MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 30 września 2012

Bo to przecież Polska

Znajoma przyjaciół znalazłszy się kiedyś na imprezie dla rodziny i przyjaciół tychże, poczęła zachwalać swój status obywatelski w USA. Wyjechała już jako osoba dorosła i od początku przebywała w Stanach legalnie. Wyszła za mąż, urodziła dzieci, które obecnie są w wieku szkolnym i wiedzie szczęśliwe życie rodzinne. Szczęście jej zwielokrotnia fakt zamieszkiwania w USA, które w przeciwieństwie do Polski, są krajem, którego polityka nastawiona jest przede wszystkim na dobro obywatela; przepisy stosuje się w odniesieniu do człowieka, a nie odwrotnie jak to jest w Polsce, na każdym kroku czynione są ułatwienia, by ludziom żyło się beztrosko i bezproblemowo - mówiła.
- Nigdy w życiu nie wróciłabym się do Polski, by spędzać tu życie jako osoba dorosła - deklarowała. - Nie umiem tego wyjaśnić, ale ten kraj nie nadaje się do normalnego funkcjonowania. Na każdym kroku utrudnienia, ograniczenia, wręcz odczuwalny brak wolności i swobody...

***

Moja Osobista Siostra, która wyjechała do USA również po ukończeniu studiów, przy każdym pobycie  w Polsce strasznie narzeka na funkcjonujące w społeczeństwie od czasów poprzedniego ustroju utarte schematy i marazm ludzi, którzy nie wiedzą, jak się z nich wyzwolić... Denerwuje ją, że w sklepie wciąż żądają od niej drobnych, że ekspedientki nie nadskakują, że samochód przed przejściem dla pieszych się nie zatrzymał, że na lotnisku same utrudnienia: a to złe komunikaty, a to niedoinformowanie służb naziemnych, zła praca tych i tamtych, niekompetentni ludzie poddający się ślepo przepisom sformułowanym chyba specjalnie, by sprawiać obywatelowi same problemy... itd. itp.
- Tu wszystko musi być takie, bo to przecież Polska - mówi niejednokrotnie w złości i bezsilności.

***

Kiedy sytuacja na imieninach u przyjaciół rozwinęła się na tyle, że przeszliśmy do wspólnego śpiewu, a miał kto śpiewać, znajoma przyjaciół kończyła właśnie zdanie, w którym zaznajamiała nas z teorią wolności i swobody, która tak naprawdę ogranicza jej swobodę.
Siostra gospodarza, której zdarzyło się w życiu popełnić kilka występów estradowych na rodzimej scenie w naszym mieście przeszła do aktorskiego wykonania piosenki sądeckiego autora tekstów i muzyki "Wróć do Sącza".  Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Pamiętaliśmy, jak śpiewaliśmy przy harcerskich ogniskach tę piosenkę. Wyzwoliły się w nas wspomnienia beztroskich lat przepełnionych młodzieńczymi marzeniami. Szczególnie, że wszyscyśmy byli wzruszeni tym wykonaniem. Głos brzmiał pewnie i zdecydowanie przyprawiając nas o ciarki i dławienie wewnątrz. Cóż dopiero znajoma przyjaciół? Wybiegła z głośnym szlochem do kuchni i długo nie mogła się uspokoić. Gonił ją komentarz, któregoś z gości:
- No i tu się kończy mit wspaniałej Ameryki.



Wróć do Sącza

Piszesz listy, patrzysz w okna obcych domów,
Twoja szansa z wolna staję się przegrana.
Chociaż niby sympatycznie jest na ogół,
Smutna jest ta Ziemia Obiecana.
     Wróć do Sącza, wróć nad Dunajec - przywitaj się z Jagiełłą.
     Trochę łez wylałeś w oddali, przeszło, minęło.
     Wróć do Sącza, nad Kamienicę. Pozbieraj na Plantach liście,
     Odwiedź sądeckie ulice, a także nas! - oczywiście.
Gdy zobaczysz, że twe karty diabeł rozdał,
Kiedy stracisz wszystkie asy i atuty
Nie desperuj, karta zawsze się odwraca
Rzuć to wszystko i do swego miasta wracaj!
     Wróć do Sącza, wróć nad Dunajec - przywitaj się z Jagiełłą.

     Trochę łez wylałeś w oddali, przeszło, minęło.
     Wróć do Sącza, nad Kamienicę. Pozbieraj na Plantach liście,
     Odwiedź sądeckie ulice, a także nas! - oczywiście..  (Marek Górszczyk)

***

Kiedy Moja Osobista Siostra opowiadała mi przez komunikator internetowy o perypetiach, jakie wraz z rodziną miała na lotniskach polskich podczas powrotu do USA, jeszcze do tamtej chwili była rozemocjonowana i nie potrafiła powstrzymywać się od komentarzy w stylu: "Bo to przecież Polska". Przy czym komentarze owe zastępowały chyba wszystkie znaki przestankowe w jej opowieści. 
W momencie, w którym sama już była znużona tą relacją przeszła na inną nutę:
- Tak tęsknimy do polskiego pieczywa, do tych serków i jogurtów, każdy o innym smaku... Tu też są jogurty i serki, bułki itp. ale wszystko ma jednakowy smak...
Tu cię mam! - pomyślałam sobie.
- A no bo skoro chce się jadać serki każdy o innym smaku, pyszne chrupiące bułeczki o smaku bułki, popijać jogurtem truskawkowym, brzoskwiniowym, czy innym, to niestety, ale trzeba poddać się wszystkim tym obowiązującym przepisom i prawu, które jest tak wrednie ustanowione na przekór poszczególnemu obywatelowi... - powiedziałam.

Tak sobie przypomniałam i postanowiłam podzielić się ze wszystkimi malkontentami.

sobota, 29 września 2012

Trzeba nam wyznaczyć wroga!

My jesteśmy tam, gdzie wtedy, oni tam, gdzie ZOMO - powiedział Jarosław do tłumów na żywo i przed kamerami.
Nie utożsamiam się ani z "tymi", ani z "tamtymi", ale bardzo razi mnie taki podział. Wszelkie podziały mnie rażą. Na pewno solidnie, w duchu wartości ogólnoludzkich wychowywałam swoje własne dzieci i dzieci powierzone, zawsze traktując je na równi. Do dzisiaj zwykłam mówić o dzieciach powierzonych "nasze dzieci", "moje dzieci".
Równocześnie ojciec redemptorysta zadaje naiwne pytanie: "nie znalazło się jedno miejsce na multipleksie, dla jednej telewizji?" - jakby pytał o jedno miejsce w piaskownicy i trzeba by tylko dobrej woli tam się znajdujących, by zrobić to miejsce dla jeszcze jednego chłopca. Bo jak się pozostałe dzieci nie ścieśnią, to chłopczyk dostanie ataku histerii i jego mamusia nie będzie wiedziała, co zrobić. Pozostałe mamusie dzieci bawiących się w piaskownicy popadną w jeszcze większy popłoch, zrobi się ogólnonarodowa chryja i naczelna psycholog kraju będzie zmuszona się wypowiedzieć i w swej nieomylnej mądrości doradzi pozostałym mamusiom, by najlepiej zabrały na czas histerii i agresji prezentowanej po aktorsku przez małego terrorystę swoje dzieci do innej piaskownicy i pozostawiły tym samym scenę rozkapryszonemu "artyście".

Oglądałam dzisiaj obrazy przekazywane przez różne stacje telewizyjne z marszu zorganizowanego w Warszawie w obronie mediów (?). Słuchając komentarzy nawet nie wyrabiałam sobie własnego zdania. Utwierdzałam się w zdaniu, które mam od dawna na temat wszelkich usiłowań wprowadzenia podziałów wśród ludzi w naszym kraju. Ludzi, którzy jak ja mają swoje marzenia, pracują, wychowują dzieci, pragną, podejmują działania, kochają itd. itd.

Trzeba słuchać na cały regulator:



"Trwoga" Zbigniew Wodecki

Świecie nasz, chcę być z tobą w zmowie

Moje uczucie, kiedy on je przyjmuje, przyjmuje znaczy nie odrzuca, jest jak błogosławieństwo z przekleństwem w tle. Staje się przekleństwem, kiedy je odrzuca. Przekleństwem z błogosławieństwem w tle. Dziś nie potrzebuję być błogosławiona. Potrzebuję, by przyjął mnie po królewsku...

Księżyc odbywał swoją codzienną wędrówkę nad lasem. Toczył się napełniony niemal po brzegi. Jego świetliste wnętrze wylewało się na niebo. Nic więc dziwnego, że od rozlanej jasności utworzyła się mleczna mgła, która przesłoniła Srebrny Glob. Jaśniał od tego jeszcze bardziej. Noc była wyjątkowo ciepła. Mogłam stać na werandzie domu bez okrycia. Stałam więc i wraz z księżycem odbywałam nocną wędrówkę po rozgwieżdżonym niebie. Bardziej chciałam, niż myślałam. Musiałam przecież myśleć, choć właśnie tego nie pamiętam wcale. Ani nie było pusto, ani też cicho. Kilka dziesiątek młodzieńców szykowało się do snu.
A ja stałam i tak bardzo chciałam. Gdybym tylko mogła wypełnić pustkę, która we mnie narastała... Czułam się brzemienna ową pustką jak ten księżyc tuż przed pełnią. Na szczęście powiał halny i napełnił mnie nowymi pragnieniami. Równie świetlistymi, jak wnętrze księżyca. Głęboko zaczerpnęłam powietrze, dopiero co owiane ciepłym wiatrem i mogłam zacząć zachowywać się po królewsku...


