MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 27 czerwca 2013

Nasze osobiste pojednanie polsko-ukraińskie

Właśnie się dokonało najszczersze pojednanie polsko-ukraińskie. Za pomocą komunikatora internetowego rozmawialiśmy z Saszą - naszym ukraińskim przyjacielem. Niestety nie mieliśmy połączenia głosowego, tzn. Sasza nas słyszał, my jego nie. Zgromadziliśmy się przed komputerem we troje - Duża Mała Dziewczynka, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem i ja i mówiliśmy na potęgę. Sasza, nie wiedzieć dlaczego - zamiast na czacie, pisał na kartce i pokazywał kartkę do kamery. W pewnym momencie napisał cyrylicą i po ukraińsku: kocham was! Do tego wyznania dołączył swój najbardziej filuterny uśmiech spod wąsa i stwierdziliśmy, że przecież żadne pojednanie nie jest ważniejsze od tego, które się dokonało.
Sasza gościł nas w minione wakacje na Huculszczyźnie. Pokazał nam naszą dawną Wschodnią Małopolskę taką, jaką chcieliśmy ją zobaczyć. Nie ukrywał przed nami niczego. Jeżeli nam czegoś nie pokazał, albo o czymś nie powiedział, to tylko dlatego, że sam nie zna faktów z przeinaczonej historii, jaką za czasów sowietyzacji karmiono wszystkich dookoła.
Sasza pokazał nam ten zakątek świata oczami człowieka rozmiłowanego w nim. To Sasza dał nam również świadectwo tego, co działo się przez wiele miesięcy przy granicy polskiej w 1981 roku, jak wojska stały gotowe do zbrojnego ataku.
Sasza to serdeczny druh - dosłownie i w przenośni, bo przecież jest skautem. Pierwsze o co zapytał, to kiedy idziemy na Popa Iwana (drugi co do wysokości szczyt ukraińskich Karpat), bo w ubiegłym roku brakło nam odpowiedniej pogody, by zdobyć go po Howerli.
Cóż, jakby to powiedzieć... ja Popa Iwana z ruinami polskiego przedwojennego obserwatorium astronomicznego, najnowocześniejszego na owe czasy w całej Europie - nie zdobędę.
Ale za to już wiemy, jak pojedziemy do Kijowa. I dobrze, że odłożyliśmy tę wycieczkę planowaną na majowy weekend, bo dopracowujemy szczegóły i przez zdobycie wiedzy z pewnej dziedziny minimalizujemy koszty.
Sasza tęskni za nami. My za nim również. Bardzo chcielibyśmy pojechać i tego roku do niego. Przecież jeszcze tylu miejsc nam nie pokazał, tylu ludzi nie odwiedziliśmy, tylu przepięknych zakątków nie zwiedziliśmy i jeszcze taki wielki kawał bolesnej historii przed nami...

środa, 26 czerwca 2013

Człowiek - to brzmi dumnie

To Druhna Justynka:

Gdybym mogła, podskoczyłabym do Nieba…
 Czerwiec 25, 2013…i dla każdego z Was przyniosła stamtąd solidną garść niebiańskiej materii… To, co się dzieje w moim domu, w moim mieście, dookoła… Poddaję się jako polonistka- zawsze mówiłam dzieciakom w szkole, że język polski jest bogaty. Guzik prawda, myliłam się! Jest ubogi i niedoskonały! Bo jak mam opisać to, co się dzieje????? Jak mam opisać swoje szczęście????? Jak mam WAM DZIĘKOWAĆ????? Przecież żadne ”dziękuję”, żadne “jesteście wielcy”, żadne “kocham WAS” nie odda nawet w procencie tego, co czuję ja, Mamusia, Madzia, Robert i Blanka.
Zatem uśmiecham się do Was całą sobą szczerze, z dumą i szacunkiem, że mam takich Przyjaciół. I od każdego z WAS, którzy zostaliście moimi Przyjaciółmi w ostatnich dniach.



Blog dh. Justyny




Teraz najbardziej potrzebna jest modlitwa.

wtorek, 25 czerwca 2013

Nie każdy człowiek jest Człowiekiem - płuca dla Justyny

Życie zadziwia mnie nieustannie. To dobrze. To znaczy, że nie straciłam mojego dziecięctwa i radości życia. Najnowsze zadziwienie jest może trochę szokujące, ale w konsekwencji niesie pozytywny przekaz. Unikam kategoryzowania ludzi, choć z wiekiem, łamane przez doświadczenie, jest to - przyznam - coraz trudniejsze.
Pewnym i energicznym krokiem wybrałam się dzisiaj na długą wędrówkę - poza granice dzielnicy, w której mieszkam. Przecież w minioną niedzielę na własnych nogach dotarłam do kościoła, noga przestała mnie już tak straszliwie boleć; jest dobrze. Po drodze spotkało mnie wiele, o! bardzo wiele oznak sympatii i współczucia okazywanych przez napotkane osoby. Nad wyraz dużo ludzi zwróciło się do mnie z przyjaznym, współczującym słowem. Niektórzy dzielili się swoim doświadczeniem i wspomnieniami, gdy doznali urazu kolana. Najbardziej zadziwił mnie pan sprzedający znicze. Nie dlatego, że od takiego pana nie można oczekiwać współczucia i dobrego słowa. Ten pan sprzedający znicze wykazał się wyjątkową empatią i wielką troską. Tak wielką, że chyba dałabym mu najwyższą notę w rankingu troski o obcego człowieka spotkanego na ulicy. To zadziwienie wzięło się również z tego, że w momencie, kiedy zdarzył mi się wypadek, żadna troska, ani zainteresowanie nie spotkało mnie  ze strony człowieka, od którego oczekuje się troski, empatii i współczucia. Moje nieszczęśliwe zdarzenie z 10 czerwca spotkało mnie kilka kroków przed specjalistyczną przychodnią lekarską w Krakowie, do której zmierzałam. Lekarz, do którego z wielkim trudem w końcu dotarłam, powiedział mi: jedyne, co mogę pani doradzić - u nas nie ma SOR-u ani ortopedii - to, aby dokuśtykała pani jakoś do przystanku tramwajowego i dwa przystanki stąd jest szpital, który ma SOR, więc tam panią zaopatrzą - to tak pani radzę z troski, bo tak naprawdę, to przecież nie moja sprawa.

