba było pojechać do szpitala na SOR, bo ręka dziewczyny wyglądała nieciekawie.
Najbliższe miasto było dużym miastem i okazało się, że proporcjonalnie do wielkości aglomeracji wydłuża się czas oczekiwania na SOR-ze. Spędziłyśmy więc wiele godzin na miłej pogawędce, by na koniec dowiedzieć się od lekarza, że jednak nic poważnego się nie stało. Od niej dowiedziałam się, że ona tak ma - często się przewraca, często mdleje. W minionym roku szkolnym podczas jednego z upadków uszkodziła kolano do tego stopnia, że musiała mieć robioną artroskopię. Opowiedziała mi też o swoich zainteresowaniach; lubi czytać, w domu z mamą mają kilka tysięcy woluminów, w przyszłości chciałaby napisać książkę. Bardzo sympatyczna i rozsądna nastolatka, błyskotliwa i inteligentna, niezwykle dojrzała i zrównoważona, uprzejma i kulturalna, przy tym ładna - z ogromnymi oczami, którymi w sposób sobie właściwy oglądała świat.
Kiedy poszukiwałam ochotników do udziału w wieczornicy z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego zażartowałam, że ma wobec mnie dług wdzięczności za to ślęczenie z nią do późnych godzin nocnych w szpitalu. Wyznając się na żarcie, zgodziła się ochoczo. Przygotowanie wieczornicy nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Jej cudowna recytacja i interpretacja poezji patriotycznej była głównym filarem tej uroczystości. Nie wiem, czy ma talent pisarski, ale wiem, że na pewno obdarzona została talentem słownej interpretacji cudzych tekstów. Jej głos podczas recytacji brzmiał jak muzyka. Wszyscy trwali w zasłuchaniu.
W kręgu, kiedy iskra przyjaźni dotarła do mnie i chciałam powiedzieć dosłownie ostatnie słowa na pożegnanie dnia, coś głucho spadło na drewnianą podłogę. Było ciemno, ale odgłos charakterystyczny dla bezwładnego ciała kazał mi natychmiast zareagować. To ona zemdlała. Po chwili oprzytomniała. Leżąc jeszcze na ziemi, zaczęła drżeć, ale powiedziała, że to nie z zimna, że zawsze tak jej się dzieje, po omdleniu. Ktoś podał swoją bluzę zanim ktoś inny przyniósł koc. Kiedy powiedziała, że czuje się lepiej, że doszła już do siebie, zaczęłam ją powoli pionizować. Czynność za czynnością, krok za krokiem. Powiedziała, że już chce iść do swojego pokoju. Uszłyśmy kilkanaście metrów i znów zemdlała.
Wezwałam pogotowie.
Dla mnie sprawa była jasna; minionej zimy diagnozowałam Dużą Małą Dziewczynkę w kierunku tej przypadłości, choć przebiegającej u niej ze znacznie mniejszym nasileniem. Ratownicy z pogotowania nieoficjalnie sugerowali to samo. Ratownik wykonał telefon do mamy dziewczyny, by poinformować ją o konieczności zdiagnozowania córki po powrocie z wakacji.
Już do końca pobytu chodziła z obstawą. Ktoś ją asekurował, ktoś podsuwał krzesło, gdy inni stali; wydałam rozkaz zakazujący jej mdlenia... Udało nam się ją ustrzec przed kolejnymi upadkami. Zresztą znalazł się ktoś wyjątkowo zaangażowany w trosce i opiece nad nią. Jej serce zaczęło raźniej bić, a skoro raźniej, to o żadnej bradykardii mowy już nie było.

* Przedstawiane postacie buduję literacko.

sobota, 14 września 2013

Syn swojej matki*

Patrząc na niego zawsze miałam wrażenie, że jest kilka lat starszy niż w rzeczywistości. Wyglądał na wyrośniętego i dojrzałego szesnasto- siedemnastolatka, tymczasem był w wieku trzynastu lat i zaledwie skończył podstawówkę. Smukła sylwetka, kręcone jasne włosy i niebieskie oczy oraz dołki w policzkach stanowiły bodaj największe atrybuty jego wyglądu zewnętrznego, ale to nie one decydowały o jego urodzie. To największe piękno wydobywało się ze środka. Psychikę miał porównywalną do rocznego bobasa, któremu grążąc palcem mówi się: - Ty, ty łobuzie. Nie wciskaj przycisków w telewizorku i komputerku. A mały bobas za plecami manipuluje rączką, by uruchomić sprzęt elektroniczny, wysyłając równocześnie w kierunku rodzica najniewinniejszy i najpiękniejszy uśmiech w świecie. Tak, on właśnie zdecydowanie rozbrajał tym rodzajem uśmiechu. Ale wraz z tym uśmiechem wydobywało się z chłopca to wewnętrzne piękno.
Dziesiątki razy usłyszałam od małych i dużych, że jego obecność w tym miejscu jest wielką pomyłką i czyimś niedopatrzeniem, że dzieci takie jak on, nie powinny się znaleźć wśród innych, bo samą swoją obecnością wpływają deprymująco na rówieśników. Jakże często powielany przez całe środowisko schemat negacji dziecka za winy dorosłych. To do matki, najprawdopodobniej, wszyscy w okolicy mieli pretensje za jej nieobyczajne życie, a on ponosił tego konsekwencje. Nie potrafiąc sobie poradzić z wewnętrzną tragedią i zewnętrznymi atakami, zbierał cięgi w postaci braku jakiejkolwiek akceptacji, społecznego pręgierza, niezliczonych uwag w dzienniku szkolnym i w końcu kiepskich ocen.
Osobiście poszłabym za tym chłopcem w ogień.