czwartek, 27 września 2012

U-czucie

Mam dar, którym mogę obdarować innych.
Ponieważ darzę cię wyjątkowym uczuciem, nie rezygnuj z niego. Być może nigdy w życiu nikt nie obdaruje cie takim u-czuciem, jak ja. Może to twoja osoba jest wyjątkowa. Nie jest też wykluczone, że wyjątkową jest moja osoba. Jak długo trwa wieczność? Może nie dłużej niż moja prośba o przyjęcie tego nienazwanego uczucia.
Czyżby ta prośba trwała wieczność? Świat nie jest wart, by trwać na nim wiecznie. Najlepiej trwać właśnie teraz. W objęciach nienazwanego uczucia. Bo bez niego nie ma teraźniejszości. Jest pustka spowodowana tęsknotą za Bogiem i niemożnością znalezienia spełnienia. Spróbuj przyjąć moje uczucie, mój dar tak, jakby w nikim innym, tylko w nas tkwił pierwiastek zaspokojenia.
Jakże Bóg musi być osamotnionym, gdy odtrącamy Jego Miłość...


wtorek, 25 września 2012

Osiabania


 Podczas ubiegłotygodniowych warsztatów jednego z uczestników użądliła osa. Owady latały około lamp na górnym holu, gdzie odbywają się zajęcia. Zimno się zrobiło, więc nikogo nie zdziwiło, że gromadnie pchają się do domu. Drewniany dom ma sprzyjające ku temu warunki. Dzisiaj kolejny uczestnik został ukąszony przez tego owada.
Dopiero wtedy skojarzyłam, że odgłos dochodzący od jakiegoś czasu ze strychu jest odgłosem skrzętnie budujących gniazdo os.  Przeraziłam się i prędko skończyłam zajęcia. Miałam świadomość, że niebawem, po wyjeździe jednej klasy, w Stanicy zamieszka kolejna, która właśnie wędrowała po górach. Jeszcze w dodatku nie było na miejscu Młodego Człowieka, ponieważ właśnie prowadził grupę, gdzieś na Piwowarówkę.
Po konsultacji telefonicznej z Młodym Człowiekiem zadzwoniłam pod numer 998. Dyspozytorka z Nowego Sącza przekierowała zgłoszenie do OSP w Piwnicznej-Zdroju i błyskawicznie, niemal jak do pożaru, zjawili się strażacy. Przyjechali ciężkim sprzętem, zrobili rozpoznanie, założyli specjalne kombinezony i ochraniacze na głowy i ruszyli do akcji. Bania znajdowała się na strychu, dokładnie w miejscu, z którego od jakiegoś czasu dochodziły dziwne odgłosy.
Strażaków było dwóch. Wzięli preparat do ogłuszenia owadów i worki, zamknęli za sobą właz na strych i… wyciągnęli banię.  Dłużej trwało przygotowywanie niż cała akcja, ale najważniejsze jest to, że przebywające u nas dzieciaki są bezpieczne.
Moja wyobraźnie podpowiedziała mi oczywiście obrazy, których nie będę tu malowała, bo moja wyobraźnia jak zwykle jest zbyt wybujała…


niedziela, 23 września 2012

Po co mi ta tęsknota

Ogień płonął dając ciepło. Kilkakrotnie wiatr zawirował nad nim, jakby był małą trąbą powietrzną. Zapewne wplątawszy się w gorące powietrze tańczył radosny taniec nim pognał dalej. A dalej był las. Całkiem ciemny i chłodny, wręcz lodowaty, choć dzień był jasny i ciepły. Siedząc za kurtyną brzóz miałam wrażenie, że oddzielają mnie ścianą od reszty świata. Brzozy wplątane były między sosny dokładnie w tym miejscu, w którym jeszcze 50 lat temu nie było lasu a pewien mężczyzna, będąc chłopcem, pasał krowy na odkrytej połoninie Beskidu Niskiego. Rosła tam wtedy tylko jedna sosna, która dzisiaj jest wyraźnie starsza i dostojniejsza od pozostałych drzew - gołowąsów. Cóż to za wiek dla drzewa 50 lat?
Patrzyłam w płomienie leniwie ślizgające się po grubych konarach i zawilgoconych spróchniałych korzeniach, które przytaszczyliśmy z lasu. Ogień, choć nie zawsze widoczny, systematycznie spalał gruby konar. Czasem podrywał się wysoko, zwłaszcza, gdy ktoś dołożył suchych gałęzi. Odczuwałam energię, która powstawała od gwałtownego spalania się drzewa. Lubię ciepło, które daje ognisko. Lubię poczucie bezpieczeństwa, jakie przy ogniu się wyzwala. Lubię iskry wylatujące w górę, światło i blask płomieni. Lubię wsłuchiwać się w opowieść ognia: czasem skwierczy, strzela, trzaska, szumi, huczy, leniwie trzeszczy i beztrosko szeleści. To płonące drzewo wydaje ostatnie tchnienia, szczęśliwe, że choć uschło, może jeszcze służyć człowiekowi. A ogień je trawi, niczym pragnienie człowieka.
Powietrze nad ogniskiem było rozrzedzone. Gięło się na boki, jakby przybrało cielesną formę. Choć przezroczyste, miało wyraźny kształt. Falowało i podskakiwało tańcząc z wiatrem i płomieniami.
Ognisko mogło nas nakarmić. Wrzuciliśmy do żaru ziemniaki i po chwili wygrzebaliśmy je, by spałaszować posolone i okraszone masłem. Uczta dla ciała dostarczyła nie mniejszej radości, niż ta dla ducha. Jednak: "Duch tęskni w ciasnej klatce ciała...".
Za czym i po co?








To nie droga jest trudnością...

"Camino de Santiago to droga dla każdego..." informuje wpis na stronie stworzonej dla pielgrzymów. Motto głosi, że "To nie droga jest trudnością... To trudności są drogą..." (lekka parafraza słów Kirkegaarda).
Dzisiaj do Santiago di Compostela dotarli kolarze św. Jakuba, jak sami się nazwali. Jechali na rowerach przez 40 dni, każdego dnia dzieląc się krótką relacją z drogi. Jednego z nich znam osobiście i być może dlatego z wielkim zainteresowaniem śledziłam ich pielgrzymkę. Pokonując ponad 3000 km przedzierali się przez Karpaty i Alpy, podziwiali piękne krajobrazy, doznawali wielu radości, znosili wszystkie niedogodności i pokonywali własne słabości i przeciwności pogody.
Mój podziw jest tym większy, ponieważ nawet nie wyobrażam sobie, abym mogła tego dokonać. Ponad 3000 km w 40 dni na rowerach! Ze wszystkim co w nich mocne i z tym, co słabe.
Wieźli ze sobą intencje różnych ludzi.
Dotarli z nimi do celu. Drogą zbudowaną z trudności...

Camino de Santiago ks. Piotra i ks. Artura - można przeczytać tutaj.

piątek, 21 września 2012

Takie będą Rzeczypospolite

Młodzież szkolna ma problemy z rozróżnianiem wartości i innych zjawisk i pojęć. Nie rozróżnia np. działań dyscyplinujących i stanowczości od poniżania. W swojej pracy niejednokrotnie spotykam się z olbrzymim oporem w momencie, kiedy usiłuję zdyscyplinować pojedyncze osoby, bądź grupę. Często kilkunastoletni ludzie, którzy niebawem osiągną pełnoletność, zachowują się tak, jakby nie wiedzieli czym jest praca, czym zabawa, wymuszając na mnie kategoryczność. W momencie, kiedy z moich ust padają definitywne słowa mające wprowadzić dyscyplinę dla uczestników zajęć, wśród młodzieży natychmiast znajduje się ktoś, kogo poniżyły, albo przynajmniej uraziły. Wychowawca obecny przy takim incydencie w jednym momencie truchleje, jakby młody człowiek miał właśnie dzwonić do adwokata, by ten w jego imieniu wytoczył proces o zniesławienie - bardziej jemu - wychowawcy, niż mnie. Usiłuje załagodzić sytuację naruszając tym samym mój autorytet i koło powoli się zamyka. Długo muszę tłumaczyć wszystkim, łącznie z wychowawcą, jaka jest różnica pomiędzy poniżeniem, a usiłowaniem wprowadzenia zdrowych zasad podczas prowadzonych przeze mnie zajęć, zwłaszcza, że z mojego punktu widzenia, wygląda to zgoła inaczej. Wprowadziliśmy sobie mianowicie zasadę wzajemnego szacunku - z dokładnym omówieniem, że polega na ogólnym szacunku, każdy każdego - po czym niektórzy natychmiast wykazują brak szacunku do mnie. Albo też, kiedy usiłuję wyjaśnić, że ich myślenie na temat pojęć, czy wartości itp. jest błędne, w sekundzie odbierają to, jako obelgę skierowaną na ich nieomylność i atak na godność.
Włosy mi stają dęba na głowie (a ma co stawać), kiedy słyszę, że wzajemna pomoc polega na dawaniu zadania do odpisania, oraz posyłania ściągi na klasówce, bądź podpowiedzi w czasie odpowiedzi "tak, aby nauczyciel nie zauważył", a uczciwość skierowana jest li tylko w stronę rówieśników i mieści się w kategoriach podejmowania działań na przekór nauczycielom; solidarność to krycie kolegów z ich wyskokami przed dorosłymi, a tolerancja polega na bezgranicznym akceptowaniu wszystkiego. Choć nie potrafią podać definicji ani encyklopedycznej, ani nawet intuicyjnej lojalności, szafują tym pojęciem na równi z solidarnością i tolerancją.
Kiedy usiłuję wytłumaczyć, że ich błędne pojęcie solidarności może doprowadzić do tragedii i "że zawsze, ale to zawsze" w sytuacji, kiedy kolega wplątał się w jakieś tarapaty mają moralny obowiązek poinformować o tym świat dorosłych, twierdzą, że nie są "konfidentami" i nie będą "sprzedawać", przy czym znów kompletnie nie rozumieją słowa konfident, bo chodzi im o zwykłego kapusia, donosiciela.