Pokuśtykałam wtedy do przystanku tramwajowego z zamiarem, że pojadę na dworzec autobusowy i do domu i płakałam z bólu i tym bardziej, że doznałam takiej straszliwej znieczulicy ze strony lekarza. Potem rozpłakałam się z rozczulenia, bo gdy usiłowałam wysiąść z tramwaju tryskając zdrojami łez jak z fontanny, to obca kobieta odezwała się: spokojnie, spokojnie, powolutku, nic się nie dzieje, nikt się nie spieszy, ostrożnie, już dobrze...

I dzisiaj ten pan sprzedający znicze.

Dla mnie to niewyobrażalne, trudne do ujęcia w jakiekolwiek ramy. Przychodzi do mnie człowiek któremu coś się stało, o którym wiem, że jest sam w obcym mieście, nie zna jego topografii, cierpi... Pierwsze co robię, to telefonuję po karetkę pogotowia. Gdyby ta odmówiła przyjęcia zgłoszenia, organizuję wśród znajomych transport do szpitala.
Ale to ja.
Na szczęście, jak pokazały ostatnie dni i wielka akcja zbierania pieniędzy na płuca Justyny, jest więcej ludzi na świecie.

Czy wpłaciliście już swoją złotówkę na konto Justyny? Jest już sporo na koncie, bo po wczorajszej popołudniowej sesji bankowej przyjaciele Justyny poinformowali, że na dwóch kontach jest łącznie 460 tys zł. ale to jeszcze nie wszystko z potrzebnych 150 tys. euro. Jeśli wpłaciliście, to gratuluję Wam i dziękuję za wasze człowieczeństwo. Jednocześnie przepraszam za taką nachalność ale, choćby z doświadczenia, które opisałam, wiem, że niektórym trzeba pozwolić umieć być dobrym.



Wspieram akcję "Płuca dla Justyny"

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Malejące tendencje wielkich problemów

Zapewne było to 19 lat temu. Moja Siostra była wtedy w ostatnim trymestrze ciąży, choć tylko sama ciąża jest w tej opowieści istotna. Gdybym pogrzebała w archiwum mojej dokumentacji medycznej, być może znalazłabym kartę informacyjną ze szpitala i dokładną, dzienną datę zdarzenia. Na pewno był to czerwiec, niedługo przed zakończeniem roku szkolnego. Tylko w tym roku wakacje zaczynają się w lipcu, więc musiało to być około 10 czerwca. Najprawdopodobniej Mała Duża Córeczka przebywała wtedy na leczeniu w Instytucie (Gruźlicy i Chorób Płuc) w Rabce, może nie. Nie pamiętam dokładnie. Wzięłam 5. letniego wówczas Synka (o Dużej Małej Dziewczynce ptaki nie ćwierkały jeszcze) za rękę i poszłam do szkoły po wykaz podręczników dla jego siostry. Potem miałam odwieźć go na drugi koniec miasta do Mojej Siostry, bo ani ona, ani Synek nie mogli być obecni przy tym, co miało nastąpić po południu tego dnia. Ze szkoły skierowaliśmy się z Synkiem w stronę najbliższego przystanku autobusowego, ale postanowiłam jeszcze podejść do pobliskiej księgarni zobaczyć, czy podręczniki są dostępne, być może kupić. Prowadziłam Synka za rękę, bo to był wyjątkowo rozbrykany mały Tygrysek. Niefortunnie stanęłam na rozbitym krawężniku i upadłam jak długa na ulicę, przewracając również Synka. Od stopy, do mózgu przeszyła mnie jakaś błyskawica nieokreślonego bólu. Pozbierałam się z ulicy, wytarłam łzy z Synkowego policzka i z dziwnie rozchodzącym się bólem poszłam w obranym kierunku. Odwiedziliśmy księgarnię chwilkę się tam zatrzymując. Po wyjściu ze sklepu, właściwie po tym niedługim odpoczynku ledwo stawałam na nodze. Z wielkim trudem dotarłam do autobusu i po podróży na drugi koniec niezbyt wielkiego miasta nie byłam w stanie stanąć na nodze, by wyjść z autobusu. Na szczęście przystanek znajduje się za płotem domu Mojej Siostry, więc dobrnęłam tam jakoś pocieszana przez Synka.
Synek musiał zostać u Mojej Siostry ponieważ ze szpitala onkologicznego w Gliwicach wracała Moja Mama po terapii radiojodem przyjmowanym doustnie i takie było obostrzenie, że przez kilka tygodni nie mogły kontaktować się z nią kobiety w ciąży i dzieci, by promieniowanie emitujące ze skóry i oddechu chorego nie zaszkodziło im.
Powrót od Mojej Siostry do domu Moich Rodziców jest porównywalny do powrotu sprzed kilkunastu dni spod szpitala Jana Pawła II w Krakowie do Sącza, do domu. Choć teraz od razu nie mogłam wstać, stanąć, użyć nogi. Wtedy, ku wielkiemu zdziwieniu lekarzy złamałam kość sześcienną, która znajduje się w stopie, w śródstopiu. Lekarze byli tak bardzo zdziwieni, ponieważ ta kość niezwykle rzadko ulega złamaniu, bo jak sama nazwa wskazuje ma budowę sześcianu.
Tak więc 19 lat temu od połowy czerwca do końca lipca miałam unieruchomioną lewą nogę w stawie skokowym (miałam założony opatrunek gipsowy w kształcie buta z cholewą). Nie było łatwo. Dwoje małych dzieci no i Mama, którą jako jedyna miałam się zajmować, a do której nie mogłam zabierać dzieci. Zamknięte koło. Często tak bywa, że kłopoty chodzą stadami.