Pierwsza albo druga noc, właśnie zaczęła się cisza nocna. Wzmożona praca dla nas, jesteśmy więc wszystkie na nogach i właściwie wszędzie. Któraś z dziewczyn zauważyła, że nie ma go w swoim pokoju, rozpoczęła poszukiwania. Kiedy traciła nadzieję na odnalezienie go, zajrzała na tyły ośrodka. Właśnie wchodził do innego domku. Wypatrzyła go, gdy okrakiem przechodził przez okno. Na plecach miał wypchany plecak.
- Mogę pani pokazać, co mam w środku - powiedział do mnie niepewnie.
- Jasne, że pokażesz - zauważyłam ostro.
- O, proszę! Chipsy i napój - powiedział wyciągając kilka paczek chipsów i ze dwie butelki jakiegoś kolorowego świństwa, jeszcze oryginalnie zakręcone.
- Po coś tu szedł? - zapytałam.
- Obiecałem kolegom, że zrobimy sobie małą imprezkę w nocy. O, tu w tej kieszonce mam jeszcze karty i poza tym nic, proszę zobaczyć... - na dowód prawdomówności odwrócił plecak do góry dnem i potrząsnął nim, choć nie kazałam mu tego robić.
Roześmiałam się. Nie. Wybuchnęłam śmiechem.
Właśnie wtedy po raz pierwszy obdarzył mnie tym swoim najniewinniejszym i najpiękniejszym w świecie uśmiechem małego, nieposłusznego bobasa. Potem już każdego dnia po wielokroć je dostawałam. Kiedy się tak uśmiechał, cały promieniał.
Nie podporządkował się żadnym wymaganiom regulaminowym. Nie chciał też brać udziału w zajęciach; mówił, że nudne, dziecinne... Prosił, aby dać mu w zamian jakąś konkretną pracę do zrobienia. Mając bagaż trudnego doświadczenia, którego mu życie nie poskąpiło, cały czas chodził jak kot, własnymi drogami. Nie było z nim jednak większych problemów.
Ten chłopiec po prostu rozpaczliwie potrzebował akceptacji. Normalnego życia. I miłości.


*Opisywane osoby buduję literacko.

piątek, 13 września 2013

Mam w głowie inny świat

Noc na wawelskim wzgórzu


Kiedyś spotkałam się z pewną młodą osobą, która opowiadała mi, że zapisała się na studia licencjackie z grafiki komputerowej, ale po dwóch semestrach musiała z nich zrezygnować. Zainteresowana przebiegiem nauki na renomowanej uczelni na kierunku, który mnie bardzo interesuje, zaczęłam zadawać dociekliwe pytania, by wiedzieć, czym różni się moja nauka wykonywana samodzielnie w domu, od studiów wyższych. Jedyne, czego się dowiedziałam, to to, że dwa semestry minęły studentom na poznawaniu, opanowywaniu i poruszaniu się w najprostszym z prostych programów, który z poważną grafiką nie ma nic wspólnego.
Stwierdziłam, że nic, kompletnie nic nie tracę nie studiując, a ucząc się samodzielnie i niemal błogosławiłam chwilę, w której nie zdecydowałam się wydać kilkuset złotych na kurs grafiki komputerowej. Nastąpił u mnie co prawda przesyt zdobywania nowych umiejętności, ale tym właśnie różni się samodzielne uczenie się od wszelkiego zinstytucjonalizowanego - można zrobić sobie wakacje wtedy, kiedy odczuwa się taką potrzebę.

Pragnienie zwykłego podskoku... ;)


Nie twierdzę, że perfekcyjnie opanowałam programy graficzne (któż opanował przy takich możliwościach programów?). Wiem za to, że grafika - nawet komputerowa - jest sztuką, więc pewnych rzeczy, np. związanych z estetyką, gustem, poczuciem i smakiem nie przeskoczę, bo mam w sobie to, co mam, ale... mam w swoim  dygitalnym portfolio nieco więcej prac niż jeszcze kilka miesięcy temu, które sprawiają mi satysfakcję ;).

czwartek, 12 września 2013

Obietnica światła

Dopadła mnie chwila słabości, choć tragicznie rozciągliwa we wszystkich wymiarach, nawet w tych, co ich jeszcze nie odkryto. Spowodowały ją lęki na co dzień przyczajone, niekiedy tylko wyzwalające się na wolność. Po niej - może psychika przeczuła? - wiele godzin nocnych z potwornym bólem. Może tylko na zmianę pogody, a może jednak lęki wskazały bólowi drogę na powierzchnię? Przecież lekarz powiedział mi, że ból i kalectwo siedzą w głowie. Teraz, kiedy nieodwołalnie zapadła decyzja, że przed rekonstrukcją kolana muszę mieć jeszcze jeden zabieg, całkiem poważny, nie byłam w stanie stawić czoła przyczajonym lękom.
Mogłam się wygłupiać i żartować przez te wszystkie minione lata z zabiegu, który być może wtedy był lekkim - przynajmniej żartem. Dziś, jeśli nie zrobię tego wcześniej, rekonstrukcja kolana może stać się nawet niebezpieczna dla życia.
A ja boję się bólu. Bardziej od bólu boję się braku samodzielności.
Los jednak zsyła mi spotkanie z Jaśkiem Melą - Człowiekiem, którego niejednokrotnie stawiam za wzór młodym ludziom, z którymi pracuję. Jasiek będzie ze swoją ekipą, z podopiecznymi Fundacji Poza Horyzonty. Mam zamiar zanurzyć się w aurze optymizmu i sile, jaka spowija tego młodego Człowieka i namagnesować nią własną aurę i osobowość. W obliczu Jaśka Meli i jego podopiecznych moje sprawy są, choć bolesną i rodzącą wiele lęków, a jednak błahostką. W końcu, czy nie jestem szczęściarą, że w chwili, w której zrobiło się wokół mnie ciemno od lęku i bólu, dowiaduję się, że zmierza ku mnie ktoś ze światłem?