I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Bardziej włosy stają mi dęba na głowie, gdy nauczyciel próbuje tłumaczyć źle pojętą wzajemną pomoc, że jak będą dawać odpisywać zadania, to tamci koledzy zajmą w przyszłości ich miejsca pracy...
Jeszcze bardziej, gdy przedstawia się swoim uczniom po imieniu, nie podając tytułu "pan", "pani", ewentualnie, jak to w szkołach tego typu bywa - "profesor".
A już najbardziej stają mi dęba, gdy nauczyciel zaistniałą nawet najdrobniejszą problematyczną sytuacją jest wystraszony i za wszelką cenę usiłuje wkraść się w łaski uczniów przytakując im w każdej głupocie, łagodzi sytuację godząc się na rezygnację z przedstawianych wartości i w zanadrzu ma chyba czczą modlitwę, by żaden z młodych ludzi nie sięgnął po telefon z zamiarem wykonania go do adwokata.

Jestem świeżo po incydencie z "tolerancją ponad wszystko".
Kiedy tłumaczyłam, skądinąd mądrym młodym ludziom, że tolerancja, jak wszystko, ma również swoje granice, bo na ten przykład "nigdy, ale to nigdy" nie wolno tolerować zła, usłyszałam, że to co jest złem dla mnie, niekoniecznie jest złem dla kogoś innego, szczególnie dla młodzieży. I kiedy wdałam się w dyskusją z pewnym młodzieńcem, któremu na takie sformułowanie usiłowałam odpowiedzieć argumentem, że zło ma jedną definicję i dla wszystkich jest jednakowe (jak jednakowe są normy moralne), natomiast nie każdy potrafi je rozeznać, usłyszałam, że poniżyłam go. I cała klasa stanęła za chłopem murem.

I chyba nikt nie ma wątpliwości, że wychowawca również.

Ale po ostatnich wydarzeniach, kiedy wychowawcy - nauczyciele i rodzice - zafundowali swoim podopiecznym zabawę burzącą porządek świata, w którym można rozeznać i oddzielić dobrą zabawę od zabawy na granicy, z której blisko do przekroczenia kolejnej granicy braku poszanowania godności ludzkiej i zachwiania moralności, jak można się dziwić nauczycielowi, że boi się uczniów, że wytoczą mu proces, a uczniom, że wyznają zasadę, że to co jest złem dla jednych, dla innych jest dobrem?

Ja się jednak dziwię. I nauczycielowi i uczniom. Choć tym drugim mniej.

To ja jestem ta dziewczyna

Minione dni pogrążyły się w płaczu. Za to, kiedy deszcz ustał, ziemia wstała inna. Ktoś lub coś zabarwiło lasy na żółto, złoto, czerwono i brązowo. Najpierw nie warto było wyglądać przez okno, bo zza zasłony deszczu i tak nic nie było widać, a kiedy ostatnie mgły dzisiejszego dnia opadły, świat ukazał się odmieniony. No i jak tu nie cieszyć się z deszczu, który potrzebny był do rozcieńczenia barw lata? I dlaczego w żadnej szkole świata nie uczą, że zieleń zmieszana z pierwszym jesiennym deszczem, mgłami i chylącym się słońcem daje kolor żółty, pomarańczowy, rudy, złoty, brązowy i czerwony?
- Czy słońce ma kolor pomarańczowy? - zapytała dziewczyna.
Zapytałabym, czy polskie niebo ma kolor lazurowy. Ale nie było co pytać, bo przecież oczy nie mylą. Lazurowe niebo w godzinach południowych z zawieszonym na nim bardzo złotym słońcem. Złotym w dzień, pod wieczór przybierającym najpierw barwy mocno żółtej, potem pomarańczowej, w końcu czerwonej.
- Tak, w odpowiedniej godzinie słońce ma kolor pomarańczowy, a niebo lazurowy - powiedziałam w duchu.
Wtedy zieleń jest kolorem przygnębienia, a nie, jak zawsze - nadziei.


Niektórych ludzi śmieszy, gdy mówisz im, że coś dla ciebie znaczą.



środa, 19 września 2012

Moc słów

Często powtarzam młodzieży, innym również, ale szczególnie młodzieży podczas zajęć, że słowa mają olbrzymią moc i są najpotężniejszą bronią, jaką człowiek dysponuje. Słowo może zranić albo zabić. Do uratowania czyjegoś życia lepsze od słów są gesty: uśmiech, otwarcie dłoni.
Sama doskonale zdaję sobie sprawę, jaką moc mają słowa. Niejednokrotnie doznaję ataków słownych, jakby ktoś chciał, by kierowane z jego ust w moim kierunku, upokorzyły mnie w sposób szczególny. Tylko ten ktoś nie wie tego, co ja wiem. Posiadam tarczę, która potrafi odbijać nieprzyjazne słowa. Kiedyś było tak, że rzucane na wiatr, albo celowo, raniły mnie. Potrafiłam przepłakać całą noc, aż w końcu dostałam moc polegającą na świadomości, że nikt nie jest w stanie mnie upokorzyć, ani zranić słowem, bo to zależne jest tylko ode mnie.
Ktoś jednak nieustannie próbuje. Czy to w swej własnej niemocy, niewartości, niepamięci już raz powiedzianych fraz... wraca i wraca wciąż od początku. Słowo za słowem. Tak, jakby nie rozumiał, że moją tarczą jest Słowo, które było na początku. Słowo, które każe mi kochać, zamiast nienawidzić. I umierać, aby żyć.
Umieram więc za każdym razem słysząc śmiercionośne słowa. Aby żyć...

Ogrom normalnej dziwności


18.09.2012

Nocą, po przeczytaniu Ojca Grzegorza, zastanawiałam się ile ludzi na świecie jednocześnie ma takie same odczucia. Ile, niezależnie od tego czy się znają, czy nie, przeżywa to same smutki i radości.
Kiedyś, przed laty, dzięki przypadkowi (?) odnalazłam w sieci człowieka, odnalazłam jego blogowe zapiski, z którymi mogłam całkowicie się utożsamić. Czytam go do dzisiaj i pomimo dzielącej nas odległości, pomimo nieznajomości, znowu wczoraj przeżywaliśmy ten sam ból. Często przeżywamy takie same radości, jednak wczoraj identyczny ból był naszym udziałem. I zapewne sama nie umiałabym trafniej ubrać go w słowa. Siedziałam po mojej stronie monitora i już się nie dziwiłam, że ktoś czuje jak ja, mówi jak ja i jeszcze o tym pisze. Bo przecież jesteśmy dziećmi jednego Boga.
Chciałam podzielić się moją radością z wielkiego daru jakim jest dla mnie Ojciec Grzegorz. I zapewnić, że w sieci naprawdę można znaleźć to, czego się szuka.  Jeśli się szuka.

poniedziałek, 17 września 2012

Książkowy przypadek cz. III


Poinformowany o przykrym incydencie wychowawca zarządził zbiórkę klasy i wyznaczył limit czasu, w którym osoba winna wyrzucenia kamieni przez okno powinna zgłosić się do niego. Nie wiem, jakie były oczekiwania wychowawcy, bo zazwyczaj w takiej sytuacji trudno jest liczyć na tak wielką dozę odpowiedzialności ze strony młodzieży i trzeba być bardzo ostrożnym w wyznaczaniu konsekwencji, gdyby np. winny się nie zgłosił. Wiem to z własnego wieloletniego doświadczenia. Trudno mi wypowiadać się za doświadczenie wychowawcy, w tym wypadku młodej osoby.
Okazało się, że winny zgłosił się natychmiast, aczkolwiek nie w obecności całej klasy. Uważny czytelnik, w dodatku znający się na psychologii młodego człowieka już wie, kto był winowajcą. Tak, to ów młodzian o wiele poziomów przewyższający inteligencją emocjonalną, dojrzałością i postawą społeczną swoich rówieśników.
Ale też uważny czytelnik mocno się teraz zastanawia, albo też zastanawiać powinien, dlaczego ów młodzian, który zyskał sobie w naszych oczach taką wzorową opinię i zasłużył na tyle pochlebstw postąpił tak, jak postąpił? Otóż i dla nas jest to równie wielką zagadką. Najtęższe umysły pedagogiczne do dzisiaj nie rozkminiły podobnych przypadków i pewnie dlatego dziedziny nauki,  jakimi są pedagogika i psychologia nie przeżywają stagnacji, a wciąż żyją życiem młodych ludzi podlegających procesom nauczania i wychowania.
Otóż młodzian ów, który góruje nad rówieśnikami, nazwijmy to,  w ogólnym rozwoju, stał się obiektem niewinnego dowcipu kolegów. Podczas wyprawy w góry, która nie jest łatwą wyprawą, te młode bęcwały (używam w tym momencie słownictwa zaczerpniętego z Makuszyńskiego) wsadziły naszemu bohaterowi do plecaka trzy ciężkie kamienie. Jak to się stało, że młodzian nasz nie spostrzegł po postoju, że plecak jest cięższy, niech się mnie czytelnik nie pyta, bo nie było mnie przy tym. Być może gdybym była, poczyniłabym jakieś obserwacje, ale czasu się cofnąć nie da. Założył plecak na plecy i poszedł dalej.
Najprawdopodobniej po powrocie z wyprawy w góry i przez całe popołudnie i wieczór nie miał czasu ani potrzeby  zajrzeć do plecaka i dopiero rano, podczas pakowania i sprzątania dokonał odkrycia. Dlaczego nie wyniósł kamieni od razu na pole? Tego też nikt z nas nie wie. Sam nie potrafił udzielić sensownej odpowiedzi. Zamiast pozbycia się kamieni,  położył je pod swoim łóżkiem i być może planował je wynieść, gdy będą opuszczać Stanicę. Tymczasem Młody Człowiek nadchodził instruować w sprawie sprzątania, co dało się słyszeć, gdyż ten nie porusza się cichcem. I co wpadło naszemu dojrzałemu ponad wiek bohaterowi do głowy? Jako ekspert od spraw regulaminowych zdawał sobie sprawę, że choć nie groziły za to żadne konsekwencje, nie wolno było wnosić kamieni do Stanicy, chcąc więc pozbyć się dowodu nie swojej zbrodni, w pierwszym odruchu zaczął wyrzucać kamienie przez okno. Pod oknem, jak wiemy, stał samochód Młodego Człowieka i opowieść nam się zamknęła.
Wychowawca nakazał zgłosić się jeszcze dowcipnisiowi, ewentualnie grupie dowcipnisiów, którzy uraczyli owego młodziana ciężarem na drogę, ale ci nie mieli już takiej odwagi cywilnej, czym udowodnili, że nasz bohater góruje nad nimi dojrzałością i odpowiedzialnością.
No właśnie, tylko do jakiego stopnia?