Obecnie stadny jest sam problem unieruchomienia mojego prawego kolana w ortezie.

Najprawdopodobniej już nigdy nie wyjdę na własnych nogach w góry, nie poczuję smaku słonego potu w ustach, wiatr nie rozczochra mi włosów, nie zdobędę żadnego szczytu.

Ale czy to jest największy problem z jakim borykają się ludzie na świecie?

niedziela, 23 czerwca 2013

Dzień (Boga) Ojca

Czasami zło wkrada się do naszego życia przez błękitne oczy i najbardziej niewinną twarz ze wszystkich, jakie możemy sobie wyobrazić. Otwieramy mu więc bramy swojego serca i duszy na oścież i nawet sobie sprawy nie zdajemy, że pozorna słodycz i niewinność, z całym ich smakiem i kolorem są trucizną, która dzień po dniu, powoli a skutecznie, zatruwa naszego Ducha. Rozrasta się w nas niczym nowotwór, żywiąc się tkanką naszej wrażliwości i całej osobowości. Kiedy już jesteśmy w pułapce, z której nie widzimy wyjścia, kiedy zło wyssało z nas wszystko, co mogło wyssać, kiedy zapada bezksiężycowa noc z nawałnicą rozszalałą od naszego bólu, kiedy nie mamy już dosłownie niczego: kropli czerwonej niezatrutej krwi, żadnego przebłysku nikłego choćby światła, kiedy nasz duch dogorywa, staje się coś niesamowitego. Znajdujemy odtrutkę w obcym, nieodkrytym miejscu, zdarzeniu, którego nie przewidzieliśmy w scenariuszu na swoje życie, w człowieku, którego nie znamy, a który przychodzi do nas w swojej słabości.

To jest to niesamowite oddanie się woli Boga. Kompletne zaufanie Mu i pozwolenie sobie na tę ufność. To jest dotknięcie Pana.

Wspieram akcję "Płuca dla Justyny"

sobota, 22 czerwca 2013

Wspieram akcję "Płuca dla Justyny"


"Bo prócz ogniska o coś nam chodzi,
Bo prócz piosenek coś w sercu tkwi.
Bo prócz wędrówki coś trzeba zrobić,
Bo bez Przyjaciół nie można żyć…"