wtorek, 10 września 2013

Dziecko z tułaczej armii



Aż zadziwiające, że po tym, co przeszła, potrafiła się tak radośnie uśmiechać.
Ta piękna, młoda dziewczyna na fotografii również ma wspólnych przodków z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem. Urodziła się w Nowym Sączu i tu spędziła kilka pierwszych lat swojego życia. Zapomniałam, w którym roku przyszła na świat, ale we wrześniu 1939 roku nie mogła mieć więcej niż 2-3 lata. Kiedy Niemcy napadły na Polskę wielu ludzi zamieszkujących te tereny podjęło dramatyczną decyzję, by schronić się przed niemiecką inwazją na wschodzie. Nie wiem, czy liczyli na to, że działania wojenne nie dotrą na Kresy, czy też co innego nimi kierowało, w każdym razie rodzice Marysi podjęli decyzję, by wraz z dziećmi ruszyć do Lwowa i tam znaleźć schronienie. Zaledwie dotarli na miejsce, Sowieci zaatakowali Polskę.
Słyszałam kiedyś od niej tę opowieść, ale było to bardzo dawno temu, a i ona sama znała ją tylko z przekazów rodzinnych, gdyż w tamtych dniach była za mała, by zapamiętać. O koszmarze Polaków mieszkających we Lwowie we wrześniu 39 roku, po agresji Niemiec i ZSRR, okupacji radzieckiej, ponownym zajęciu Lwowa przez Niemcy i okupacji niemieckiej napisano niejeden tom. Rodzina Wójsików już podczas okupacji radzieckiej została zadenuncjowana i zesłana na Sybir. Głód i zimno nieludzkiej ziemi Marysia zapamiętała samodzielnie. Jeszcze bardziej zapamiętała drogę z Armią Andersa. Wszystkim wiadomo, że generał Anders zbierał na swym szlaku ludność cywilną znajdującą się na terenie ZSRR; każdy mógł się przyłączyć do tego pochodu mającego nadzieję, że idzie ku wolnej Polsce. Z trasy liczącej tysiące kilometrów Marysia zapamiętała śmierć z wycieńczenia swojego starszego brata i to, że ona sama przeżyła tylko dzięki temu, że była małą, wdzięczną szczebiotką i żołnierze - sami umęczeni do granic wytrzymałości - nieśli ją na barana i dzielili się skromnymi racjami chleba.
Uczona historii w minionym ustroju nie wiedziałam, że Armia Andersa, przedostawszy się już poza granice ZSRR pozostawiła na szlaku szereg założonych przez siebie wiosek, w których lokowała ludność cywilną. Dopiero Marysia, która odwiedziła nas w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zaledwie otwarto granice po przemianach ustrojowych, opowiedziała nam prawdziwą historią, prawdziwszą, bo własną, rodzinną. Rodzina Wójsików dotarła z Armią aż do Afryki. W Afryce - jak zapamiętała Marysia - powstała niejedna taka wioska. Oni szli aż do końca, już dalej się nie dało; dalej poszła Armia - w bój. Rozpięto namioty, postawiono baraki i tak powstały mieszkania, szkoła, kościół... W Afryce, gdy oczekiwano na zakończenie wojny, przyszła na świat młodsza siostra Marysi. Tam Marysia przystąpiła do I Komunii św. - bardzo serdecznie wspominała księdza, który sprawował posługę pasterską wśród osiadłych na gorącym kontynencie Polaków. Jako dojrzała kobieta wspominała smaki i zapachy, widoki i przeżycia z tamtego czasu.
Nigdy nie wrócili do Polski. Ponieważ powroty nie odbywały się natychmiast po zakończeniu wojny, zaczęli się bać represji. Alianci zaproponowali cywilom z Armii generała Andersa kilka miejsc rozrzuconych po świecie na nowy dom. Rodzina Wójsików wybrała Walię, gdzie stali się Wojsikami.
Marysia napisała książkę, w której w języku angielskim opowiedziała swoją historię.

poniedziałek, 9 września 2013

Ta mała

Była tak krucha i delikatna jak Mała Duża Córeczka w jej wieku. Gdy wzięłam jej maleńką dłoń w swoją, miałam wrażenie, że trzymam pięciolatkę, a nie dziewięciolatkę. Więcej! Miałam wrażenie, jakby czas cofnął się i  trzymam oto dłoń Małej Dużej Córeczki. Wszystkie wspomnienia ożyły.
Na pewno nie dlatego pochyliłam się nad tym dzieckiem bardziej niż nad innymi. Było w tej małej coś, co kazało mi zatrzymać się przy niej na dłużej. Zresztą najpierw się zatrzymałam zanim wzięłam jej dłoń w swoją.
Nie lubię, gdy obserwujący mnie ludzie wyciągają pochopne wnioski, że kieruję się osobistymi sympatiami i antypatiami w stosunku do podopiecznych. Jakże mylne i krzywdzące są te podejrzenia i takie stwierdzenie. W niektórych dzieciach jest po prostu coś, co trudno sprecyzować, podobnie jak w tej małej, co każe mi poświęcić im więcej uwagi. Powstaje niewytłumaczalna symbioza, która w równym stopniu potrzebna jest mi, jak i dziecku, które przyciąga mnie do siebie. Wiele takich dzieci spotkałam w swoim życiu.
Chodziłam wieczorem pilnując ciszy. Zaglądałam do wszystkich dzieciaków. U chłopców, którzy w naturze mieli burzenie regulaminów, zatrzymałam się nieco dłużej. Wysłuchałam wszystkich bolączek karmiąc ich na dobranoc wymyśloną na poczekaniu bajką z morałem. Idąc dalej dotarłam do pokoju tej małej i już w nim utkwiłam. Mieszkała z jedną tylko dziewczynką, nieco starszą od siebie. Pochodziły z tej samej miejscowości, mieszkały przy tej samej ulicy. Jak ta starsza potrafiła się wspaniale opiekować tą małą! Aż miło było patrzeć. Niestety ta starsza, choć całkiem nieświadomie, straszyła tą małą, przelewając na nią własne lęki przed nocą, obcym miejscem itd. Sięgała po historie, które ostatnio słyszałam z ust Mojej Babci i myślałam, że dziś już ludzie nie opowiadają takich dyrdymałów. Mała leżała w łóżku, przykryta olbrzymią kołdrą i wyglądała jak w łożu olbrzyma. Kolor twarzy nie różnił się wiele od koloru pościeli, pewnie zanim przyszłam połknęła sporą porcję opowieści z dreszczykiem. Z trudem powstrzymywała łzy, choć muszę przyznać, że trzymała się niezwykle dzielnie. Zaproponowałam, że usiądę chwilę. Właśnie wtedy wzięłam tę delikatną dłoń w swoją. Drżała. Głaskając ją po włosach zaczęłam snuć opowieści o lecie pełnym przygód. Nie po to, by składać na zapas obietnice, tylko, by odciągnąć jej myśli w innym kierunku.
Pomijając następny, wracałam do niej każdego wieczoru. Czekała. Miała specjalnie dla mnie przygotowane miejsce. W ciągu dnia była radosna i zabiegana jak większość dzieci, choć czasem przychodziła do mnie w dzień. Raz chciała się przytulić, innym razem tylko posiedzieć. Sama niewiele mówiła. Wolała słuchać moich opowieści, albo po prostu trwać w milczeniu. Uwielbiam takie milczące trwanie przy kimś, z kim można pomilczeć. Ona widocznie uznała, że jestem odpowiednią osobą, w towarzystwie której można milczeć bez ograniczenia.
Była piękna wewnętrznym pięknem. Delikatna i krucha. Kiedy się ze mną żegnała, powiedziała: - Nigdy o pani nie zapomnę.
- Dzięki mała. Twoja delikatna osoba potrzebna była i mnie. Kto wie, czy nie bardziej, niż ja tobie?