Młody Człowiek skonkludował, że od dawna nikt nie zrobił tak niewinnego kawału, jak „nasi” chłopcy. Bo przecież dzisiejsza młodzież kręci filmy za pomocą telefonów komórkowych i zamieszcza je na portalach internetowych, w skrajnych przypadkach doprowadzając rówieśników do aktów samobójczych, tymczasem żart był tak z pozoru i niewinny, a doprowadzić mógł do wielkiej tragedii. Bywa, że w tym miejscu, w którym stał samochód, stoimy my i rozmawiamy przez telefon, bo wewnątrz budynku nie ma zasięgu. Mógł tam stać ktokolwiek – wszak dom był wtedy pełen ludzi. Kamienie, zamiast powgniatać i porysować blachę samochodu mogły zabić człowieka…
- Książkowy przypadek… - powiedział Młody Człowiek i zamyślił się nad swoją karierą pedagogiczną.


P.S.

Aby wynagrodzić koledze trud, którego mu dołożono, zaproponowałam całej klasie, by w najbliższym czasie raz jeszcze wybrała się na wycieczkę i wtedy, by każdy zapakował, tym razem do własnego plecaka, podobny ciężar w kamieniach...  

KONIEC




niedziela, 16 września 2012

Książkowy przypadek cz. II

Każda grupa przyjeżdżająca do Stanicy biorąca udział w projekcie przyjmowana jest wg pewnego schematu organizacyjno-programowego. Ma się rozumieć, że skoro realizujemy projekt, powinniśmy wszystkich potraktować zgodnie z założeniami.
Tak też zaraz po przybyciu, Młody Człowiek ustawia grupę na górnym holu, wybiera jedną osobę, która głośno odczytuje regulamin Stanicy, następnie pyta wszystkich, czy akceptują i gdy usłyszy gromkie potwierdzenie mianuje osobę czytającą ekspertem ds. regulaminowych i poleca, że jeśli ktoś czegoś nie zrozumiał lub ma jakieś wątpliwości, radzi kontaktować się odtąd z ekspertem, po czym przechodzi do kwaterowania w poszczególnych pokojach.
Regulamin Stanicy pomiędzy wieloma punktami zawiera i takie, że w Stanicy obowiązuje bezwzględny zakaz żucia gum, w następnym punkcie - wnoszenia do środka szyszek, kamieni i patyków, a także, że za wszelkie szkody poczynione w Stanicy pobiera się karę pieniężną w określonej wysokości.
Po zakwaterowaniu grupa wychodzi z Młodym Człowiekiem w góry na wędrówkę i rekreację nordic walking, po powrocie zjada pyszny obiad i rozpoczynają się zajęcia warsztatowe ze mną. Lubię obserwować przybyłą grupę od tego pierwszego momentu, czyli od czytania regulaminu. Po tej obserwacji wiem już czego mogę się po klasie spodziewać. Nigdy mnie jeszcze ta obserwacja nie zmyliła.
Lepszych obserwacji dokonuję, gdy uczestniczę w wyprawie w góry, ale na tę nie zawsze dostaję od Młodego Człowieka zaproszenie.
Zajęcia warsztatowe prowadzę na różnym poziomie, w zależności od tego, jak młodzież pracuje. Nie klasyfikuję nikogo na lepszych i gorszych, ale klasy są naprawdę bardzo różne: z jedną można zrobić bardzo dużo, podczas, gdy w innej idzie jak po grudzie. Kiedy klasa jest super, odważam się zrobić niemal obrzędowy kominek harcerski, w który wplatam treści programowe integracji. Ponieważ kominek jest nocą, za nami kilkugodzinna praca i poznawanie się, toteż nigdy nie żałowałam podjętej decyzji.

Tak było i tym razem, tzn. w dniu poprzedzającym wydarzenie z deszczem kamieni spadających z okna.
Już na dzień dobry oboje z Młodym Człowiekiem zaobserwowaliśmy, że w klasie jest chłopiec, z którego koledzy usiłowali zrobić sobie pośmiewisko. Klasa skądinąd niezwykle inteligentnych młodych ludzi, wśród których prym w inteligencji wiódł ów młodzieniec, który nic sobie nie robił z kpin i kawałów kolegów adresowanych ku niemu. Właśnie tym dojrzałym podejściem do głupiego zachowania rówieśników zyskał w naszych oczach uznanie i domniemanie, że jest wiele mądrzejszy od pozostałych. Kawały i kpiny nie były obelżywe, ani zbyt dokuczliwe - w przeciwnym wypadku wizerunek klasy nie wypadłby pozytywnie - gdyby jednak trafiły na kogoś mniej wyrozumiałego, kogoś, kto nie potrafiłby być ponad tym, jak ów młodzieniec, mogło by być nerwowo.
Podczas prowadzonych przeze mnie zajęć warsztatowych szybko też potwierdziły się pierwsze spostrzeżenia i wrażenia dotyczące tak całej klasy, jak i owego młodzieńca. Taka praca to największa przyjemność. To poezja. Dlatego w tej klasie zastosowałam formę kominka, z gawędą i częścią obrzędowości. Klasa bogata w wybitne jednostki, które bez najmniejszego problemu potrafią ze sobą współpracować to rarytas.
Zastanawiające było tylko to ich zachowanie w stosunku do jednego kolegi, ale też i pełna podziwu postawa chłopaka, będącego ponad wszystkim.
Kominek dał połowiczną odpowiedź na moje rozterki - chłopak należy do przykościelnych młodzieżowych formacji duchowych, na płaszczyźnie życia wewnętrznego uformowany jest więc jak mało kto, a na pewno dużo głębiej i szerzej niż którykolwiek z rówieśników.
Pomimo, że dysonans pomiędzy ogólnym wrażeniem, jakie robiła klasa, a traktowaniem jednego z kolegów był wyraźnie zauważalny, jedyny wniosek jaki powzięłam po pierwszym dniu pracy i podzieliłam się nim z wychowawcą był taki, że klasa jest niezwykle inteligentna, ale równie jak inteligentna - żywiołowa, dlatego należy cieszyć się przyszłymi osiągnięciami, ale trzymać krótko i nigdy nie pozwolić sobie na spuszczenie z tonu.

Krótko mówiąc: klasa jak marzenie. Jak z powieści Kornela Makuszyńskiego.

Cdn.




sobota, 15 września 2012

Książkowy przypadek cz. I

Było po śniadaniu, gwar ucichł. Zostałam sama w kuchni, właśnie usiadłam i wypiłam pierwszy łyk kawy, gdy usłyszałam straszliwy huk, za nim drugi, których nie powinnam słyszeć będąc w tym miejscu. Co innego u mnie w domu, tuż przy skrzyżowaniu, gdzie wypadki samochodowe i przewyższający nawet największy hałas huk zderzającego się z przeszkodą samochodu są na porządku dziennym. Ale w Stanicy? Wprawdzie samochód Młodego Człowieka stał zaparkowany tuż za oknem, ale skąd ten huk? Wybiegłam z kuchni i ostrożnie wyszłam na zewnątrz, spojrzawszy wcześniej, czy przypadkiem niebo nie wali się z hukiem, albo jakieś elementy domu nie spadają na ziemię jak gwiazdy. Obok samochodu leżało kilka kamieni i wiedziałam, że na pewno nie powinny się tam znajdować.
- Co jest? - pomyślałam - Skąd wzięły się te kamienie?
Jeśli mnie słuch nie mylił musiały spaść z góry, z któregoś okna. No, ptaki, nawet te największe, nie mogły latać z tak wielkimi kamieniami w dziobach. Wolne żarty! Chyba, że jakiś pterodaktyl.
A z drugiej strony cały dom zamieszkiwała w tym dniu młodzież będąca w takim wieku, że żadną miarą nie mogłam sobie wyobrazić, aby ktokolwiek z całego towarzystwa mógł zrobić taką głupotę, by wyrzucić przez okno kamienie. Przecież na dole mógł ktoś stać, przechodzić itp. Gdyby jakiś osobnik wyrzucił kamienie przez okno, byłby to akt niewyobrażalnej głupoty i braku wyobraźni.
Obejrzałam dokładnie samochód Młodego Człowieka i dostrzegłam szkody wyrządzone przez kamienie. Jeden z kamieni nawet się rozbił od siły zderzenia z blachą. Zadarłam głowę i popatrzyłam, z którego okna mogły wylecieć. Wyszłam na górę i w pokoju, który typowałam ujrzałam Młodego Człowieka udzielającego instrukcji sprzątania. Od razu skierowałam więc swe kroki do pokoju obok i ostrym głosem przepytałam jego mieszkańców, który z nich rzucał kamieniami przez okno. Chłopcy stanęli niemal na  baczność i głosem, który kazał mi uwierzyć w prawdomówność powiedzieli, że oni wiedzą, że mieli sprzątać w tym czasie a nie sprzątali, tylko leżeli na łóżkach, więc przepraszają, ale oni tylko rozmawiali, nikt nie rzucał kamieniami.
Dla pewności zapytałam jeszcze Młodego Człowieka, jak długo jest w pokoju, w którym go zastałam. Był tam wystarczająco długo. Musiałam go też poinformować o tym, co się stało. Wyszliśmy razem pooglądać straty.