Jeśli Druhno, Druhu, dostaliście tego maila, to znaczy, że gdzieś na drodze mojego życia usiedliśmy wokół Ognia. Może byłam Waszą nastoletnią kursantką, a może już razem kształciliśmy przyszłych instruktorów Związku, może przygotowywaliśmy się do udziału w jakimś ważnym harcerskim czy skautowym wydarzeniu, a może biwakowaliśmy gdzieś z naszymi zuchami i harcerzami… Na pewno razem rozpaliliśmy promyki radości w niejednym sercu. Jestem Justyna z Oławy, dawniej Gachowska, dziś Piotrowska
Harcerstwo to nie był mój sposób na życie – to po prostu było moje życie. Mam 34 lata, od 19 prowadzę  drużynę. Kiedyś wymarzyłam sobie, że moi harcerze, niezależnie od tego, czy pochodzą z bogatych, czy skromnych rodzin, wszyscy pojadą cieszyć się stuleciem skautingu na Jamboree w Anglii. Po dwóch latach ciężkiej pracy, w sierpniowy poranek 2007 roku odnawialiśmy  Przyrzeczenie w gronie skautów z całego świata. Pięć miesięcy później urodziłam Córeczkę Blankę. Najprawdopodobniej ciężki poród wywołał u mnie niemal nie znaną  chorobę -  tętnicze nadciśnienie płucne. Dwa i pół roku tułaczki po szpitalach i prywatnych gabinetach nie przyniosły właściwej diagnozy – słyszałam, że mam zdrowe serce i płuca (źle opisywano moje tomografy i rezonanse), że mam się zapisać na aerobik i pójść do psychiatry, bo wymyślam sobie chorobę. A ja słabłam z każdym dniem. Jak bardzo jest ze mną źle, zrozumiałam na Zlocie Stulecia Harcerstwa w Krakowie. Nie  nadążałam już nie tylko za wędrującą na zajęcia drużyną, ale także za tuptającą po zlotowych dróżkach dwuletnią Córeczką. Zdiagnozowana zostałam trzy tygodnie po zlocie. Dwa i pół roku za późno, chore płuca zniszczyły serce, które w dodatku wykańczałam regularnie wysiłkiem fizycznym zabronionym w mojej chorobie, a zalecanym stale przez nieświadomych lekarzy.
Walki z NFZ o bardzo drogie leki i bardzo uciążliwe leczenie, ciągłe wyjazdy do klinik we Wrocławiu, Warszawie i Otwocku - to moje życie od końce sierpnia 2010 roku. Mimo wszystko nie zrezygnowałam z pracy w szkole i do dziś prowadzę moją ukochaną drużynę, choć nie mogę już z nią nigdzie wyjechać, na miejsca spotkań muszę dotrzeć  za nimi samochodem, a podstawowym kryterium mojej obecności gdziekolwiek jest winda. Schody stanowią dziś dla mnie barierę nie do pokonania. Wspierają mnie siostra, mąż i mama.
Od półtora roku wiadomo już, że leczenie w moim przypadku nie przynosi efektów, leki wyniszczyły potwornie mój organizm. Nic w nim już nie działa prawidłowo, a od września mam ogromne wodobrzusze – w mojej jamie brzusznej gromadzi się kilkanaście litrów płynu, mechanicznie ściągany wraca w ciągu kliku dni, przez co stale muszę leżeć w szpitalu i niemal zupełnie nie mogę się już poruszać. Właśnie żegnam się z pracą zawodową, granatowy sznur oddałam mężowi. Na stałe mam podłączoną pompę, która tłoczy mi do płuc substancję, która choć odrobinę rozpycha sklejone żyły. To tak, jak bym stale dostawała chemię.
Moja walka o przeszczep płuc w Polsce to scenariusz na film o trwającej lata bezduszności, niekompetencji i rozpaczy  bez szans na szczęśliwe zakończenie. Dwa tygodnie temu, po kolejnym pogorszeniu się stanu zdrowia, moi lekarze napisali do kliniki w Wiedniu. Odpowiedź przyszła w ciągu trzech dni, co już nie mieściło nam się w głowie. Tamtejsi lekarze chcą mnie tam widzieć natychmiast. Zaproponowali mi rodzinny przeszczep płuc. Po raz pierwszy od dawna pojawiła się w moim sercu nadzieja na życie. Polska jednak jest dziwnym krajem – nie podpisała umowy z Eurotransplantem, którą mają inne kraje, dając swoim obywatelom szanse na przeszczepy w całej Europie.
Moje życie jest dziś warte 150 tysięcy euro. Bo bez Przyjaciół nie można żyć…
Mam Mamę, siostrę i męża. Wszyscy jesteśmy nauczycielami. Od początku mojej choroby wszystkie możliwe pieniądze odkładaliśmy, ale leczenie i ciągłe dojazdy były bardzo kosztowne. Mieszkam w TBS-ie. Nie mamy żadnych materialnych dóbr, które moglibyśmy spieniężyć. 600 tysięcy złotych to kwota, której nikt z nas nie jest sobie w stanie nawet wyobrazić. Z internetu wiem, że były firmy, które sponsorowały w całości przeszczepy w Wiedniu, ale kryzys na rynku wyłączył je z tego działania.
Może Ty Druhno, Druhu znacie jakąś firmę, która w profilu swojej działalności dopuszcza sponsorowanie zabiegów medycznych i moglibyście  pomóc w moim wyścigu o życie, który co raz bardziej przegrywam?
Przepraszam, jeśli poczuliście się urażeni, że odważyłam się wysłać do Was ten list. To dla mnie potwornie trudne, dotąd to ja zawsze pomagałam, organizowałam akcje i nigdy nie dopuszczałam nawet myśli, że będę musiała prosić kogokolwiek o pieniądze. Niewielu wiedziało o tym, że choruję. Ale mój lekarz nie pozostawia mi złudzeń, już nie mam czasu. Moi harcerze powiedzieli „druhno, zrobimy akcję, my nie damy rady?” – ale oni nie zdają sobie sprawy, o jak gigantyczną kwotę chodzi i że przecież dokoła tyle ludzi ciągle prosi o pieniądze. A moja Córeczka, jak tylko jestem w domu, podchodzi do mnie do łóżka, głaszcze mnie po buzi i mówi. „mamusiu, ale obiecaj mi, że nie umrzesz…”. Żyję w strasznym cierpieniu, łatwiej by mi było już to skończyć. Ale mi, gdy byłam dzieckiem, zmarł Tatuś, wspaniały instruktor. Wiem, co czuje dziecko po śmierci ukochanego rodzica. Tej pustki nie da się wypełnić niczym.
                                                                                                                                                             Justyna Piotrowska




Nr rachunku dla Justyny:
51 1240 1994 1111 0010 5166 3028
Fundacja Świat z Uśmiechem
ul. Kopernika 6
56-400 Oleśnica
z dopiskiem „Justyna Piotrowska”

Dla wpłat z zagranicy
SWIFT: PKOPPLPW
numer rachunku w formacie IBAN: PL 51 1240 1994 1111 0010 5166 3028

z dopiskiem „Justyna Piotrowska”

czwartek, 20 czerwca 2013

Pani od chemii

Nie wiem dlaczego moja nauczycielka od chemii związała ze mną tak miłe i ciepłe wspomnienia. Nigdy nie byłam orłem z tego przedmiotu. Wręcz przeciwnie. I w podstawówce i w ogólniaku szło mi ino ino. Bo też nigdy nie byłam zainteresowana tym przedmiotem, a przecież tak mam, że poświęcam czas tylko dla rzeczy uznanych przeze mnie za ważne, interesujące, intrygujące. I wiele ich jest, niestety chemia nie znajduje się na liście. Zawsze z tego powodu czułam niesmak, bo pani od chemii była wspaniałym człowiekiem, więc w jakimś tam stopniu smuciłam się, robiąc jej przykrość złymi ocenami. Poza tym nie ogarniałam tego wszystkiego. Bo i po co? Nie chcę by zabrzmiało to jak ignorancja, ale zupy nie przesalam i to jest wystarczająca dla mnie wiedza z zakresu tego ścisłego przedmiotu.
Nie spotykam pani od chemii zbyt często, bo jakoś nam nie po drodze, jednak każde spotkanie wprawia mnie w zażenowanie z powodu okazywanej radości ze strony byłej nauczycielki. Dziś nawet spytała, czy może mnie uściskać i ucałować na przywitanie. Jakie to niezwykłe!? Dawno w moim sercu nie zagościło takie uczucie jak to, które się rozlało zmiękczającą falą tej niezasłużonej moim zdaniem sympatii. Przecież ja w wieku 14-15 lat byłam strasznie czupurną istotą, wiecznie walczącą idealistką z rewolucyjnym zamiarem  zmienienia świata (nie wiedziałam jeszcze, że najważniejszym jest zmienić siebie).
Nieco zmalała - wyszczuplała i skurczyła się. Kilka lat temu straciła syna, więc może te przeżycia to spowodowały. Zachowała elegancję i szyk. Ale najważniejszy jest ciepły uśmiech i blask w oczach, które niezmiennie goszczą na jej obliczu. A głos?! Gdy mówi, jej głos rozpływa się spokojną falą, ogarnia i jakby tulił w niewidzialnych objęciach. Jest piękna, ale bardziej jakimś wewnętrznym pięknem. Pewnie tym umiejscowionym w sercu i duszy, które tak płomiennie witają najmarniejszego ucznia.

