MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 26 sierpnia 2015

Dziedzictwo

W tym tygodniu odwiedzam lekarzy specjalistów na o. Tak wypadło. W związku z pierwszymi odwiedzinami wyszłam dzisiaj z domu. Okazało się, że zapomniałam, jak się zachować na ulicy i w innych miejscach publicznych. Np. stałam na światłach, które nie działały. Czekałam. Kiedy mi się wydało, że się zmieniły, ruszyłam. W połowie jezdni zorientowałam się, że kierowcy dziwnie mi się przyglądają. No, co? Kręciło mi się w głowie jak jasna cholera. Od samego leżenia można zgubić mapę ciała, cóż dopiero od leżenia, bolącej choroby. I od bolących zastrzyków.
Nie jestem jeszcze zdrowa, bo głos mi nie działa. Zawsze, gdy mam bolącą chorobę pada mi głos. Nie wiem jaka jest zależność, ale chyba koncentruję wszystkie siły na blokowaniu bólu, więc struny głosowe mi wiotczeją ;).
Nagle wszystko stało się proste. Jakby ktoś otworzył przede mną drzwi, które do tej pory były zamknięte i strzegły tajemnicy, którą bardzo chciałam poznać. Jak z tego snu o Mojej Babci, w którym niezmiennie idę ze strachem ciemną sienią i kiedy dochodzę do drzwi babcinego mieszkania, okazuje się, że drzwi są zamknięte i choć babcia jest w domu nie chce mnie wpuścić, mówiąc: - Idź stąd. Nie możesz tu przyjść. Jeszcze nie teraz. - Więc, Babciu, teraz. Teraz już wiem.
W dzieciństwie, jak każde dziecko, miałam wymarzony zawód - chciałam być lekarzem, ale potem zostałam harcerką i jakoś mi było nie po drodze, by spełnić to dziecięce marzenie. A może ono nie miało się spełnić, bo po prostu było z tej samej serii, co: zostanę strażakiem? Może równocześnie z dziecięcym marzeniem o zostaniu lekarzem, marzyłam, by występować w cyrku. Na pewno równocześnie, bo przecież dzieciństwo jest krótkie, a moje skończyło się wraz z wyprowadzką z Mojego Miasta. Toteż marzyłam, żeby występować w cyrku jako gimnastyczka. Ileż razy widziałam w wyobraźni te ewolucje wykonywane przez siebie pod kopułą namiotu...

Tak. Jestem. Lekarzem. I cyrkowcem.

Skoro się okazało, co się okazało, uczucie, które się we mnie zrodziło, nawet nie jest satysfakcją. Najbardziej to uczucie można porównać do spełnienia. Tak czuje się człowiek, który wykona ogrom pracy, od której nie było uproś i czuje spełnienie z dobrze wykonanego obowiązku. Chciałabym móc tak się czuć, gdy zaproszą mnie na drugą stronę życia.

Bo jestem...

Jestem jak motyl. Przesadnie zmęczona.

Nawet nie mogę pomyśleć, że pomyślę o tym jutro. Bo to jest dzisiaj. Było wczoraj i nawet wtedy, gdy głos małej Rózi ugrzązł na dziesięciolecia w miejscu, w którym przyszła na świat i spędziła (nawet nie wiem czy radosne, czy nie) dzieciństwo. Obraz Rózi, gdy ta była już Moją Babcią, jest jedną z części układanki. Jej skóra - cienka i biała jak pergamin, którą tak lubiłam się bawić, naciągając ją poza granice możliwości. Kolejne obrazy przewijają się jak w kalejdoskopie. Wszystko logiczne i spójne. Wreszcie.
I wtedy się rozpłakałam. Wtedy, gdy echem przeszłości zabrzmiały słowa głupiego lekarza: wyrośnie z tego, po trzecim dziecku jej przejdzie. Choć kilka tygodni wcześniej sama, zupełnie irracjonalnie pytałam Doktora: - Ale to przejdzie, minie...

Nie minie. To genetyka. To mutacja genów kodujących białka strukturalne.







wtorek, 25 sierpnia 2015

O wychowaniu dzieci - z cyklu: Opowieści dla Zośki, mieści się również w cyklu: Kobiety

Pomimo, iż długo się będzie Czytelnikowi wydawało, że jest inaczej, to jest opowieść o Zośce.