Cdn.

piątek, 14 września 2012

Rozpięte ramiona

Dopiero w śpiworze i pod kołdrą sen robi się ciepły. Naprawdę przyjemny. Dawno nie spałam tak beztrosko. Zaledwie przykładam głowę do poduszki, zasypiam kamiennym snem na kilka najbliższych godzin. Czy coś mi się śni? No, pewnie, bo zawsze śnię sny, ale niestety tych nie pamiętam. Dni, które mijają, są jak sen, więc po co pamiętać wizje uśpionego umysłu? Jednak, jak nigdy, nie podoba mi się chwila, w której budzę się do rzeczywistości z tego ciepłego snu. To chwila, w jakiej dom powoli zaczyna skrzypieć i to skrzypienie zapewne uchyla drzwi świadomości, a ta wślizguje się chyłkiem i każe mi przypomnieć sobie, gdzie jestem. Niejednokrotnie w takiej chwili otwarcia oczu mam wrażenie, że właśnie wypędzono mnie z raju, do którego niegdyś mnie zaproszono. Świat poza snem przez krótki moment jest bardzo nieprzyjemny. Nieprzyjemny do tej godziny, w której codzienność ostatnich dni nie zamieni się z powrotem w sen. Pięknym marzeniem jest moja rzeczywistość, choć raj mi został odebrany. Niejednokrotnie w życiu doświadczyłam, że obok każdego raju jest inny raj, więc nawet jeśli w którymś zatrzasną drzwi z hukiem, ten nowy, do którego wchodzę, jest jeszcze piękniejszy. Zamiast więc skomleć pod zamkniętymi drzwiami jednego, zwiedzam kolejny. Tam wrócę, ponieważ niepamięć jest hasłem, które otworzy z powrotem ten utracony na chwilę, ponieważ w nim jest moje miejsce. Cały paradoks polega na tym, że słowa układają się w informację zupełnie sprzeczną z każdym niewerbalnym komunikatem, że sen piękniejszy jest na jawie, niż we śnie oraz, że raj, którego doświadczam poza granicami tego, w którym bardzo chciałam być, jest znacznie ciekawszy i ponętniejszy. To raj zbudowany z działania.
On - Bóg, powiedział mi dzisiaj, jak to jest kochać człowieka. Pozwolił mi poczuć Miłość.



czwartek, 13 września 2012

Napiętnowana

Sunęłam wczoraj po niebie Wielkim Wozem. Noc była taka ciepła, a trasę wyznaczał dym z ogniska snujący się nad Szeroką Polaną przy Stanicy, a dalej to już Mleczna Droga. Niebo nad Szeroką Polaną jest bardzo nisko. Tak nisko, że wystarczy lekko się wspiąć, by sięgnąć do gwiazd. Tylko raz gwiazdy były bliżej ziemi, niż w Kosarzyskach - na Trześniowym Groniu, pod Niemcową, gdzie znajduje się jedyna w świecie świątynia bez ścian. Świątynia, z której modlitwy mają najkrótszą drogę do Stwórcy.  Ale tam dawno nie byłam.
Za to chciałam coś, czego On nie chciał. Zapewne byłam przemądrzała. Dlatego, prócz ogniska, zapaliło się zarzewie kłótni z człowiekiem. Lubię spokój, a tyle we mnie niepokoju. Kiedy mówiłam młodym ludziom o lękach, które w nich tkwią, miałam na myśli własne. Wtedy wiedziałam, co mówię. Tyle jest lęku w moim życiu...
Zanim cokolwiek zakłóciło mój wewnętrzny spokój, wieczór był łaskawy. Nie miałam żadnej troski, ponad te, które zwykle plątają się w myślach. Mogłam zadrzeć głowę do góry i śmiało popatrzeć gwiazdom i niebu prosto w twarz. Potem już tylko kręciło mi się w głowie. Prosto spod wodospadu jaśniejących gwiazd poszłam pod kaskadę wody. Stałam i tam chwilę. Chyba tylko po to, by uświadomić sobie, że kłótnia z człowiekiem zbliża się prędzej niż jesień. A południowe stoki nabierają powoli barw. Dopiero śniegi schodziły z gór i oczekiwałam niecierpliwie wiosny, a lato już przeszło i właśnie ucieka spłoszone. Zbiera swoje ostatnie owoce i rzuca człowiekowi pod nogi, by ten zrobił jakiś użytek z obfitego plonu.
Wraz z latem odchodzą nadzieje. Pragnienia, gdy się ich nie ugasi, mogą spowodować samozniszczenie. Kto by chciał ulec samozniszczeniu? Może czasem jaki samobójca...? Przecież wszyscy jesteśmy samobójcami. Każdego dnia i każdej chwili pozwalamy umierać marzeniom i pragnieniom. Często ukręcamy im łeb, jak jakiejś kurze, gdy szykujemy rosół dla gości.
Pozwala mi sięgać do gwiazd, a mówi, że tamto nie dla mnie...?
Gwiazdy są zimne, lodowato zimne. Już lepiej stać przy ogniu i czekać, aż jakaś iskra wypali dziurę, jak piętno na skórze. Lodowaty chłód, gdy się go dotyka, sprawia wrażenie, że parzy. I jaka to różnica, czy iskra z ogniska, czy gwiazda z nieba wypali dziurę? I tak napiętnuje.

poniedziałek, 10 września 2012

Die beste Idee in der Welt.

No to mamy polkę. To znaczy mamy Niemkę, ale z Niemką mamy polkę. Charakterne dziewczę. Niczym Duża Mała Dziewczynka. Mamy wrażenie, że to komputer dobierał nam dzieci.
Już od początku było pechowo, bo autobus spóźnił się 3 godziny. Mógłby się spóźnić i 5, ale w inny dzień. Nie w dzień ślubu mojej chrześnicy. Kiedyśmy stali na dworcu czekając na autobus, osobisty lekarz Dużej Małej Dziewczynki powiedział, że jeśli uczyło się języka obcego, to gramatykę ma się we krwi, gorzej ze słówkami. A ja w czasie, gdy on to mówił, odpłynęłam do lat, kiedy służyłam jako tłumacz dla grup przyjeżdżających z NRD.
NRD! Rozumiemy się? To było i tak na kilka lat przed zburzeniem muru i likwidacją NRD...  Mówią, że narząd nie używany zanika. Podobnie ma się ze znajomością języka.
No, po trzech dniach z całą stanowczością mogę stwierdzić, że pamięć mi wraca i przyznać rację osobistemu lekarzowi Dużej Małej Dziewczynki w sprawie gramatyki języka obcego krążącej we krwi, ale na dzień dzisiejszy gramatykę mam na poziomie przedszkolaka, a słówka wracają do mnie jakby zza światów.

Nasze Dziewczę całą sobotę przepłakało. W niedzielę rano, choć pytaliśmy, co zje na śniadanie, odpowiedziało, aby natychmiast odwieźć ją na lotnisko, bo wraca do domu. Przy czym rodzice nie odpowiadali na maile, ani nie odbierali telefonów. Nawet nauczyciel, który przyjechał z grupą do Polski i "mieszkał" u kogoś, nie odbierał telefonu. Dziewczę mówiło, że tęskni do zwierząt gospodarczych: do krów, owiec, osła, koni. O rodzicach nie wspominało.

Zaraz też przypomniałam sobie, jak trudno jest trafić z racjonalnym tłumaczeniem do dziecka, które się zablokowało np. z tęsknoty, chociaż używa się zrozumiałego języka. Co zrobić w takim przypadku, w jakim my i owo nieszczęśliwe Dziewczę byliśmy? Pojedyncze słowa. Słownik internetowy i książkowy. To wszystko, czym dysponowaliśmy. No i oczywiście ogromna chęć wybrnięcia z przykrej dla dziecka sytuacji.
Po wyczerpaniu własnych pomysłów wykorzystałam szansę pt. "telefon do" nauczycielki organizującej wymianę. Ta uruchomiła całą lawinę telefonów: do nauczyciela, u którego "mieszkał" nauczyciel Dziewczęcia, tamci do rodziców Dziewczęcia oraz do rodziców koleżanki z klasy Dużej Małej Dziewczynki, u której "mieszkała" koleżanka z klasy naszego Dziewczęcia itd. itp. Dość, że Dziewczę dostało obietnicę, że pod wieczór spędzi nieco czasu ze swoją koleżanką z klasy.
Tymczasem przed nami był cały dzień. W domyśle mamy fakt zjazdu rodzinnego z okazji wesela i moja przemożna chęć spotkania się z tymi i owymi, jak choćby z niewidzianą od kilku lat Siostrą mieszkającą daleko, daleko.
Pojechaliśmy za miasto, do lasu, w góry. No i to było to, co tygrysy lubią najbardziej. Dziewczę wyzwoliło się z lęku, niepewności i wszelkie bariery zostały pokonane, gdyśmy obie goniły po łące w poszukiwaniu dobrego ujęcia. Co prawda nie potrafiłam się wyrazić, by wytłumaczyć dlaczego drzewo uschło w lesie, ale - gdyśmy podziwiali Pasmo Radziejowej ze stoków Beskidu Niskiego - przeprowadziłam psychologiczno-filozoficzny wywód, że cały świat jest piękny i nie należy psuć sobie jego oglądania tęsknotą za domem, do którego i tak się wróci.
Potem, tzn. z każdą chwilą było już tylko lepiej. Na kolację zrobiłam naleśniki. Dziewczę było tak szczęśliwe, że rozgadało się, głównie po angielsku - nie wiedzieć czemu - wiedząc, że i tak niewiele rozumiem. Szczebiotało jak skowronek. Nawet zaczęło mówić po polsku. "To było pyszne" i "dziękuję" usłyszałam we wszystkich wersjach językowych - przede wszystkim w polskiej.
A dzisiaj pojechaliśmy całą rodziną na zakupy. Zaproponowaliśmy naszemu Dziewczęciu, by samo wybrało sobie produkty, które chce jeść.
Und es war die beste Idee in der Welt.

niedziela, 9 września 2012

Uwolnić myśli od myśli

O Victorio, moja Victorio
Dlaczego mam cię tylko w snach...