sobota, 7 września 2013

Chłopiec z fotografii

Wiesiu w wieku 8 lat (lipiec 1942 r.)


Odwiedził nas dzisiaj chłopiec z fotografii. Nie wiem, czy miał w domu konia na biegunach, czy tylko w fotograficznym atelier mógł się pobujać i w tej krótkiej chwili spełnić dziecięce marzenie. Trwała wojna...
Choć chłopiec, który przyszedł do nas ot tak sobie, należy do wcześniejszego pokolenia, razem z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem mają wspólnych przodków. Przyniósł ze sobą blaszane pudełko wypełnione zdjęciami i opowieściami o ludziach uwiecznionych na fotografiach. Przede wszystkim przyniósł nam w darze własne dzieciństwo spędzone w przedwojennym Sączu przy ul. św. Kunegundy, dzielone z siostrą i kuzynami, których tak wielu znowu nie miał. Jednym z jego kuzynów był dziadek moich dzieci.
Zanim trafił do nas, odwiedził ulicę, przy której się wychował. Poszukiwał koleżanki, miał dla niej zdjęcie z I Komunii św. Odnalazł ją. Otworzył drzwi do świata, którego z pozoru już nie ma, ale przecież wciąż jest żywy - przynajmniej do czasu, kiedy ożywa w opowieściach i wspomnieniach. Porównywał wygląd budynków, parkanów, bram, ogrodzeń, wygląd całej ulicy, w końcu całego jego dziecięcego świata. Tam były schodki, których już nie ma. Mur okalający cmentarz przy ul. Rejtana był znacznie wyższy. Ulica Jagiellońska swym pięknem zapiera dech w piersi. Zejście na Kocich Plantach nad Dunajec zawsze było źle zrobione i stopnie zjeżdżały po stromym zboczu, a gdy się z nich zeszło na dół i pokonało tory, trzeba było przebyć pustkowie, by dotrzeć do rozlewiska Dunajca, by odbyć kąpiel w nagrzanej wodzie. Z krajobrazu ulicy Kunegundy zniknęła cerkiew prawosławna. Nie te ulice... nie to miasto. Miejsce, w którym przyszło mu spędzić życie od powojennych lat aż do teraz, jest płaskie, a jego zmysły coraz bardziej tęsknią za krajobrazem miasteczka położonego w kotlinie górskiej. Już kiedyś słyszałam tę samą tęsknotę od człowieka, którego historia jest bliźniaczo podobna do historii chłopca z fotografii. Tamten nazywa się Józef Hałas. Chłopiec z fotografii to Wiesław Szyślak, współtwórca Pomnika Poległych Stoczniowców w Gdańsku. Na prawie każdej fotografii z czasów sądeckiego dzieciństwa chłopiec jest w towarzystwie starszej siostry. Wiele jest zdjęć mamy i ciotek. Jednak w blaszanym pudełku królowały fotografie babki chłopca, Kunegundy Wolanin, której dane było przeżyć 104 lata. Pomiędzy innymi, śmieszna fotografia Antoniego, męża Kunegundy - ten pod wąsem, jak sam cesarz, bacznie zerka na potomnych.
Mały chłopiec, pieczołowicie przechowujący w blaszanym pudełku wizerunki przodków i historię rodziny, ma dzisiaj 79 lat. Gdyby dożył wieku swojej babki, miałby przed sobą jeszcze ćwierć wieku drogi. Pięknej drogi, bo jest wspaniałym człowiekiem.


Wybujał w marzeniach wolną Polskę.
Wiesław Szyślak, współtwórca
Pomnika Poległych Stoczniowców
w Gdańsku.