Pani Dziurdzikowska mieszkała w piętrowym domu na końcu ulicy. Zaś ulica zaplątała się w sam środek wielkiego osiedla. Zapewne kiedy powstawał plan i zarys domu, pani Dziurdzikowska nie wiedziała, że wokół powstaną bloki z betonu i cieszyła się spokojną okolicą, a jedynym elementem, który zapewne burzył doskonałą harmonię, był znajdujący się nieopodal cmentarz komunalny. Ale też w czasie, kiedy pan Dziurdzikowski wił przytulne gniazdko, cmentarz komunalny był maleńkim cmentarzykiem założonym dopiero co i zaledwie rósł w siłę z czasem zajmując coraz większe terytorium. Dom państwa Dziurdzikowskich musiał też, no po prostu musiał stanąć zanim w sąsiednim domu pewna samotnie mieszkająca kobieta wynajmująca pokoje uczennicom dokonała brutalnego morderstwa na jednej z dziewcząt dla zysku. Bo w przeciwnym razie pełna cnót pani Dziurdzikowska zapewne nie wyraziłaby zgody, by przyszłe swoje dzieci, a jak się w przyszłości miało okazać - i wnuki, wychowywać w okolicy, gdzie dokonano tak straszliwej zbrodni.
A może było zupełnie inaczej.
Dość, że pani Dziurdzikowska znana była nie tylko mieszkańcom ulicy, na której koniec końców znalazło się niewiele domów, ale też całemu niemal osiedlu. Ponieważ pani Dziurdzikowska dla każdego zawsze miała dobrą, z serca płynącą radę. Każdego potrafiła z chrześcijańską troską pouczyć czy to w sklepie, czy na ulicy, czy nawet w kościele. A dawniej życie nie pędziło w tak szalonym tempie ani też nie przemykało się z podniesionym kołnierzem niezauważone, więc niejeden był świadkiem troskliwych, z serca płynących ku siostrom i braciom pouczeń pani Dziurdzikowskiej. Najczęściej pani Dziurdzikowska pouczała swoją sakramentalną połowę i zawsze słyszała to cała ulica i pół osiedla brzydkich, betonowych bloków.
Jedną z takich życiowych rad odebrała Mała Duża Córeczka - przyszła mamusia Małych Ludzi. Nawet nie wiedziała, jak bardzo jej się ta nauka przyda, gdy będzie wychowywała własne dzieci. A było to tak.
Podczas niedzielnej Mszy św. w parafialnym kościele - równie nowym i równie brzydkim jak bloki z betonu - jakiś niesforny maluch doprowadził swojego rozmodlonego rodzica do stanu, w którym w normalnych warunkach wrzasnąłby do dzieciaka "Zara ci wleję", ale zamiast tego tylko mu wlał. Tak normalnie. W kościele. Podczas Mszy św. - może nawet podczas kazania, albo tuż po. Wiadomo, nie było to kazanie mówione przez św. p. Gargamela, no tylko on mówił kazania tak krótkie, że żadne dziecko nie zdążyło z nudów rozwiązać i zawiązać sznurówki (to nawet nie był ten kościół, w którym św. p. Gargamel mówił o miłosierdziu i dobroci Najwyższego, bo w tamtym kościele zazwyczaj mówiono o Sprawiedliwym Sędzi(m)), więc każde dziecko mogło się zanudzić na śmierć. I niejeden dorosły. Więc ów rodzic wyszedł na środek, wyszarpał dziecko za ucho, przybił kilka siarczystych klapsów na pupę, szarpnął za rękę sprawdzając jak mocna jest w stawach i... usunął dziecko z widoku publicznego. Nie należy tłumaczyć, że było to w czasach, kiedy nie obowiązywały przepisy o przemocy rodzicielskiej, przemocy wobec kobiet tudzież wszelkiej innej, dlatego tak doskonale wpisał się w klimat owych kazań o Sędzi(m) Sprawiedliwym ten incydent. Chyba tak, skoro dobrodziej sprawujący posługę nie skomentował w żaden sposób zachowania rodzica, za to prychał i cmokał, tudzież krzywił się jak diabeł od święconej wody patrząc na zachowanie malucha, a po wszystkim wyraźnie twarz mu się wygładziła z ulgi i przestał prychać oraz cmokać.
Jednak pani Dziurdzikowska postanowiła, jak zwykle w takich okolicznościach, dać dobrą, chrześcijańską radę rodzicowi. Może nawet miała wrażenie, że jej świętym obowiązkiem jest dać ową radę, skoro ksiądz zmilczał? I tę właśnie radę zapamiętała Mała Duża Dziewczynka, która dopiero co przyczyniła się do tego, że autorka tych słów została matką, a cóż wybiegać myślami w tak odległą przyszłość, w której sama zostanie mamusią Małych Ludzi.
Otóż pani Dziurdzikowska przystanęła w drzwiach wyjściowych domu bożego, i kiedy rodzice z niesfornym dzieckiem odprowadzani spojrzeniami wylewającej się ze świątynie w duchu serdecznych westchnień ciżbie podzielonej na aprobujących zachowanie tatusia i zgorszonych tym zachowaniem, mijali panią Dziurdzikowską, ta nie omieszkała udzielić swej rady głosem, że do dzisiaj w bramie kościoła słychać jego wibrację:

