MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 25 lutego 2016

Ponad obłoki bez Gałczyńskiego

"Jutro popłyniemy daleko...". Może nawet przeskoczymy lata świetlne. Będzie to jednak podróż bez poezji. Próbka krwi do badania i medyczny raport. Suche fakty. Biochemia wszystkiego, co powoduje "taką urodę".

piątek, 12 lutego 2016

Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej

W ogólniaku, przez pierwszy rok, języka polskiego uczył nas nauczyciel, który - rzec muszę oględnie - miał nierówno pod sufitem. Raczej należał do typu łagodnych wariatów, przynajmniej z mojego wówczas punktu widzenia, szkód większych nikomu nie czynił. Mam na myśli szkody moralne, psychiczne. Patrząc na ludzi, którzy "uczyli" moje dzieci, to nasz "Bolek" był prawdziwą poczciwiną. Zagubioną w swoim obłędzie, być może spowodowanym przeżyciami wojennymi. Nigdy nie zapomnę jego wojennej opowieści. W zasadzie była to opowieść o życiu i śmierci. Również o Bogu, a raczej o jego braku. Dziesięcioletni wówczas "Bolek" z krzaków nad rzeką oglądał najstraszniejszy obraz wojny - egzekucję więźniów gestapowskiego więzienia. Zapewne były straszniejsze obrazy, ale "Bolek" straszniejszych nie widział. Potem powiedział sobie, że nie może być Boga ta takim świecie. I chyba nikt nie umiał albo też nie chciał mu wytłumaczyć, że Bóg z okrucieństwami człowieka nie ma nic wspólnego.
Będąc naszym nauczycielem nie wmawiał nam swojego światopoglądu. Wyjawił go tylko przy okazji tamtej opowieści, do której zresztą wracał kilkakrotnie. Kiedy patrzę na całą tę sytuację z perspektywy mojego obecnego wieku, jestem przekonana, że nasz "Bolek" na zawsze pozostał tym przerażonym 10-letnim chłopcem ukrywającym się w krzakach, i do początku lat 80. ubiegłego wieku (wtedy mnie uczył) przywiódł go jakiś mechanizm dzięki któremu jadł, wydalał, żył. Na owo życie składało się belferstwo. Zamiłowaniem i pasją, a także wyuczonym zawodem była muzyka. Uczył nas muzyki i języka polskiego. A nawet był naszym wychowawcą przez jedno półrocze. Chyba niewiele nauczył nas z języka polskiego, ale i tego nie należy brać mu na minus. Jak by powiedział klasyk, który wtedy dopiero stawał się klasykiem: można to uznać za dodatni minus.
"Bolka" często ponosiły nerwy, ale też szybko się reflektował i przepraszał za swoje zachowanie. Bardzo przepraszał. Tak kulturalnie i na tak wysokim poziomie, że dziś już chyba nikt tak nie umie przepraszać. Nasz "Bolek" miał przy tej nagłej swej naturze przypadłość wypełniania rubryk w dzienniku lekcyjnym z ocenami z przedmiotu jak kuponu totolotka. Zdarzało się mi np. być nieprzygotowaną, albo udzielić odpowiedzi innej niż "Bolek" oczekiwał (takiej odpowiedzi wynikającej z przeprowadzenia własnego toku myślenia i analizy myśli, a to nie zawsze było "po myśli" ;) ), wtedy wołał: - Daję ci dwóję. Masz niedostateczny! Jak mogłaś mnie tak zawieść?! Po czym przy następnym wpisywaniu oceny dla mnie do dziennika przecierał oczy ze zdumienia i pytał: - Kto ci tu wpisał taką złą ocenę? Ktoś mi tu ciągle coś wpisuje do dziennika, ja to muszę rozstrzygnąć. Przecież to nie może być twoja ocena. I skreślał dwóję wielkim krzyżykiem. Wiele dziewcząt było w podobnej sytuacji. Ale bywało i tak, że przyłapał którąś uczennicę (uczęszczałam do żeńskiej klasy) na niewiedzy, a ta miała już jakąś dobrą ocenę, wołał więc w swym szaleństwie: - Skąd tu się wzięły u ciebie, moja panno, takie dobre oceny? Kto mi tu powpisywał jakieś piątki i czwórki? Przecież to nie mogą być twoje oceny, bo ty nigdy nic nie umiesz. I skreślał piątki i czwórki wielkimi krzyżykami.
Myślę, że żadna z nas nigdy nie przejmowała się tymi skreśleniami, ale też nie przywiązywała się zbytnio do swoich dobrych ocen.
Jakkolwiek porywczy był nasz "Bolek", jak bardzo chwiejny w swojej psychice i szalony w byciu nauczycielem i człowiekiem, chyba nigdy nie przyszłoby mu do głowy skreślić komuś Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczpospolitej.



wtorek, 2 lutego 2016

Kościół w Libuszy

Zrekonstruowany po pożarze w latach 80. ubiegłego wieku, spłonął w nocy z 1/2 lutego 2016 r. Stał smutny - pusty i zamknięty obok cmentarza, jakby nie mógł się rozstać z tymi, co pogrzebani w ziemi pod najstarszymi nagrobkami i ich przodkami, o których już nikt nie pamięta. Po drugiej stronie nowoczesnego węzła komunikacyjnego stoi nowa, murowana świątynia - zimna w swojej wymowie, bezkształtna, obrażała swoim wyglądem ten relikt czasów minionych.
Czas nieubłaganie upomniał się o swoje. 

Znaleźliśmy się tam ostatniego lata. Ostatniego lata, kiedy kościół jeszcze stał. Kilka samochodów z miejscową rejestracją stało na wspólnym dla kościoła i cmentarza parkingu. Na niezbyt dużym cmentarzu można było wszystkich zobaczyć. Jedna rodzina z kilkuletnimi dziećmi wracała da samochodu i mały chłopiec zapytał ojca:

- Tato, dlaczego ktoś podpalił kościół?
- Nie wiem, synu. Ktoś, kto tak robi, musi być chyba idiotą - odpowiedział mężczyzna. 

Kościół płonął w 1986 roku. Po dziesięciu latach od tego smutnego wydarzenia z funduszu ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego wiekową budowlę zrekonstruowano. Wtedy zniszczenia nie były aż tak wielkie jak obecnie, choć olbrzymie. Cóż jednak z tego, że bryłę zrekonstruowano, skoro wnętrze było nagie? W małych, zarośniętych pajęczyną oknach, przeglądała się rozpędzona współczesność z jednej strony, i milczące zespolenie wszystkich czasów z drugiej. Ponieważ z jednej strony kościół owijała szybkomknąca droga, z drugiej zaś ów cmentarz. Wspomnienie o zarośniętych pajęczyną oknach nie jest krytyką - wszystkie tego typu szanujące się obiekty muszą, po prostu muszą mieć szyby sklejone pajęczą siecią. 
Wszystkie informatory kierowały do Libuszy informując o tym, że kościół jest jednym z najpiękniejszych kościołów drewnianych w Polsce. Powstał w 15013 r. Blisko było do niego z Biecza. Było. To najodpowiedniejsze na dziś słowo. 

Zawsze zaglądam przez okno do wnętrza drewnianej świątyni. Szczególnie, gdy ta jest zamknięta. Do tej świątyni już nikt nie zajrzy w żaden sposób.




Zobacz zdjęcia.