Dzisiaj miałam piękny sen... czasem śnię takie sny. Zwłaszcza, że wracając nad ranem z wesela czułam ból słów, które Rysiek Riedel wyśpiewywał w więzieniu swojego potwornego nałogu. Czułam jego i swój ból. Jadąc ulicami miasta, które spało, słyszałam, jak niezapomniany wokalista Dżemu śpiewa i czułam to bardzo dokładnie. Dla tego odczuwania stałam się nawet małym obłokiem sunącym nad ziemią, bo żaden to problem sprowadzić myśli tam, gdzie się chce być. Zaraz też kładłam się z nadzieją na piękny sen, taki sam, o którym śpiewa nieśmiertelny Riedel, by wziąć ślub z moją wolnością.
Najbardziej zniewalają myśli, bo one prowadzą do pragnień. Gdybym tak potrafiła uwolnić się od myśli...
Tymczasem te, niczego nieświadome, błądzą w swojej wolności, ograniczając moją. A ta, gdyby tylko wiedziała, że może być wolną, pewnie i tak od razu oddałaby się w niewolę miłości.


piątek, 7 września 2012

Błogosławiona w ciemności

Czerwce i lipce niosą wrześniowe brzemię, jego słodką obietnicę. A więc, Ona też żyła w takiej ciemności, która wraz z całkowitym zawierzeniem oddalała, miast przybliżać do światła... Znam tę ciemność. Wyzwala ją pragnienie ponad ludzką wytrzymałość. Wypełnia pustka, którą brukuje nienasycenie. A wszystko prowadzi do niespełnienia. Bo jak mogę czuć się spełniona, kiedy jestem w takiej przerażającej ciemności? Brnę po omacku z wyciągniętymi do przodu rękami. I kiedy przez przypadek dotknę innego serca, okazuje się ono kawałkiem zimnego mięsa w bezmiarze owego palącego pragnienia.
Czy zawiodłam się znowu, dotykając tego przypadkowego serca, wetkniętego między ciało, a niemą i ślepą duszę? Przecież nic nie może bardziej zawieść, niż brak nadziei na wyjście z tej ciemności. Niż brak Światła. Ona też żyła w takiej ciemności... choć z pozoru wszystkim wydawało się inaczej. Ale to nie jest pocieszenie! To, że Ona nie widziała Światła, jest największym zawodem, jaki mógł mnie spotkać w mojej ciemności. Bo przecież Ona była prawdziwie świętą, a ja nawet nie wiem, czy mam choćby zadatki na jakąkolwiek.
Coraz wyraźniej czuję, że towarzysząca mi ciemność zaległa na moich ustach i płucach, niczym gęsta mgła. Jest tak samo wilgotna. I powoduje odkaszliwanie. Może się nawet uduszę. Bo moja osobista ciemność jest także brakiem oddechu.
A więc, Ona też żyła w takiej ciemności...

czwartek, 6 września 2012

Koło mego sadu

Jadą goście jadą
koło mego sadu
do mnie nie przyjadą
bo ja tam nie mieszkam...

Jak mieć gości, to mieć gości. Nie żeby tam jakiegoś jednego, marnego gosteczka.
Duża Mała Dziewczynka postanowiła włączyć się do szkolnej, międzynarodowej wymiany uczniów i przyjąć do swojego pokoju na jeden tydzień roku szkolnego koleżankę z Niemiec. Wszyscy lubimy gości, ucieszyliśmy się więc. Ponieważ plany wymiany przedstawiono nam w bardzo odległym czasie, bo w ostatnim tygodniu nauki szkolnej, nikt nie zastanawiał się, co też będziemy robić w drugim tygodniu września. Dopiero całkiem niedawno doszło do naszej zbiorowej, rodzinnej świadomości, że właśnie w weekend, w który przyjeżdża młodzież na wymianę - może to przerażająco brzmi, więc będę posługiwała się liczbą pojedynczą, wszak do nas trafi tylko jedna osoba - odbywa się wesele w rodzinie. Na wesele ściągnie cała rodzina z dalsza i z bliższa. I sporo osób z rodziny, która ściągnie z dalsza i z bliższa, jest zainteresowanych spotkaniem z nami. Ba! Pobytem u nas! Spotkanie i pobyt, nie licząc tego na weselu, może się odbyć w niedzielę zaledwie.
Tak więc nawiedzą nas:
- Mała Duża Córeczka z Tatą Plotkiem i trójką całkiem małych dzieci :)))
- siostra ze szwagrem i trójką niewiele większych dzieci :)))
- dojedzie Synek :)))
- będziemy my i dwa nasze koty :)))
- no i młodzież z wymiany młodzieży z Niemiec - 1 dziewczynka :)))
I tak całą niedzielę w naszym mieszkaniu :))). No, chyba, że będzie ładna pogoda, o co pokornie trza nam się modlić i pojedziemy w pole na grilla. Wtedy motto z góry spełni się jak nic.

Szkoła - organizator wymiany młodzieży - zwróciła się z pisemną prośbą do rodzin przyjmujących dzieci z wymiany, by w miarę możliwości umożliwić młodzieży uczestniczenie w życiu rodziny.

Mówisz?! Masz!!!

wtorek, 4 września 2012

Pamięci kobiet, które odeszły*

Odchodzą zawsze nie w porę, bo nie ma dobrego czasu na podróż w jedną stronę. Parzyły właśnie herbatę w czajniczku z ubitym uchem, w tym, co to nie wiedzieć skąd się wziął. Może wprost z bajki Andersena? Bajkami tymi kiedyś, dawno, karmiły dzieci, gdy te nie chciały spać - i jak u Ewy Szelburg-Zarembiny marudziły, żeby im po jednej dać. Sięgały więc po gwiazdy z nieba; któż wyżej sięgnąć mógł? Kroiły cienkie kromki chleba i nimi brukowały świat. A potem świat ten kołysały w swoich ramionach wiotkich. Nie wiedzieć kiedy zamieniały słowa piosenki na modlitwę. Przecież modlitwy i chleba musiały nadmiar mieć w fartuszku, by obdarować nimi innych. Lubiły się uśmiechać, głośno śmiać i płakać, lubiły, gdy nikt nie widział, z jakiejś radości skakać. Lepiły pierogi, jak na mistrzostwa świata, cóż to za smak i kształt?! I fatałaszki kupowały, jakby żyć miały ze sto lat. O!  Jeszcze przetwory robiły, jak dla armii głodomorów, albo jak na atomową wojnę do schronu. Miały książki, bibeloty i korale i twierdziły, że nie są próżne wcale, bo to pamiątki: te rodzinne, tamte inne. Czasem marzyły, ale kiedy, jak tu wkoło tyle biedy: dziecko kolano otarło, w szkole dostało jedynkę, kot rozbił wazon i wypił pozostawioną śmietankę. Mąż urwał guzik, zdarł zelówkę w bucie, a pies znowu uciekł.
Parzyły herbatę jeszcze rano - zapach rozsiadł się w kuchni. Coś powiedziały - głos zawisł, jakby i on, i one na coś czekały. I nie przebrzmiały jeszcze słowa, zegar godziny nie wybił, herbata wystygnąć nie zdążyła, a one w mgnieniu chwili wymknęły się światu tej chwili.


* Pamięci Mojej Mamy, która 15 lat temu w mgnieniu chwili wymknęła się chwili.
* Pamięci Samboragi, która kilka dni temu w mgnieniu chwili wymknęła się chwili.

Obie i wszystkie inne, stanowczo nie w porę.



Na postumencie wiary

Dzisiaj jestem po lekturze "Huculszczyzny" Michała Kruszona. Kończę też podróż "Po Galicji" Martina Pollacka. Swe okładki otwiera dzieło Vincenza "Na wysokiej połoninie", czekając niecierpliwie, aż sięgnę po każdy z czterech opasłych tomów.
Minęło zaledwie kilka tygodni od mojego pobytu na Ukrainie, a mnie wydaje się, że wszystko, czego tam doświadczyłam, było snem zaledwie. Pięknym i nostalgicznym snem o utraconym raju. Pojechałam ślepa na Ukrainę, wróciłam odbierając ją wszystkimi zmysłami. Najbardziej boli mnie moja wcześniejsza ignorancja dotycząca spraw Kresów - miejsc, krajobrazów, miast i wsi, ludzkich historii, wreszcie historii Ojczyzny wplecionej w to wszystko, co zobaczyłam, przeżyłam, o czym pisałam.
Wydaje mi się, że zupełnie naturalnym procesem przebiegającym na poziomie moich emocji był straszliwy żal i rozgoryczenie skierowane ku historii, nauczycielce życia, za to wszystko, co w jakiś sposób zostało mi odebrane. Tobie również miły Czytelniku.
Wyszłam jednak z tej niewczesnej żałoby po utraconej Ojczyźnie oczyszczona i przekonana mocą stwierdzenia, które się we mnie zrodziło.
Patrząc na historię ziem, które nawiedziłam w naszej wakacyjnej wędrówce, nie mają, może nie miały, one szczęścia do określonej państwowości. Wciąż szargane walkami narodów uzurpujących sobie prawo do panowania nad nimi, rodziły swych własnych synów, którzy niewątpliwie są jej przynależni, a ona im. To Huculi na Huculszczyźnie. Bukowinianie na Bukowinie. Wszystkich innych przywiały tam wichry historii. Każdy z narodów zostawił swój ślad, mocne piętno, które dziś stanowi piękne i bogate tło wszystkiego, co widziałam.
Człowiek, jako pielgrzym i tak przemierza tylko ziemskie drogi w wędrówce do nieskończonego bytu. Ważne więc, aby jego podróż była wartościowa, aby budowała w nim dobro. W swej wędrówce spotyka, nie może być inaczej, drugiego człowieka, dziesiątki, setki ludzi. Ważne jest, aby sam w wędrówce nie ustał i nie zatracił wartości, ale też by pomógł innym w ich pielgrzymowaniu, aby kochał. Podczas swej ziemskiej peregrynacji stawia domy, przywiązuje się do ojcowizny, do ziemi, którą nazywa swoją ojczyzną. Przygotowuje się w ten sposób do pobytu w prawdziwej Ojczyźnie. "Nasza bowiem ojczyzna jest w niebie". 
Nigdzie indziej jak na kartach Pisma Świętego w sposób jasny przedstawiona jest pewna nadzwyczajna historia. To historia zyskiwania i tracenia ojczyzny; przechodzenia z jednej do drugiej, wygnań, niezrozumienia, miłowania. To historia zbawienia. Dlatego nie da się, nie umiem inaczej zrozumieć historii ojczyzny, jak na postumencie wiary.