- Bo dzieci, to się wychowuje w domu.


Dość, że maleńki berbeć jakim była wtedy Mała Duża Córeczka stosuje radę pani Dziurdzikowskiej i dzieci wychowuje w domu. Kiedy więc wracają skądś pod własny swój dach, mamusia Małych Ludzi mówi im, co jej się w ich zachowaniu nie podobało, co należy zmienić, nad czym popracować i że tak dalej być nie może. I co tam jeszcze może mówić w takich sytuacjach mamusia. Kiedy więc któregoś dnia, Mali Ludzie ze swoją mamusią wrócili do domu z wizyty u sąsiadów, i mamusia zajęła się sprawami mamusinymi nie mając uwag do zachowania swych pociech podczas odbytej wizyty, Maleńka Wnuczka podeszła i zapytała:

- Dlaczego nie jesteś burkliwa jak zwykle, gdy wracamy od sąsiadów?



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Sposób na upał

Podczas jednego z upalnych dni tego lata, który spędzałam w Krakowie, zainwestowałam na Małym Rynku haniebnie duże pieniądze w lemoniadę. Krakusy, jak to krakusy - mogą rywalizować tylko z Wielkopolanami i Szkotami w swej chytrości, ale, że upał był nieskończony, dałam zedrzeć z portfela tę niebotyczną kwotę. Po pierwszych łykach, które za pomocą rurki wciągnęłam z cudownie lodowatego kubka, okazało się, że lemoniada warta była każdych pieniędzy. (Co nie zmienia faktu, że była droga. O wiele za droga.)
Po powrocie do domu, metodą prób i błędów opracowałam recepturę lemoniady. Widziałam, że w dużych słojach przenoszono z auta na stoisko esencję lemoniady w różnych wariantach owocowych, więc i smakowych. Słoje były schłodzone, aż oszronione. Lemoniadę podano mi w jednorazowym półlitrowym kubku plastikowym z przykrywką, z rurką, pływały w niej kawałki owoców cytrusowych i lód.
Do tej pory modne były przepisy na wodę zakrapianą cytryną i/lub limonką, wspomaganą smakiem dorzuconego od niechcenia listka mięty. Okazuje się, że przy upałach, które dotkliwie dotykają nas tego lata, niezbędna jest odpowiednia podaż glukozy. Kompletnie nie wiem, co na to dietetycy, ale sprawdziłam to na własnym organizmie i jest jak mówię.
Przygotowałam kilka cytryn, umyłam je dokładnie (autorzy przepisów lubią podawać, że trzeba je wyszorować), niektóre cytryny obrałam, niektóre zostawiłam ze skórkami, pokroiłam w grube plastry i każdy z nich przecięłam na ćwiartki po czym umieściłam w słoiku i zalałam wrzącym syropem przygotowanym z wody z cukrem w dość dużym nasyceniu. Do całkiem gorącego syropu dorzuciłam kilka listków świeżej mięty prosto z leśnej polany, a nie z supermarketu, wystudziłam i umieściłam w lodówce. Z braku podajnika lodu w mojej lodówce, wodę mineralną lekko gazowaną schłodziłam do konsystencji, że wytworzyły się płatki lodu i taką lemoniadą siebie i innych raczę.