W prostej linii przodkowie moich dzieci i wnucząt Antoni i Kunegunda Wolanin.
Pradziadek
Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem.
Przeżyła 104 lata,
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem
w swoim dzieciństwie bawił się z prababcią klockami...



piątek, 6 września 2013

Sprawa życia i śmierci

Ludzie nie przestaną mnie zadziwiać. Nigdy. Pamiętam, gdy byłam dzieckiem - w czasach, kiedy nie mówiło się o tabelach centylowych, ale i tak stosowano wciąż jakieś wzorce rozwojowe - chorowitym i wątłym z wyglądu (w co trudno dziś uwierzyć, szczególnie w tę wątłość), lekarze strofowali wciąż Moją Mamę, że jestem zbyt mała jak na swój wiek i może stąd te wszystkie choroby. Moja Mama karnie starała się zastosować do zaleceń lekarzy i wprowadziła program naprawczy w postaci uczynienia mnie mniej wątłą, co w potocznej mowie i działaniach znaczyło podtuczeniem mnie nieco. Dzielnie stawiałam opór plując do budyniu, wymiotując śmietaną przywożoną ze wsi, naciągając się na samą wzmiankę o cielęcinie itp. W pewnym momencie swojego życia przestałam notorycznie chorować, ale i mój wygląd samoistnie zmienił się tak, że pewnie lekarze byli dumni z odniesionego skutku - zaczęłam coraz bardziej wyglądać, jak sobie życzyli. Jak już raz zaczęłam, nie mogłam przestać.
Po okresie euforii zdrowotnej, którą datuje się ściśle z okresem dojrzewania, skłonności do chorób wszelakich znów się odezwały. Jednak w tym to czasie lekarze (już ci od dorosłych) jednym głosem zaczęli mówić, że wyglądam za dobrze i powinnam postarać się wyglądać nie aż tak. Ja zaś już tak długo żyję na wszelakich dietach - nie żeby odchudzających, ale zalecanych z uwagi na: a to wątrobę, a to żołądek, nerki, a to coś tam innego, w każdym razie zmuszającego mnie do przyjmowania pokarmów lekkostrawnych i wybranych, że nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek na jakiejś diecie nie była.
Dlatego nie dziwi mnie, gdy wchodzę do gabinetu lekarskiego i słyszę: musi pani schudnąć.
Tylko po co, skoro kiedyś sprawą życia i śmierci było bym przytyła?

czwartek, 5 września 2013

Za bardzo moja sprawa*

Z wyglądu był podobny do jednego z bohaterów z serialu filmowego dla dzieci z mojego dzieciństwa. Okrągła, wiecznie uśmiechnięta, piegowata twarz w otoce ciemnych włosów. Uśmiechnięta do czasu... W ciągu tych kilku tygodni wszędzie go było pełno. Zaczepiał starszych chłopaków, ale ci traktowali go całkiem przyjaźnie. Nie wiem jakie układy panowały między nimi, ale żadna z nas nigdy nie zauważyła, by którykolwiek ze starszych chłopców używał w stosunku do niego siły. Nie dało się słyszeć wulgaryzmów, ani żadnych nawet najmniejszych kłótni. Dziwne to było, bo Adaś był jak pchła - wiecznie skakał i to w sposób niekontrolowany, niejednokrotnie będąc przykrym, albo przynajmniej uprzykrzającym się. Zadziwiające, że starsi chłopcy nie rozwiązywali siłowo problemów, najczęściej zwracali się do nas z prośbą o przywołania Adasia do porządku. A ten lawirował pomiędzy młodszymi i starszymi chłopcami, sam wiekiem będąc pośrodku. Często przebywał w pobliżu naszego domku, co nie było niczym nadzwyczajnym, ponieważ całe życie towarzyskie toczyło się, nie wiedzieć czemu, koło niego. Jakby w naszym domku znajdował się jakiś magnes. Nic więc dziwnego, że wychodząc, często natykałam się na uśmiechniętą w promiennym uśmiechu buzię Adasia, co niekoniecznie było zwiastunem czegoś miłego i przyjemnego, bo im więcej nabroił, tym niewinniejszą przybierał minę. Tylko z Misiem mógł konkurować w robieniu najbardziej niewinnych min. Czego by nie mówić o Adasiu, szczerze trzeba przyznać, że był bardzo sympatycznym urwipołciem.
Ponieważ sporo dzieci miało niewielkie problemy żołądkowe, nikogo nie zdziwiło, że i Adasia dopadła ta przypadłość. Tylko niepokojące było, że Adaś skręcał się z bólu. Przy tym był blado-zielony. I akurat przyszedł z tym do mnie. Szczęściem, zjawiła się pielęgniarka, która miała nas odwiedzać co drugi dzień, ale z uwagi na te dolegliwości żołądkowe przychodziła jednak co wieczór. I ona nie miała wątpliwości, że Adasiowi coś przykro dolega, choć po zbadaniu go, stwierdziła, że jego brzuch był zadziwiająco miękki. Ledwie też wypił herbatę miętową, popędził dokądś biegiem.
Następnego dnia rano zjawiła się mama Adasia. Spieszyliśmy się. Na parkingu czekał autokar, bilety wstępu były wykupione na konkretną godzinę, jechaliśmy na wycieczkę. A tu taka afera! Mama Adasia poprosiła nas na stronę i powiedziała, że zabiera syna do domu, bo jest tu dręczony przez kolegów. Według słów mamy, która sprawę znała z ust swojego syna, starsi chłopcy wyłudzali od Adasia pieniądze, znęcali się nad nim i poniżali go, każąc mu podobno klęczeć przed sobą i mówić obrażające go rzeczy. A na popołudnie dnia, który się właśnie zaczął, kazali mu dostarczyć sporą kwotę pieniędzy.
 
Każde dziecko, które przyjeżdża na wypoczynek jest dla nas jak nowa, nieotwarta jeszcze książka. Musimy ją dokładnie obejrzeć, poobracać w dłoniach i otworzyć. Czasem nazwisko autora coś mówi, ale nie zawsze. Wydawnictwo jest gwarantem zawartej treści. Jednak najważniejsze jest samodzielne poznanie jej wnętrza - zdanie po zdaniu, akapit po akapicie.

Pomyślałam: jak mogłyśmy być takie ślepe, by nie dostrzec tak poważnych przestępstw?!
Adaś motał się w relacji.
Nic z tego nie wynikało.

Na konfrontację wezwani zostali oskarżeni chłopcy.


Jedenastoletni Adaś jest nałogowym wyłudzaczem i wydawaczem pieniędzy. Już w domu oszukiwał mamę i brał od niej pieniądze na prywatne lekcje, na które nie chodził.