Zaś w Kamieńcu Podolskim po prawej stronie katedry Świętych Apostołów Piotra i Pawła stoi kolumna. Ma wyraźnie oddzielony postument z inskrypcją. Na szczycie kolumny przycupnęła postać Chrystusa Frasobliwego. Ale sama postać nie przykuwa uwagi. Jest wysoko, trzeba zadrzeć głowę do góry, a i tak mało co widać. Widać, że to Syn Boży na wysokości. Natomiast na jednym boku postumentu na poziomie wzroku przechodzącego jest inskrypcja; na drugim krótki napis, którego w zasadzie można nie zauważyć. Można go wręcz pomiąć. Tylko, czy wolno? "Słaby jest lud, (...), gdy zapomina, że został posłany, by czuwać..." powiedział Karol Wojtyła. Ale, że człowiek jest tylko człowiekiem, więc czasem może nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć... Dla wszelkich słabości trzeba mieć zrozumienie, a "...jeśliby ci milczeli, wnet kamienie wołać będą".
Karpaty rodzą synów prawych i honorowych, takich, co to miłują Boga i swoją ojczyznę. Widziałam tę miłość w oczach Saszy. Widziałam we wszystkim, co robi, w jego przywiązaniu do gór, tradycji, wiary ojców. Widziałam jego dbałość o wszystko, co z regionem związane. Teraz pokolenie Saszy wędruje, jak niegdyś pokolenia naszych przodków wędrowały w swej ziemskiej drodze przez ziemie Beskidu Zielonego, przez trudne do przebycia góry, wąwozy i jary. Bądźmy spokojni o ten fragment naszej ziemskiej ojczyzny, bo jej lud darzy ją wielką miłością. 


Kolumna Chrystusa Frasobliwego
na dziedzińcu katedry
w Kamieńcu Podolskim.


Postument  kolumny Chrystusa Frasobliwego
na dziedzińcu katedry
w Kamieńcu Podolskim.


"Ucząc się nowej nadziei, idziemy przez ten czas ku ziemi nowej. I wznosimy ciebie, ziemio dawna, jak owoc miłości pokoleń, która przerosła nienawiść". (Karol Wojtyła)



Postument kolumny Chrystusa Frasobliwego
na dziedzińcu katedry
w Kamieńcu Podolskim.







poniedziałek, 3 września 2012

Cerkwie Karpat Wschodnich

Chrześcijaństwo na dzisiejszej Ukrainie datuje się na rok 988, kiedy to książę Rusi Kijowskiej Włodzimierz I Wielki przyjął chrzest z rąk patriarchy Konstantynopola. Oznacza to, że Ruś Kijowska weszła w krąg chrześcijaństwa bizantyjskiego. Bo w tamtych czasach ziemie dzisiejszej Ukrainy należały do Rusi Kijowskiej. Niebawem w kościele doszło do schizmy wschodniej, jak kto woli wielkiej i wykształciło się prawosławie, a nieco później Litwini przejęli panowanie nad ziemiami Rusi Kijowskiej, by w wyniku Unii z Polską przyłączyć je do "Korony Królestwa Polskiego". Uff! Jakiż to telegraficzny skrót!
Jak by na to nie patrzeć zrobił się mały "żbąk", ponieważ Polska była na wskroś katolicka. Blisko 200 lat szukano rozwiązania i w końcu podpisano kolejną unię, na mocy której część Cerkwi prawosławnej znajdująca się na terenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów (w tzw. międzyczasie umowy między/wewnątrz/państwowe powołały ją do istnienia ;)  przyjęła zwierzchnictwo papieża, zachowując jednak własną strukturę administracyjną oraz wschodnią liturgię. Powstał kościół unicki (w czasach zaborów przez cesarzową dla uproszczenia nazwany greckokatolickim). Uff! Jakiż to telegraficzny skrót!

A może powinnam rozpisać się na kilkanaście stron, kilkadziesiąt tysięcy słów i kilkaset tysięcy znaków, aby dokładnie wyłuskać wszelkie niuanse historyczne uwarunkowań politycznych i geopolitycznych, oraz historii kościoła miejsca na świecie, które nas interesuje, czyli Karpat Wschodnich? Pewnie jeszcze będę żałowała, że tak nie zrobiłam, ale odsyłam czytelnika do jego własnej wiedzy historycznej, ewentualnie do zgłębienia tematu lekturą i studiami. 

Rzeczpospolita Obojga Narodów, przekształcona niebawem (uff!) w Rzeczpospolitą Polską straciła niepodległość i fragment świata nas interesujący administracyjnie przeszedł pod panowanie austriackie. Po dusze ludów wyznających grekokatolicyzm sięgnęła znów (znów, bo już kiedyś sięgała) Moskwa ze swym prawosławiem. Jeden z przewodników turystycznych tłumaczący mi kiedyś zawiłości tego tematu powiedział, że w czasach zaborów, całe wsie przechodziły z grekokatolicyzmu na prawosławie i odwrotnie, w zależności od tego jak interes przeżycia tym kierował. Było to zapewne wielkie uproszczenie, ale jakoś dało mi zrozumienie problemu, więc się nim dzielę. 
Następnie przyszedł burzliwy wiek XX i tragiczne lata I i II wojny światowej, oraz pod zwierzchnictwem sowietów, kiedy to kościół przeszedł do podziemia i oficjalnie podniósł głowę dopiero na przełomie lat 80/90 XX w. Powstała wolna i niepodległa Ukraina, w której, co prawda religią dominującą jest prawosławie (kijowskie), ale na terenie Karpat Wschodnich zdecydowanie przeważa grekokatolicyzm. I o tym, że tak jest, z dumą poinformował nas Sasza. A ja przejeżdżając przez miejscowości usytuowane w Karpatach Wschodnich i na przedkarpaciu wyrobiłam sobie przeświadczenie, że dla mieszkańców tych ziem wolność uwarunkowana jest wolnością religijną, a państwowość kojarzy się przede wszystkim z zagwarantowanym, niczym nie ograniczonym dostępem do swobód religijnych.
Sasza pokierował naszymi krokami tak, abyśmy mieli okazję zobaczyć kilka perełek architektonicznych i historycznych jego kościoła. Nie da się nie zauważyć, zaledwie przekroczy się granicę Ukrainy na najbardziej na południe usytuowanym przejściu granicznym z Polską, przepięknych cerkiewnych kopuł, o których (kopułach) w swej poezji Jerzy Harasymowicz pisał "cerkwi banie". 
Teren, na którym mieszkam obfituje w wiele zabytków cerkiewnych (przemienionych niestety na kościoły katolickie po niechlubnej w dziejach naszego kraju Akcji Wisła z 1947 roku - ale była ona założeniem wynikającym z nowego porządku Europy, na który umówili się u schyłku II wojny światowej trzej mocarze), więc krajobrazy górskie z przycupniętymi starymi, drewnianymi cerkwiami nie są mi obce, z baniami - poprawnie zwanymi kopułami, na planie krzyża, czy częściej prostokąta. Właściwie to nie wiem, czy w Beskidzie Niskim i Sądeckim widziałam jakąś cerkiew na planie krzyża. Natomiast Karpaty Wschodnie to bogactwo cerkwi na planie krzyża greckiego - a te wyglądają jak arki - można je łatwo pomylić z cerkwiami na planie koła (czytałam opinię znawczyni architektury cerkiewnej, która podzieliła się informacją, że nigdy w życiu nie widziała cerkwi na planie koła). 
Tak więc widzieliśmy cerkwie Ivano-Frankowska (Stanisławowa) i Kołomyi. Byliśmy u bram najstarszej na Huculszczyźnie cerkwi zbudowanej w 1600 roku w Pistyniu nad rzeką Pistynką, tą samą, która płynie głębokim jarem i obok wąskiej kładki dla pieszych zbudowano tam "windę do nieba" dla trumny, na linie rozciągniętej nad rzeką. Podziwialiśmy bogatą cerkiew w Krzyworówni nad Czeremoszem nieopodal Worochty - tę, która schowana wysoko w górach uniknęła przerobienia przez władze z czasów SSR na magazyn lub coś w tym rodzaju. 
Jak już pisałam cerkwie są otwarte o każdej porze, każdego dnia tygodnia, wewnątrz są ludzie modlący się, zapalający świeczki, całujący z nabożeństwem obrazy i krzyż, a nawet stopień pod krzyżem. Ludzie na ulicy, przechodząc obok cerkwi, przystają i żegnają się. Bogactwo krzyży i kapliczek przydrożnych jest nie do opisania. W twórczości ludowej Hucułów motyw religijny jest naczelnym, nie licząc ceramiki glinianej, która omija ten temat - trudno, aby na misach i kaflach widniały sceny z życia Chrystusa, czy świętych. 
Tak. Wiara. Wyrażona w architekturze, twórczości ludowej i postawie ludzi. Na tym się dzisiaj zatrzymajmy. 

Cerkiew w Pistyniu z 1600 r.
Tablica informująca o najstarszej cerkwi
Huculszczyzny (w Pistyniu).

Kapliczka przydrożna.

Cerkiew w Krzyworówni.

Wnętrze cerkwi w Krzyworówni.

Wnętrze cerkwi w Krzyworówni.
(drewniany, misternej roboty świecznik ma 250 lat)

Wnętrze cerkwi w Krzyworówni.

Wnętrze cerkwi w Krzyworówni.

Wnętrze cerkwi w Krzyworówni.

Wnętrze cerkwi w Krzyworówni.

Wnętrze cerkwi w Krzyworówni.

Wnętrze cerkwi w Iwano-Frankowsku (Stanisławowie).

Cerkiew w Iwano-Frankowsku (Stanisławowie).

Wnętrze cerkwi w Iwano-Frankowsku (Stanisławowie).


Cerkiew w Iwano-Frankowsku (Stanisławowie).

Wnętrze cerkwi w Kołomyi.



Cerkiew w Kołomyi.