Najlepiej jest spożywać tę lemoniadę oczywiście w nurcie górskiego potoku, w okolicy którego temperatura oscyluje poniżej 20 st. C, ale daję słowo, że na płycie Małego krakowskiego Rynku była równie pyszna, a jeszcze bardziej pożądana, tak samo jak pożądana jest w nieznośnie upalnej codzienności spędzanej z dala od warunków, które mam na myśli.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Starsze małżeństwo z psem

Z tym naszym prywatnym rajem, o którym od lat opowiadam legendy, zwłaszcza w upalne dni, to nie jest tak do końca różowo. Raj, wiadomo, został odnaleziony przed laty w czasie tropikalnej pogody, gdyśmy uciekali z nagrzanego do granic wytrzymałości miasta, by przeżyć. Wtedy jeszcze mieliśmy zapał, a może raczej możliwości, bo dziś zapału nie brakuje, by uprawiać wymyślony przez siebie sport pt. strumykowanie. Strumykowanie polega na wejściu w nurt strumienia, potoku, małej rzeki i podążanie ku górnemu biegowi. Dawniej robiło się zawody, kto przejdzie dalej suchą stopą, a idź tu człowieku nurtem górskiego potoku i nie przemocz butów, no idź. Więc w tamtych latach, gdy prócz upałów nic nam nie doskwierało, znaleźliśmy niejeden raj. Obecnie wykorzystujemy te odkrycia i do naszych krain szczęśliwości zabieramy znajomych, choć, gdy nam przyjdzie wybrać się do raju samym, nie narzekamy. Zasadniczy raj na upał jest w nurcie potoku, ale gdy nie trzeba wchodzić do lodówki, raczymy się urokami leśnych polan. I właśnie razu jednego, gdyśmy ze znajomymi nawiedzali jeden z edenów opodal nurtu potoku, naszło nas starsze (starsze, że starsze i starsze od nas) małżeństwo z psem. Pan z wielkim niezadowoleniem oznajmił nam, że to oni tu zawsze wypoczywają, że kiedyś pan sam osobiście zasiał trawę - o! nawet wzeszła i odcina się kolorem od reszty leśnej polany! - i że dziś, znaczy wtedy, przywiózł nawet łopatkę, by usunąć krowie łajna.
Las państwowy, Beskid narodowy, przyroda ożywiona i nie - dzieło Boże. Krótko mówiąc dobro wspólne, ogólne. Ale nie dla pana. Na poparcie słów pana pies zanosił się głośnym ujadaniem. Popatrzyliśmy po sobie dziwnie i nie wiedzieliśmy, czy mamy pozbierać manatki i zmykać w podskokach informując przy okazji właścicielkę Krasuli Haliny i Maliny, by broń Boże nie prowadziła już krów na wypasioną polanę. Ale przekora, którą wszyscy w sobie mamy (w sensie znajomi i my) zwyciężyła. Powiem więcej: uprzejmym głosem i szczerze zaprosiłam starsze (starsze, że starsze i starsze od nas) małżeństwo z psem, by się do nas przysiadło. Pani może i miała ochotę, ale pan popatrzył na nią bardziej niż wymownie, więc pani zajęła miejsce obok pana, a pan tuż za granicą świeżo posianej trawy. Cały czas głośno komentował nasze bezczelne zachowanie, rzucał kamieniami na prawo i lewo rozdrażniając psa, bo przecież wiadomo, że pies nauczony aportowania, kamyrdoli znosił nie będzie. Oberwało się nawet pani z ust pana, ale powzięliśmy poważne podejrzenia, że nie przez nas, tylko pan już taki po prostu jest, że musi na kimś wyładowywać swoje frustracje.
W czasie, który nastąpił po tym zdarzeniu, pan nasadził żywopłot złożony z iglaków i paprotek. Trawa się nie przyjęła, bo i na skraju lasu, pod gęstymi koronami drzew ściele się raczej runo niż trawy i roślinność łąk, ale przynajmniej krowy nie srają.
Czasem spotykamy starsze (starsze, że starsze i starsze od nas) małżeństwo z psem, a panu wciąż przybywa dziwactw. Od jakiegoś czasu, nie wiedzieć w jakim celu, obwiesza pustymi butelkami plastikowymi sterczące kikuty, które pozostały po wyłamanych gałęziach na jodle. Znaleźliśmy prawidłowość w tym zawieszaniu - po każdym pobycie starszego pana z panią i psem przybywa jedna butelka. Butelki niczym się od siebie nie różnią, są półlitrowe i pochodzą z tej samej wody zakupionej w sieciówce dla biedoty, jak to się kiedyś prezes wyraził.
Dziś byliśmy w raju przed starszym (starszym, że starszym i starszym od nas) małżeństwem z psem, ale i tak byliśmy zainteresowani samym centrum raju, więc obrzeża zostawiliśmy nietknięte.
Nasze (nasze i znajomych) głowy są kolebką różnych pomysłów, więc padały różne propozycje, a to, by przesadzić iglaki i paprocie w inne miejsce (inne znaczy w takie, z którego zostały wysadzone), a to by przenieść krowie łajna z powrotem w to miejsce, aż dzisiaj doszło do aktu straszliwej zemsty i wandalizmu z naszej strony: pozbieraliśmy wszystkie butelki, które pan i pani z psem pozawieszali na sterczących kikutach gałęzi i wywieźliśmy je do śmietnika w mieście.