Tymczasem, pod naszą opieką Adaś, który swoje spore kieszonkowe wydał w mig, pożyczał od kolegów drobne sumy pieniędzy obiecując im, że zwróci z olbrzymią nawiązką. Sam wyznaczył to popołudnie na zwrot długu. I wyjaśniła się tajemnica wielkiej cierpliwości starszych kolegów w stosunku do dokazującego żywiołowego chłopca.

Jeszcze dwa dni zajęło nam, by połączyć zaginięcie portfela ze sporą sumą pieniędzy i uszczuplenie kilku innych portfeli z dość dużych, jak na zawartość dziecięcych pularysów kwot, z nałogiem Adasia - sympatycznego, wiecznie uśmiechniętego chłopca.

Jeszcze byłaby szansa na uratowanie tego dziecka ze szponów nałogu. Ale nie ma jej niestety w rodzinnym domu.

I czy to jest moja sprawa?



* Postacie, które przedstawiam buduję literacko.

wtorek, 3 września 2013

Jej opowieść*

Znałam ją zaledwie chwilkę, ale jest chyba najbardziej wyrazistą postacią w moim życiu.

Myślałam, że spędzę tych kilka godzin w błogiej ciszy. W tamtych dniach, jak nigdy, pragnęłam ciszy i samotności. Ale nie! Ona musiała zostać! Nie mogła iść z innymi. W ogóle nie mogła robić tego, co wszyscy. Wiecznie wymyślała, że jej coś dolega. To ją ukąsił jakiś robal i choć nie było śladu, ją swędziało nie do wytrzymania. To znów bolał ją brzuch tak strasznie, że skręcając się siedziała w naszym pokoju aż nie dostała herbaty ziołowej, by zaraz potem biegiem przemieścić się w inne miejsce. Wciąż wymyślała dolegliwości niemierzalne dla laika tylko po to, by zwrócić uwagę wszystkich na swoją osobę. Do tego ta wieczna nieufność wymalowana na jej twarzy! No i teraz znów ją bolał brzuch i było jej niedobrze.

Imię miała kwiatom podobne. Kiedy tłum dzieciaków i rodziców stał przed autobusem, tuliła się do starszej kobiety, a ta powiedziała łagodnie: - Staniemy z boku. Przecież nie musimy stać w tej kolejce. Nie musimy być pierwsze. A przynajmniej dłużej będziemy razem. Pomyślałam: - Dziecko wychowywane przez babcię. Starsza kobieta kontynuowała: - Masz takie wyjątkowe imię, że na pewno wszyscy szybko cię zapamiętają. Czym zmusiła mnie do zapytania o imię dziewczynki.

Specjalnie usiadłam na innej ławce wskazując jej tę najbliższą, że jest cała dla niej. W pierwszym odruchu przysiadła na niej, ale zanim zdążyłam zająć wygodną pozycję, ona już siedziała przy mnie. Z początku wydawała się być zainteresowana swoimi sprawami, co dało mi złudne poczucie, że uda mi się zaznać ciszy i spokoju. Marzyłam, bym nie musiała się do nikogo odzywać. Ani tym bardziej nikogo słuchać. Choć słuchanie innych jest moim ulubionym zajęciem, jednak każdy tak ma, że czasem musi się zdystansować nawet od swoich ulubionych zajęć.

- Pani wie, te szczeniaczki są trzy, nie dwa. - Powiedziała ni stąd ni zowąd, a ja gorączkowo zastanawiałam się: o jakich szczeniaczkach ona mówi? Byłam przemęczona. Moje myśli toczyły się leniwie. - Wie pani, to tylko Oskar się pomylił, bo jak przechodził koło budy, to ona ledwie się oszczeniła i jeszcze nikomu nie pozwalała się zbliżać do młodych, więc Oskar widział tylko dwa szczeniaczki. Ale mama - widziała pani moją mną ze mną przy autobusie - mówiła mi, że są trzy, bo dokładnie policzyła. No bo ona przechodziła dopiero wczoraj koło budy, bo musiała zrobić tam porządek, a poza tym szła kaczkom dać jeść. Więc jednego szczeniaczka, tak jak pani mówiłam, dam koleżance na urodziny... - olśniło mnie i przypomniałam sobie, jak wczoraj, może przedwczoraj opowiadała mi o koleżance, której na urodziny da spóźniony prezent w postaci szczeniaczka - tej, co miała urodziny wczoraj.
- A co zrobisz z pozostałymi dwoma? - zapytałam udając zainteresowanie, choć najbardziej chciałam, by przestała gadać.
- Chciałabym zostawić je sobie, ale wiem, że nie mogę. Namówią mamę, żeby jeden był dla Oskara, a drugi dla mnie i żeby mama je potem sprzedała. Już kiedyś mieliśmy swoje młode koty i jak mama je sprzedała, to pieniądze dała nam.
- Po ile mama sprzedawała koty? - zapytałam nieco zaciekawiona z racji tego, że wszystkie koty, które przewinęły się przez nasz dom dostawaliśmy za darmo.
- Po 5,-zł. Niewiele, ale zawsze coś.
- Kim jest Oskar?
- Oskar jest wychowankiem mojej mamy. Adoptowaliśmy go. On jest moim bratankiem, ale jego tatę postrzelili w serce. To było w Paryżu. Bo on mieszkał w Paryżu.
- A co z mamą Oskara? - zapytałam z prawdziwym zainteresowaniem. Zwykle dzieci zostają przy matkach.
- Mama Oskara, to znaczy żona mojego brata chciała wychowywać Oskara, ale zaczęła pić po śmierci mojego brata. Teraz już nie pije, ale wtedy piła i mama uznała, że Oskarowi będzie lepiej u nas.
- I tak zgodziła się na to, by twoja mama adoptowała Oskara? - wciągała mnie w pajęczą sieć swojego życia.
- No nie! Zaczął się proces sądowy i podobno straszne rzeczy, ale ja tego nie pamiętam, tylko mi mama opowiadała. Oskar jest dla mnie jak brat, ale nie jest moim bratem, tylko wychowankiem mamy i wszystkim o tym mówię.