Jeszcze w zielone gramy

Nie przyjęłam do wiadomości diagnozy dotyczącej mojego kolana. Z całym szacunkiem do doktora, ale  po prostu jest ona nie do przyjęcia. Na razie będę żyła ułudą. Od czasu do czasu mogę pozwolić sobie na to, by być jak Ania z Zielonego Wzgórza i odłożyć troski na bok. Przecież Ania to moja ulubiona postać literacka. Na mierzenie się z przeciwnościami losu zawsze jest czas. Myślę, że gorsze od dotknięć fizycznych są te ze sfery ducha i że cios skierowany na ciało jest maleńkim niczym w porównaniu z zamachem na ducha. Ale mogę być w błędzie. 
Zdecydowanie nie mogę sobie pozwolić na myślenie o tym. Jeszcze jest czas. 

Wiem, to klasyka wyparcia. 




wtorek, 18 czerwca 2013

Malarz prymitywista



Miłkowa, okolice Nowego Sącza


Czasem udaje mi się zobaczyć świat przepięknie poukładany. Z panującym w nim ładem i porządkiem odmierzonym niemal od linijki. I wcale nie jest to widok przedstawiony na obrazie malarza prymitywisty, a realny krajobraz. Raz wyraźny i dokładny, innym zaś razem jakby zamazany, czy rozmyty. Wspaniałe szachownice pól wyczesane w różnych kierunkach, prostokątne i kwadratowe, z bardziej lub mniej soczystą zielenią, która z czasem dojrzewa do wszystkich odcieni starego i nowego złota, dają poczucie tego ładu i porządku. Szachownice podzielone przedziałkami porosłymi kępami drzew, które zapewne kryją w swoim cieniu i w swej głębi szemrzące strumyki odcinają się od monotonii barwy i kształtu. Pomiędzy nimi kręte drogi polne wijące się nierzadko w głębokich jarach, które okresowo zamieniają się w koryto wezbranej, urodzonej z nagła rzeki. Rozrzucone gdzieniegdzie domy malowniczo ubogacają ten sielski widok i z dala jawią się schludne i beztroskie jak na rysunku malucha. Cały krajobraz jawi się beztroski. Nie widać na nim trudu i potu spływającego z czoła człowieka, który ten krajobraz tak pięknie projektuje. Nie widać kłótni i niesnasek o kawałek miedzy. Nie czuć zapachu obornika, który, choć świerzbi w nosie miastowych, jest najdoskonalszym użyźniaczem gleby. Nie słychać poszczególnych słów ludzkich wypowiadanych niejednokrotnie w gniewie, a jedynie melodyjność głosu, rozniesioną przez wiatr po polach. Słychać za to beztroskie ptasie trele, choć kto tam wie, ile w nich troski, a ile beztroski. Słychać szczekanie psów i muczenie krów. Gdyby tak zatrzymać się dłużej, zobaczyć można wędrówkę słońca po nieboskłonie i odróżnić krzaczaste cienie rzucane to z prawej, to z góry, to z lewej. Pięknie też wygląda teatr chmur na niebie i ich cieni na ziemi. Często spieram się sama ze sobą w myślach, czy to las odcina się ciemniejszą kreską od pozostałego krajobrazu, czy chmury, zasłoniwszy słońce, nadały borom groźnej barwy.

Zasada jest niezmienna: aby w ten sposób widzieć świat należy mieć dystans pewnej odległości w przestrzeni. A przede wszystkim w głowie. Trzeba znać swoje miejsce, rolę i znaczenie w tym wielkim dziele. Trzeba umieć doceniać rolę i znaczenie innych. Należy posiąść umiejętność oddalenia się od spraw przyziemnych, małych i błahych. Trzeba ufać, że wszystko jest na swoim miejscu, choćby z bliska wyglądało inaczej. Trzeba wiary w to, że jest Ktoś, Kto z góry widzi to nasze życie z całym jego sensem, przesłaniem, intensywnością barw, ukształtowaniem i urozmaiceniem emocji, myśli i działań, kto grabi te nasze duchowe poletka i mówi: piękny jest ten świat i piękny jest człowiek, któremu dałem go w posiadanie.