Portret psychologiczny pana.

Pan jest zapewne emerytowanym kolejarzem, który brał udział w niejednym rajdzie im. Lenina organizowanym przez zakładowe POP (dla młodzieży podaję pełną nazwę skrótu POP - podstawowa organizacja partyjna - pisało się oczywiście z wielkiej litery), prawdopodobnie mógł pełnić kierowniczą funkcję POP i swą partyjną władzę nauczył się przenosić na żonę i innych, tj. wszystkich, z którymi ma do czynienia. Obecnie pan jest wiernym słuchaczem radia Maryja i jego zwierzchność i dominacja się utrwalają. Kto wie, może to nawet ten pan na antenie radia, o którym powyżej, podczas nocnej audycji  porównał odchodzącego prezydenta RP do Hitlera, bo ten pan jest zdolny do wszystkiego i nic w świecie mu się nie podoba. Nawet to, że lasy są państwowe, krowy srają, a ludzie zachowują się w jego obecności swobodnie.


Jak to dobrze, że w naszym prywatnym raju nie ma tłumów jak nad Bałtykiem w tym roku.

sobota, 8 sierpnia 2015

Ona miała 15 lat

Moje ciało straciło jędrność. Dokładnie mam na myśli pośladki.
Wyrwaliśmy się ze środka Afryki do raju w nurcie górskiego potoku i to właśnie tam odkryłam tę (przykrą) rzeczywistość. Wymykaliśmy się z domu jak uciekinierzy, co zbyt nie mija się z prawdą - wszak uciekaliśmy przed upałem. Nie było czasu na przemyślne pakowanie, więc złapaliśmy w garści co popadło i co wydawało nam się niezbędne dla spędzenia kilku godzin w nurcie rodzącej się rzeki. Równie szybko przemykaliśmy leśną polaną, bo z ziemi buchał gorąc jakby się otwarły wrota piekieł. Kiedy już Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zrobił porządek w nurcie potoku, kiedy odbudował wodospady - wszystkie trzy - od najmniejszego do największego i kiedy wymościł mi dno górskiego potoku tak, by leżak nie chwiał się i nie huśtał, usiadłam i odetchnęłam z ulgą. Z ulgą, bo przyjemne, choć skądinąd lodowate zimno, w którym spoczywały moje stopy chłodziło moje zewnętrze i wnętrze oraz/i głównie z tego powodu, że usiadł Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem i miałam pewność, że nie przydarzy mu się żadna przygoda typu upadek z progu wodospadu na skały. Pokręciłam się jeszcze nieco, by sprawdzić, czy leżak na pewno jest stabilny, bo - aczkolwiek z własnej i nieprzymuszonej woli moczyłam nogi jak bocian w lodowatej wodzie - nie chciałam zmoczyć się cała. Kiedy się tak kręciłam na prawo i lewo i już, już otwierałam książkę, by udać się w podróż zafundowaną przez Zbigniewa Herberta, poczułam jakąś wypukłość pomiędzy lewym pośladkiem, a płótnem leżaka. A, gwoli prawdy, siedziałam na narzucie, bo szkielet leżaka ze starości, albo i złośliwości, wypuszcza jakieś drapiące mnie śrubki itp., które nie poddają się próbom dokręcenia i spacyfikowania ich. Więc wypukłość znajdowała się dokładnie pomiędzy barankową narzutą a płótnem leżaka. Wstałam, odwróciłam się - wszystko powoli i dokładnie, bo propriocepcja zaburzona - wsunęłam dłoń pod barankową narzutkę i co wyciągnęłam? Śliwkę Proszę Państwa. Dużą fioletową śliwkę, która wypadła z pojemnika, w którym przenosiłam owoce jako niezbędny składnik kilkugodzinnego przetrwania w nurcie górskiego potoku. Wzięłam śliwkę do ręki i usiadłam wszystkie ruchy wykonując równie powoli, co wcześniej, tylko w odwrotnej kolejności.