- A wie pani? Ja nigdy nie widziałam mojego brata. Tylko na zdjęciu. Ale mama pochowała wszystkie jego zdjęcia, bo mówi, że nie może ich jeszcze oglądać. Jest tylko jedno takie w trumnie, ale na to, to z kolei ja nie mogę patrzeć. Bo w ogóle mama mówi, że nie zdążyła zrobić wcześniej zbyt dużo zdjęć mojego brata.
- Miałaś tylko jednego brata?
- Nie. Czterech. Ale zostało mi dwóch.
- Jak to?
- Bo drugi też umarł. Tylko inaczej, tzn. nie postrzelili go w serce, tylko on był taki, jakby to powiedzieć, niedorozwinięty. I kiedyś, jak mama go kąpała, to zadzwonił telefon. No i mama poszła odebrać ten telefon i on się wtedy utopił. Ale o tym to nie mogę słuchać, jak mama opowiada. Zawsze wtedy płaczę.
- A ci dwaj pozostali?
- Jeden chodzi jeszcze do szkoły. Ma 15 lat. Nie?! Co ja mówię?! 17. Kiedy ten czas tak zleciał? - zaczęła się zastanawiać, niczym staruszka. - A drugi jest dorosły. Właśnie niedawno wrócił do domu, bo pracował w innym mieście. Mama mówi, że wrócił chyba po to, żeby ją wykończyć. Bo wie pani, on pije. Najczęściej piwo, ale jak ma pieniądze, to wódkę też - powiedziała konspiracyjnym tonem. - Ja bardzo lubię zwierzęta, a pani?
- Ja też.
- Oprócz psa mam w domu kota. Ale kiedyś mało go nie zabiłam. Ja tak lubię zwierzęta, a ten nicpoń na moich oczach zagryzł ptaka! Miał gniazdo przy stajni i tak pięknie śpiewał i ten kot się przyczaił i na moich oczach! Już złapałam widły, żeby go zabić, zamachnęłam się i wtedy pomyślałam, że przecież ptaku życia to nie wróci. Mam jeszcze kaczki. Kiedyś miałam ulubioną kaczkę, ale mama ukręciła jej łeb i sprzedała ją sąsiadowi. Poszłam z mamą zanieść ją sąsiadowi. Na początku trochę płakałam, ale jak zobaczyłam, że mama dostała za nią worek ziarna dla innych kaczek, to już tak nie płakałam. Przecież one muszę coś jeść. Sąsiad jeszcze rzucił mamie monetę na stół tak, że się kręciła: za dobrą współpracę, żeby się układało - powiedział. Tylko nie wiem, czy to było 2,-zł, czy 5,-zł, bo mama ją zakryła dłonią, zatrzymała i szybko schowała do kieszeni. Mama musi zbierać grosz do grosza.
- A mama pracuje? - zapytałam nie z ciekawości, tylko by niezobowiązująco kontynuować rozmowę. Dziewczynka mówiła barwnie i ciekawie. Słuchało się jej z przyjemnością, o czym nie omieszkałam jej powiedzieć:
- Ładnie potrafisz opowiadać.
- Pani w szkole też tak mówi. Zawsze z zadań z języka polskiego dostaję szóstki i piątki. To znaczy charakter pisma mam podobno brzydki i czasem robię błędy ortograficzne, ale pani mówi, że tego mi nie ocenia, że ocenia mi samą treść. Mówi, że powinnam zostać pisarką melodramatyczną. Kiedyś jak napisałam zadanie, to potem jak czytałam mamie, to obie płakałyśmy.
- Nie. Mama nie pracuje, żyjemy z gospodarki. Nie mamy tego wiele, a dom jest duży. O taki jak ten od tych drzwi, do tamtego okna - wskazała budynek naprzeciw, którego siedziałyśmy. - Utrzymanie tego domu kosztuje. A tata, jak jeszcze mieszkał z nami to podkradał mamie pieniądze z portfela.
- To tata nie mieszka z wami? - czułam, że grunt robi się coraz bardziej grząski, ale chyba nie było odwrotu.
- Nie. Zawsze jak się wściekał na mamę, to wychodził i mówił, że idzie do baru i więcej nie wróci do domu. Ale tylko tak straszył mamę. Aż w końcu mama go wyrzuciła z domu. Ale nie było łatwo.

I rozmowa, w zasadzie monolog dziewczynki stał się trudny. Powinnam była coś zrobić, żeby nie słuchać więcej.

- Przejdźmy się gdzieś - zaproponowałam.
- Chętnie.

Szybko wróciła do swojej opowieści, która od początku nie była zwykła paplaniną dziewięciolatki.
- Tata w tym barze pił. Jak wracał bardzo pijany w nocy, to kłócił się z mamą o pieniądze, bo myślał, że ja śpię i nie słyszę. Którejś nocy obudziłam się. I całe szczęście. Wyszłam z łóżka i zaglądnęłam do kuchni, ale tak po cichutku, żeby mnie nikt nie zauważył. Tata właśnie przewrócił mamę i już miał ją kopnąć, ale ja, nie namyślając się ani chwili, skoczyłam na niego, na plecy i uratowałam mamę. Bo on musiał mnie strząsnąć z siebie. Potem, jak mnie zrzucił ze swoich pleców, chciał mnie bić, to znowu mama uratowała mnie, ale potem powiedziała, że gdybym się nie zjawiła, to byłby ją zabił... Tata narobił strasznych długów. I mama do dzisiaj je spłaca. Kiedyś widziałam, jak tata wyciągał pieniądze ze skrytki mamy. On często mamie podkradał pieniądze z portfela, ale mama mówiła, że to były drobne kwoty, więc udawała, że nie wie, żeby on się nie awanturował. Ale kiedyś wyciągał ze skrytki mamy, więc pewnie chciał wziąć dużo. Ja tak po cichutku zaglądałam do pokoju. Mamy nie było w domu. On mnie zauważył, wyciągnął do mnie pięść i powiedział, że jak powiem mamie, to mnie zabije. Najpierw się wystraszyłam. Ale potem powiedziałam mamie, że wziął jej pieniądze. Przecież mama była bezpieczna. On powiedział, że mnie zabije, a nie ją...