poniedziałek, 17 czerwca 2013

"Tak młodo jak dziś nigdy się już nie spotkamy"*

Pani Irena Santor zaśpiewała dzisiaj podczas jubileuszowego koncertu w Opolu, że kręci ją ten świat i chciałaby wiedzieć, co jest za zakrętem. Autorem słów piosenki jest Wojciech Młynarski.
Właśnie Stan Borys śpiewa "Jaskółkę uwięzioną", zapewne na cześć pamięci Mojego Brata, który był jego i piosenki fanem. Niesamowity jest ten jubileuszowy koncert Krajowego Festiwali Piosenki Polskiej w Opolu. Piosenki i wykonawcy z całego mojego życia i jeden rok więcej ;). Pani Krystyna Loska powiedziała, że debiutowała w Opolu nie tak dawno temu, bo w 64 roku... No, Rebeka Ewy Demarczyk (tekst Andrzeja Własta) w wykonaniu Marka Dyjaka! W pierwszej części śpiewała Maryla Rodowicz i Michał Bajor, no i oczywiście wielu innych wykonawców. Przed moimi oczami przewijają się obrazy z całego mojego życia - te z dzieciństwa, lat chmurnych i durnych, dojrzalszych i nieodległych. Dziwne, że z każdą piosenką kojarzą mi się konkretne wydarzenia i to zdecydowanie różne z siedzeniem przed telewizorem.
Lata 80. Grzegorz Turnau, który niegdyś mówił, że fascynacją jego życia zawsze był Marek Grechuta. Przepiękna scenografia. Klasyka polskiej piosenki. Zdziwiło mnie, gdy wykonawcy pierwszego dnia, by rozgrzać atmosferę pytali publiczność, jak się bawi? Dla mnie piosenka to przeżycie ze sfery duchowej. Lata 90. i wiek obecny wrzucone zostały do jednego worka. Pewnie. Przecież nawet Duża Mała Dziewczynka stwierdziła, że piosenka Feela jest stara jak świat.
Nasze spotkania muzyczne, które przybrały obecny kształt wiele lat temu, mają w sobie pierwiastek festiwalu, koncertu, fiesty, święta i uczty. Pewnie można powiedzieć, że mnie bawią, ale zdecydowanie inaczej, niż mieli na myśl ci, co pierwszego dnia pytali o to w Opolu swoją publiczność. Kiedy się ma świadomość tytułowego zdania, zabawa musi być z tych z głębią.


*Tomasz Wołek

czwartek, 13 czerwca 2013

Dupa blada

- Muszę się położyć!!! - krzyczy na cały głos prawe kolano - Mam do tego pełne prawo. W końcu jestem zwichnięte.
- Tak, a kto sterroryzował wszystkie członki do tego, by zrobić to, czego akurat tobie robić nie wolno? - zapytał głos ze środka.
- Oj, tam, nie wolno?! Przecież chciałom dobrze dla wszystkich, wręcz poświęciłom się. Czułom, jak wszystkie członki i ty głosie ze środka wyrywacie się, by wyjść z domu i tylko moja niedyspozycja was wszystkich powstrzymywała.
- No tak, ale tłumaczyłom ci, że jestem słabe i mogę nie sprostać podwójnej roli - powiedziało z wyrzutem lewe kolano.
- Słabe, słabe! Dużo wcześniej od ciebie straciłom siłę i kondycję i jakoś sobie radziłom, jakoś nigdy nikomu nie powiedziałom: sorki, dziś nie wychodzę z łóżka, odpoczywam bom bezradne! - powiedziało prawe z grymasem w głosie. - Teraz słyszę te wasze szeptane narzekania, że przeze mnie wszystko stracone... A słyszałyście, co lekarz powiedział? Że wyjdę na Rysy. Udowodnię wam, że dam radę! Przecież lekarz powiedział naszemu ciału, że wszystkie stawy takie ma. My stawy powinnyśmy więc być dumne, skoro tylko 4% populacji ludzkiej ma taki defekt. Nazwał zbudowanego z nas człowieka: człowiek - guma. Czy mnie słyszycie? Udowodnię wam wszystkim, że z tymi Rysami dam radę!
- Tia. Właśnie udowodniłoś. Kawałka ulicy nie przeszłoś.
- To nie moja wina! - zaprotestowało prawe kolano. - Jestem sztywne w tej ortezie, nie mogę się zginać. To lewe nie wytrzymało.
- Lewe, lewe - odburknęło niezadowolone lewe. - Myślicie, że to tak łatwo cały ciężar na jednej nodze - marudziło. - Każdy taki mądry, póki nie musi czegoś za innych robić.
- No tak. A głowa i ten dymek wewnątrz wymyślają ciągle coś nowego, wciąż je gdzieś gna, za czymś niesie - skonkludowało melancholijnie, ale bardziej dla usprawiedliwienia własnej nieodpowiedzialności, prawe kolano.
- Dlatego ktoś w tym ciele musi być odpowiedzialny - powiedział zdecydowanie głos ze środka. - No, co tak patrzycie na mnie? Jestem tylko głosem, a poza tym prawie nikt nigdy mnie nie słucha.
- Każdy członek i każda część ciała by słuchała, gdybyś mówił głośniej i gdybyś stanowczo stawiał na swoim - chciała się usprawiedliwić jakaś część ciała.
- Na jakim swoim? - zapytał osłupiały głos ze środka. - Przecież ja nie mam nic swojego w tym ciele. Głos ze środka nie zajmuje żadnego miejsca, nie ma swojego narządu, tak samo jak ten przeźroczysty dymek co się błąka między sercem a rozumem. Wyście już chyba powariowały - obruszył się i zawołał - Potrzebuję tabletki! Potrzebuję tabletki, tej co doktor zapisał na optymizm! - głos ze środka wołał coraz głośniej  powtarzając zapotrzebowanie rozchodzące się ogromnym bólem z prawego kolana.
- Co to, to nie! - wrzasnęły wraz żołądek i jelita. - Stanowczo protestujemy! Już więcej nie zniesiemy!
Po wczorajszej dawce tabletki na optymizm, po naszym trupie! I ty głosie ze środka taki nierozsądny jesteś?! Już nie pamiętacie kolana poramotane, że ledwo nadążałyście donosić ją w TO miejsce?
- Kogo: ją? - spytało nieśmiało jakieś niemałe licho.