- Moje ciało straciło jędrność. - Powiedziałam do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem pokazując mu na dowód śliwkę, na której przed chwilą siedziałam. Śliwka była cała, nie pękła, nie rozgniotła się. W mojej dłoni tkwiła cała, nienaruszona śliwka.
- No. Nie jesteś jak Jagienka. - Odpowiedział Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem i zamyślił się. Szybko się jednak zreflektował i dodał - No, co Ty? Ona miała 15 lat!

środa, 5 sierpnia 2015

Niemożliwe powroty

Zza parawanu przeźroczystego przylepca czasem buchnie przypomnieniem, które niegdyś wyśpiewywane gromkim głosem w ulubionej piosence, każe pomyśleć i przypomnieć, ile ma się lat. Trzeba więc odsunąć na bok dywagacje na temat tego czy nie zakończyć przyjaźni z małym kwadracikiem dobrego samopoczucia i raczej przyzwyczaić się do myśli, że jest on lekiem na całe zło. Że jest eliksirem życia w dosłownym znaczeniu.
Było więc zmęczenie nie do opanowania. Tragiczne. To wywodzące się z serii, która objawiła się jakiś czas temu nagle jak objawia się przykra prawda w najmniej chcianym momencie. Zmęczenie, że nie można zrodzić nawet najlichszej myśli. Że powieki opadają ciężarem poczciwej lokomotywy, której to nawet stu atletów, po stu kotletach nie udźwignie. Że wokół rozsiewa się beznadzieja jak chwasty w zbożu i nawet nie ma wyglądu maków i chabrów, a parzy przykrością zielonego zielska. Taka beznadziejna beznadzieja zajęła ogromne pole wypełnione dotąd do granic wypełnienia. Takiego wypełnienia, które dawało spełnienie. Kiedy się więc wypełniło, kiedy się spełniło i nie zostało już nic, wtedy się wkradła beznadzieja. Z tęsknoty. I ze zmęczenia. I z przepełnienia.
Potem się wszystko rozhuśtało. Aż rozbolała głowa i zrobiło się niedobrze. Niedobrze, że niedobrze i tak niedobrze, że nic, tylko rzygać się chciało. Myśli, te lichsze od najlichszych, rozpierzchły się we wszystkich kierunkach. Można ustawić igłę kompasu i ruszyć na poszukiwania rozpierzchniętych myśli, ale do tego trzeba mieć siłę. I motywację. A brak wszystkiego. Trzeba więc czekać, aż czas pozwoli pozbierać fragmenty teraźniejszości, by na niej można było zbudować okruch przyszłości. Ani się nie da wyruszyć w malowaną słowem podróż Herberta, ani się świata nie da zobaczyć w Schulcowych szkicach opisanych barwą i brakiem barwy. Jest jedna myśl dręcząca, od której się uwolnić nie da. Z niej to wydobywa się melodia, która - choć przygrywa od zawsze - teraz dopiero przedarła skostniałą warstwę nieposłusznych zmysłów. I gra. I brzmi. Choć nikt nie tańczy ani nie śpiewa.