* Postacie, które przedstawiam buduję literacko.

poniedziałek, 2 września 2013

Wiśliccy Święci podziemni

Małe miasteczka bogate są w historię i zabytki. Co prawda miasteczka Kielecczyzny nie rzucają na kolana swoim wyglądem, wręcz powiedziałabym - powalają z nóg z powodu zaniedbania - ale też w związku z tym prawdziwy koneser znajdzie tam sporo perełek architektonicznych i historycznych, tym atrakcyjniejszych, im bardziej niezrekonstruowanych i nieodnowionych z unijnych funduszy. My odwiedziliśmy Kazimierzę Wielką, którą z powodu straszliwego brudu w niej panującego z powodzeniem mogliśmy ominąć nie zatrzymując się w niej, oraz Wiślicę.
Wiślica ze wszech miar godna jest dotarcia doń. Owszem w rynku sterczy  kamienica, którą dobrych kilka lat temu nadwyrężył pożar i jak ją wygaszono, tak zostawiono do dziś; ponad zawalonym częściowo dachem zielenią się gałęzie krzewów samosiejek, które "zasiedliły" się na strychu, ale ogólnie miasteczko robi dobre wrażenie. 
Krótka więc impresja fotograficzna.


Kolegiata w Wiślicy
Wiślicki Święty podziemny

Wiśliccy Święci podziemni

Wiślicki Święty podziemny

Wiśliccy Święci podziemni

Kolegiata w Wiślicy


Kolegiata w Wiślicy

Kolegiata w Wiślicy


Kolegiata w Wiślicy

Wiśliccy Święci podziemni

Wiśliccy Święci podziemni

Wiślicki Święty podziemny

Wiśliccy Święci podziemni

Wiślica, podziemia Domu Długosza

niedziela, 1 września 2013

Jeszcze moje kolano

Jutro rozpoczynam rehabilitację, która ma przygotować moją nogę do okresu po zabiegu. Pokładam nadzieję i w tym, że pomoże mi mniej boleśnie przetrwać czas dzielący mnie od zabiegu. Termin odległy, trzymiesięczny (upiecze mi się z porządkami świątecznymi ;) ), ale w systemie szpitalnym widnieję jako żółty pacjent, więc może się zdarzyć, że zostanę zawezwana wcześniej. Wcześniej, gdyby ktoś zrezygnował ze swojego terminu. Ale może być i później, gdyby nikt nie zrezygnował, a na czas mojego zabiegu wyczerpał się kontrakt...
Mam zadatki na świętą. Taką codzienną, nie aż tak zasłużoną. Bardziej z przymusu. I każdy postawiony przeze mnie krok przybliża mnie do tej świętości przemierzonej całkiem zwykłymi drogami (choć wakacje były przecież niezwykłe!). Tak więc każdy krok stawiam na dwóch połamanych i podziurawionych kościach; najdłuższych kościach w ciele człowieka. Do tego każdy krok mi te kości ściera i bardziej dziurawi. Kiedy przeczytałam o obrzęku szpiku kostnego przeraziłam się. Ale w opisie MRI i oglądzie przez mojego nowego doktora  zapisu badania na CD i komentarzach do niego jest znacznie więcej przerażających rzeczy - za każdym razem, gdy o nich pomyślę, tęsknię do niegdysiejszego wstępnego przypuszczenia zerwanego ACL - jakież to by było proste??? Mój nowy doktor kazał mi rozpocząć rehabilitację i nie ciaćkać się z sobą. Powiedział, że ból i kalectwo siedzą w głowie i kiedy to mówił bardzo przypominał Fabbsa ze stanowczością i wiarą w to, co mówi. Poza tym użył szantażu emocjonalnego rozpoczynającego się od słów: "Jeżeli chce pani jeszcze kiedykolwiek chodzić po górach...".
Opracowałam całkiem dogodny sposób schodzenia po schodach z mojego trzeciego piętra. Ponieważ kolano działa przy wychodzeniu, a nie działa podczas schodzenia ze schodów, schodzę tyłem. Oszukuję głupie kolano i ono daje się nabrać!
Może nie powinnam pisać "głupie kolano", bo przecież mój nowy doktor powiedział, że kolano nadaje się do wymiany, ale, że on wymianą się nie zajmuje, tylko rekonstrukcją, to spróbuje je zrekonstruować. Przy czym zaznaczył, że nie daje żadnej gwarancji na powodzenie. Może więc z większym szacunkiem wyrażać się o tym nieszczęsnym kolanie, bo może wnet przestać być "moim"? Dalsza część zdania, którym doktor rozpoczął szantaż emocjonalny brzmiała: "...to nie z protezą stawu kolanowego...".
Dzisiaj wreszcie udało nam się (przy pomocy pompki sąsiadów) napompować piłkę rehabilitacyjną. Samo balansowanie na niej pomogło mi rozciągnąć wiele mięśni, które zastały się poprzez unieruchomienie kolana w ortezie. Kiedy traciłam równowagę i niekontrolowanie leciałam gdzieś w kierunku, w którym porywała mnie piłka, słychać było strzelanie w moim kolanie i rozchodziło się przyjemne uczucie porównywalne do rozluźnienia, chwilowego odciążenia i ulgi; błogostanu, którego już nie pamiętam.

Po co to piszę? Bo rano bolało mnie kolano. Od dawna boli. Ale rano bolało jak skurczybyk. Przy każdym stawianym kroku leciały mi łzy. Toteż pokładam nadzieję w tym, że rehabilitacja, którą jutro rozpoczynam, pomoże mi mniej boleśnie przetrwać czas dzielący mnie od zabiegu.