wtorek, 11 czerwca 2013

VII Spotkania Muzyczne w Dobczycach - rzecz o przyjaźni

Nikt nawet nie liczył na to, że nad ziemią, na której mieliśmy spędzić weekend, zamknie się dziura w niebie i choć na moment przestanie padać. Prognozy pogody nie pozostawiały żadnych złudzeń. Tymczasem pogoda była idealna, polało jedynie w noc szantową. No, ale skoro szanty, to żeby tak całkiem bez wody, to nawet ja uważam, że nie wypada.
Prócz pogody, sprzyjającą okolicznością niezależną od czynnika ludzkiego była i ta, że moje kolano skręciło się dopiero następnego dnia po skończonych Spotkaniach. Gdyby skręciło się wcześniej, sprawiłoby nam nieco kłopotu, choć mnie pewnie zaoszczędziłoby nadmiernego bólu. Mogło się np. skręcić, gdy szłyśmy z Paseczkiem na górę zamkową zwiedzać ruiny, których ostatecznie nie zwiedziłyśmy i miniaturowy skansen. Skansen w Dobczycach szczyci się pewną osobliwością - jedna z chałup urządzona i poświęcona jest w całości obrzędom i obyczajom pogrzebowym z XVIII i XIX w. Z wielkim zainteresowaniem oglądałyśmy eksponaty i czytałyśmy wszystkie opisy, ze szczególnym naciskiem na przypis o tym, kto może stać się potencjalnym upiorem. Już kiedyś byłam w tym maleńkim, uroczym skanseniku i z wielką chęcią do niego wróciłam, ponieważ wart jest powrotu. Tak samo, jak powrotu warte są zawsze Spotkania Muzyczne. W tym roku na Spotkania przyjechało ok. 80 osób. Ale nas było mało. Sama bardzo nie chciałam jechać z powodów znanych naokół i być może na przekór niechceniu było tak, że znowu bardzo chcę, żeby za rok było już. Jak najprędzej.
Słowa, które już kiedyś były wyśpiewane, zabrzmiały na nowo. Mocno i boleśnie. Chwilami tragicznie. Najbardziej sentymentalnie i szczęśliwie. Przywiodły na myśl dni, które minęły i które dopiero miną. Pozwalały kąpać się w sławie chwili, która trwała. Grały na długich promieniach wieczornego słońca.
I milczenie, które najbardziej scala i pozwala usłyszeć najważniejsze.
Dotyk dłoni, ten co się zabłąkał w geście i tamten niezagubiony.
Spojrzenia, które przenikają na wskroś.
Radość i wesele rozlane w przestrzeni.
Bliskość na drodze do gwiazd.

Gdyby tak ścisnąć do kupy wcześniejszych VI Spotkań Muzycznych, nie miałyby mocy dorosnąć do pięt tym, które właśnie były. Może to na tych wcześniejszych obecne urosły? Wzrastały zapewne przez dziesiątki lat, bo na tyle dziesiątek na ile liczy się historię CISOWCÓW, na tyle należy rozłożyć wszystkie odczucia, pomnożyć przez każdego człowieka, dodać liczbę wspólnie przeżytych przygód spotęgowaną przez czynnik emocji i wynik przedstawić jako wypadkową prędkości i radości życia upływającego razem i osobno.


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Nowe galaktyki

Byłam w Krakowie. Skręciłam nogę w kolanie. Daleko od domu, lata świetlne od tramwaju... Odkryłam nowe galaktyki w drodze powrotnej na dworzec autobusowy. A gdzie tam w drodze powrotnej?! Jeszcze byłam w drodze tam. Kiedy usiłowałam stawiać kroki wszyscy oglądali się za mną ze współczuciem. Wybrałam numer do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem i ryczałam do telefonu, a łzy tryskały mi z oczu jak z fontanny. Nie mogłam stanąć na nodze i nie miałam pomysłu, co mogę zrobić, a ból pozwolił mi łaskawie odkryć te nowe galaktyki.
Kiedy się ma nogi, które nie bolą, nawet do głowy nie przyjdzie, jak wielką odległością jest "kilka kroków", jaka przepaść jest w tramwaju pomiędzy schodami a ziemią i ile nierówności jest na prostej drodze.
- No to nie wyjdę na Rysy w tym roku - powiedziałam w gabinecie u lekarza (w Krynicy) do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem.
- A dlaczego nie? - zapytał zdziwiony doktor ("nasz" doktor).
Bo czuję w kolanach od początku tego sezonu, że w tym roku żadnego szczytu nie zdobędę. Chociaż nikt mi nie chce wierzyć. Doktor zapisał mi więc dawkę optymizmu w tabletkach i kazał brać dwa razy dziennie. Noga wylądowała w ortezie. Optymizm w tabletkach ma dużą moc. Ból skręconego kolana jest nie do uśmierzenia. Wieczorem Sergiusz przysłał radosną wiadomość. Skakałam z radości. W myślach...