Cerkiew na przedkarpaciu.

sobota, 1 września 2012

Mały Rycerz - rotmistrz ostatniej stanicy Rzeczpospolitej

Rok urodzenia - 1620. Miejsce urodzenia - Maków na Podolu, ok. 15 km na północny wschód od Kamieńca Podolskiego. Szlachcic polski herbu Korczak, stolnik przemyski, żołnierz i zagończyk, rotmistrz, od 1669 pułkownik, kawalerzysta w chorągwi hetmana Jana Sobieskiego (za Wikipedią). Hetman Jan Sobieski mianował go rotmistrzem w twierdzy w Kamieńcu Podolskim. Henryk Sienkiewicz uczynił nieśmiertelnym bohaterem, sarmatą - obrońcą ojczyzny. 
Po tragicznej śmierci od wybuchu w Baszcie Czarnej w Zamku Górnym w sierpniu 1672 r. pochowany został w krypcie klasztoru franciszkanów, który dziś usiłuje się podnieść z ruiny.

Twierdza w Kamieńcu Podolskim z daleka i z bliska wygląda jak makieta. Naturalnie ufortyfikowana na wysokich skalnych zboczach tworzących jar rzeki Smotrycz uchodziła za niemożliwą do zdobycia. 
Ta zaś (rzeka) widziana z lotu ptaka, okalając miasto, tworzy półwysep w kształcie greckiej litery omega. Wąski przesmyk do dziś stanowi naturalną drogę dotarcia do twierdzy od strony Starego Miasta. Niegdyś istniało tylko przejście wąziutką ścieżką nad przepaścią, z czasem drogę poszerzono i w tym celu wybudowano most.
O twierdzy w Kamieńcu Podolskim mówiło się, że jest przedmurzem chrześcijaństwa, albo też bramą do Polski. Nic więc dziwnego, że była najpilniej strzeżona. 
Sam Kamieniec Podolski zamieszkiwany był przez niezliczoną ilość narodowości i grup etnicznych, które po prostu ze sobą mieszkały i współdziałały. Każda z narodowości wyspecjalizowana była, zgodnie ze swoimi predyspozycjami i odwiecznym zajęciem, w oddzielnej dziedzinie rolnictwa, produkcji, gospodarki, czy handlu i nikt nikomu nie wchodził w drogę. Nowy porządek świata wprowadzony przez trzech wielkich mocarzy u schyłku II wojny światowej całkowicie wyeliminował wielonarodowościowe społeczeństwa, przyczyniając się tym samym do kresu barwnych i bogatych kulturowo miast, miasteczek i wsi. 
Miejsce, do którego najpierw zaprowadziła nas nasza przewodniczka w Kamieńcu Podolskim to Pomnik Małego Rycerza na placu katedry rzymskokatolickiej pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Katedra ta jest jedynym na świecie kościołem rzymskokatolickim przed którym stoi minaret. Aby dowiedzieć się skąd się wziął trzeba by cofnąć się do czasów Małego Rycerza, a właściwie do lat, które nastąpiły po poddaniu twierdzy Turkom i śmierci rotmistrza Wołodyjowskiego.  Zamek w rękach Turków był zaledwie 27 lat i po podpisaniu traktatu pokojowego w Karłowicach wrócił w ręce Polaków. Godny odnotowania jest fakt, że murowany zamek w miejscu późniejszej twierdzy został zbudowany z inicjatywy książąt Koriatowiczów i Spytka II z Melsztyna. O ile Koriatowicze są mi nieznani, to Spytko II z Melsztyna po sąsiedzku panował na zamku w Melsztynie, nieopodal Tarnowa.
Wróćmy do Małego Rycerza, bo wielkim dla nas zaskoczeniem był jego pomnik w ogrodach katedry. Pomnik jest niewielki, powiedziałabym nawet, że niepozorny. W kształcie ściętego drzewa, gdzie pień pozbawiony konarów pozostawiono w ziemi licząc, że drzewo się odrodzi. Wszak już w Księdze Hioba można przeczytać, że: "Drzewo może mieć nadzieję: choć jest ścięte, znowu się odradza, a jego pędy rosną dalej". Nic więc dziwnego, że naród po odzyskaniu niepodległości w 1918 r., bo wtedy postawiono pomnik, liczył na odrodzenie się potęgi Rzeczpospolitej. Na pniu przysiada ptak, pewnie to gołąb z gałązką oliwną w dziobie. I jest to zapewne symbol, który wyprzedził czas o 27 lat i więcej. 
Nasza przewodniczka opowiadając o perypetiach Kamieńca Podolskiego i całego Podola, z jego przechodzeniem z rąk do rąk na przestrzeni wieków, wyraziła się w ten sposób, że w latach 1918 - 1939 Kamieniec był pod okupacją Polaków...
Te sprawy wymagają uspokojenia myśli. Wielkiego wyciszenia emocji, które się zrodziły przy osobistym zwiedzaniu tego miejsca i wszystkich innych. Starannego poukładania, którego jestem bliska.
Ma więc prawdziwy Jerzy Wołodyjowski swój pomnik, niczym ze spiżu, stojący w niegdysiejszej bramie do Rzeczpospolitej, będącej zarazem przedmurzem chrześcijaństwa. Niezależnie od tego pomnika, sienkiewiczowski bohater, bohater narodowy - ma pomnik w sercu każdego Polaka. 


Kamienic Podolski na starej mapie

Kamieniec Podolski - twierdza

Katedra pw. śś. Piotra i Pawła
z minaretem; na szczycie
znajduje się figura Matki Bożej
Pomnik Małego Rycerza, na którym
widnieje inskrypcja, jak poniżej


Inskrypcja na pomniku Jerzego Wołodyjowskiego
rotmistrza twierdzy Kamieniec Podolski

***


"W stepie szerokim, którego okiem
nawet sokolim nie zmierzysz
wstań unieś głowę, wsłuchaj się w słowa
pieśni o małym rycerzu..."









Bukowina ukraińska

Tam, gdzie się kończą Karpaty Wschodnie zaczyna się kraina zwana Bukowiną. Dzieli się ją na północną należącą dziś do Ukrainy i południową - rumuńską. Próżno szukać na mapach Bukowiny, bo jest zaledwie krainą historyczną, ale bardziej niż geografia i podziały administracyjne - stare i nowe - interesuje nas podróż do świata, którego już nie ma. Bo Bukowina jest kwintesencją dziejów Europy Środkowo-Wschodniej. Jest bramą ze świata kultury wschodu, do zachodniego świata chrześcijaństwa i odwrotnie. Góry były naturalną granicą dla wojsk sułtańskich i stanowiły zaporę przed zalewem islamu tam, gdzie królowały kościoły i cerkwie.
Historia Bukowiny jest bardzo burzliwa i warto się z nią zapoznać. Bogactwo kultur etnicznych i scheda po niech jest niewyobrażalna. Na dzisiaj wyróżnia się spośród mieszkańców tych rejonów: Ukraińców (Rusinów), Rumunów, Mołdawian, Rosjan, Żydów i Polaków; historycznie doliczyć należy Romów, Ormian, Niemców i czasowo przebywających Turków.
O Hucułach mówi się, że są góralami Bukowińskimi, ale nie słyszałam takiego określenia od Saszy. Kiedy jechaliśmy do bram chrześcijaństwa oddzielających świat zachodni od wschodniego Sasza powiedział: "Wyjeżdżamy z Huculszczyzny, jedziemy przez Pokucie, Besarabię i Podole" - i są to tyleż krainy geograficzne, co historyczne.
Głównymi miastami Bukowiny są Czerniowiec i Suczawa. Czerniowiec leży przy głównym szlaku, więc przejeżdżaliśmy przez niego. Sasza pokazywał nam również kierunek, w którym należy się udać, by dotrzeć do historycznego monastyru św. Jana z Suczawy, jednego z najważniejszych miejsc kultu religijnego Bukowiny.
Miasta na Ukrainie w Karpatach i na przedkarpaciu charakteryzują się tym, że na obrzeżach mają ustawione rogatki. Jest to zapewne pozostałość po latach SSR i nie wiedzieć dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, aby je zlikwidować. We wszystkie dni tygodnia, oprócz niedzieli, na rogatkach stoi milicja i każdy samochód ma obowiązek zatrzymać się, a funkcjonariusze wskazują kto ma jechać dalej, a kto pozostać do kontroli. Tak było i w Czerniowcu na olbrzymich rondach przy wjeździe i wyjeździe z miasta.
Tego dnia wynajęliśmy busa, bo droga była daleka. Miało zrealizować się jedno z największych marzeń Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem - pojechaliśmy do Chocimia i Kamieńca Podolskiego.
Prawdę powiedziawszy dla mnie obydwa te miejsca owiane są bardziej legendą stworzoną przez Sienkiewicza niż historyczną prawdą. To znaczy, gwoli ścisłości, było tak do dnia, w którym moja noga nie stanęła w obu twierdzach, a oczy nie zobaczyły ogromu fortecznych budowli.
I znów trzeba by wielu dni, by poznać dokładnie te miejsca, a i zapewne niejedną książkę przeczytać.
Dość, że przekroczyliśmy Dniestr, za którym majaczyły Dzikie Pola. I w tym momencie rozbrzmiał tętent koni, dało się słyszeć szczęk broni, odgłosy walk, które ustawicznymi bojami i wojnami przetaczały się przez te ziemie.
Duże dziewczyny usiłowały spać w busie, rozłożyły oparcia siedzeń, a Mały Rycerz, który za kilka dni miał skończyć 3 lata siedział pomiędzy nimi i mówił: "Kuku-ryku. Dzień".
Sienkiewiczowski etos urzeczywistnił się, historia ojczyzny zamajaczyła na widnokręgu. Niezależnie od wszystkiego dzieci śpiesznie zdążają ku przyszłości, a i tak najważniejsza jest teraźniejszość.


Kamieniecki bruk

Widok na Dniestr z twierdzy Chocim
(no i Dzikie Pola za Dniestrem, choć może nie tuż zaraz).
Mury twierdzy Chocim od wewnątrz

Mury twierdzy Chocim