czwartek, 6 czerwca 2013

Bajka Maleńkiej Wnuczki - z cyklu: Opowieści dla Zośki

Miałaś już leżeć w łóżku i czekać na sen, kiedy przyszłaś do mamusi i powiedziałaś, że wylało ci się kilka kropel herbaty z kubka na łóżko. To nic - odpowiedziała ci mamusia. Ale ja nie mogę spać - drążyłaś temat. Mamusia poszła z tobą do pokoju i okazało się, że z łóżka kapie. Wylał się cały kubek. Odkręciłam kubek, bo chciałam nalać moim lalkom picie do ich kubeczków - tłumaczyłaś. Wtedy mamusia powiedziała ci: nie można odkręcać kubka i przelewać herbatki do małych kubeczków w łóżku. Możesz to robić na stole, a najlepiej w kuchni. Przecież wiesz, że w kuchni się je. A takie zabawy kończą się katastrofą jaka się tobie właśnie przytrafiła. I mamusia zmieniła pościel, oraz zrobiła coś, żebyś mogła położyć się na materacu. Po kilku dniach powtórzyłaś eksperyment. Wszyscy wiedzą, że lalki chciały pić, a ty się o nie troszczysz. Widać nie potrafiłaś im wyperswadować, że w łóżku się takich rzeczy nie robi. Tym razem mamusia była bardzo zła, nawet na ciebie nakrzyczała. Mówiła, że już wiedziałaś, że tak się nie robi, bo przecież kilka dni wcześniej ci o tym powiedziała i powinnaś zapamiętać, a przede wszystkim posłuchać. Potem płakałaś, bo było ci przykro, że mamusia się zdenerwowała, że krzyczała, a ty tylko chciałaś być troskliwa wobec lalek, a wyszło źle. Dlatego następnego wieczoru zaprosiłaś mamusię do swojego łóżka i obiecałaś opowiedzieć jej bajkę.

Twoja bajka:
W gęstym lesie mieszkał mały króliczek. Zawsze gdy chodził spać dostawał od swojej mamusi do łóżka picie w kubku z dzióbkiem. Ale króliczek miał swoje maleńkie króliczki, bo króliczki nie mają lalek. I on tym króliczkom musiał dać troszkę herbatki do picia przed snem. Odkręcał swój kubek i nalewał do małych kubeczków. Wiele razy mu się herbatka wylała i całe łóżko było mokre. Ale jego mamusia ani raz na niego nie krzyczała.

Digitalizacja wspomnień- z cyklu: Opowieści dla Zośki

Duża Mała Dziewczynka zobaczyła dzisiaj rodzinne nagrania z czasów, kiedy świat zamieszkiwały dinozaury, tzn. kiedy jej jeszcze nie było na świecie. Pierwszy raz kamera zarejestrowała nas na chrzcinach Synka. Widok Synka, niespełna dwumiesięcznego oseska ubranego w białą sukienkę z różowymi lamówkami i wstążkami zaparł dech młodszej siostrze. Dużo młodszej siostrze. Aż trzeba jej było tłumaczyć, że dopóki nie przyszła moda z zewnątrz, w naszym rejonie świata chłopców ubierało się na różowo, dziewczynki na niebiesko, tzn. odwrotnie niż robi się to dzisiaj... Stanęła przed telewizorem i z telefonu robiła zdjęcia Synka w różowych kokardkach.
Kasety wideo poszły do digitalizacji. U nas od dawna nie ma już sprzętu, który byłby w stanie je odtworzyć, a i tak mówiono, że taśma się magnetyzuje i trzeba ratować nagrania. Więc najstarsze są z 30 lipca 1989 r. Z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem patrzyliśmy sami na siebie, jak na kogoś innego. Niby znajomi, ale odlegli. Bo jakżeby inaczej? Prawie ćwierć wieku dzieli nas od tamtych uchwyconych na taśmie chwil. Dziś Nasza Łaskawość, najmłodsza wnuczka, jest w wieku swojej mamusi zatrzymanej w kadrze. Okazuje się, że Maleńka Wnuczka, gdy o coś marudzi, robi to w identyczny sposób jak Mała Duża Córeczka - jej mamusia ukochańsza. Ten sam głos, jego barwa, ton i zawodzenie... Duża Mała Dziewczynka zawołała w pewnym momencie: mama tu całkiem jak Mała Duża Córeczka! Ba?! Byłam nawet o rok młodsza, niż ona dzisiaj!
Pamiętam chwile, kiedy w moim rodzinnym domu pochylaliśmy się z rodzicami i rodzeństwem nad zdjęciami rodzinnymi. Największy zachwyt i zaciekawienie budziły te z czasów, kiedy nas dzieci, nie było jeszcze na świecie. W następnej kolejności radowały nas te z wczesnego dzieciństwa, potem z uroczystości rodzinnych, zwłaszcza, gdy rodzice wyciągali na światło dzienne przeróżne anegdoty związane z uwiecznionymi chwilami.
Wyobrażam sobie, co czuła Duża Mała Dziewczynka, gdy patrzyła na Moją Mamę i dziadka ze strony Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem, gdyż z nimi na ziemi się nie spotkała. Pamiętam jak sama zawsze patrzyłam na zdjęcia Mojego Dziadka, który odszedł, gdy miałam zaledwie trzy tygodnie, jak zazdrościłam Mojej Siostrze i Mojemu Bratu wspomnień, które z nim mieli, i tego ich jedynego wspólnego zdjęcia w parku w Moim Mieście na ławce obok huśtawki...
Piękne zdjęcie ze ślubu moich rodziców, wykonane w atelier fotograficznym zawsze było najbardziej interesujące i inspirujące. Dzisiaj żyją zaledwie trzy osoby z tego zdjęcia - najmniejsze maluchy z rodziny (nie licząc Brata Mojej Mamy, który był wtedy nieco większym, bo ok. 10-letnim maluchem ;) ). Dzisiaj tak samo nasze zdjęcia (i jeszcze do tego filmy) oglądają nasze dzieci. I kto by się spodziewał, że dzieje rodziny, którą stworzyliśmy z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem będą już w dziale: historia?!

wtorek, 4 czerwca 2013

Ayubowan

No i przynajmniej po polsku nie brzmi brzydko to srilanckie dzień dobry.
Dzisiaj się okazało, że dobrze się złożyło z tą podróżą K. bo byłby się chłopak wybrał w miniony tydzień na "Spotkania muzyczne", które planowo mają się dopiero odbyć w najbliższy weekend.
Powiedziałam coś na temat "Spotkań" i w czyichś oczach zrodził się strach.

Nigdy już nie będzie tak jak dawniej. Może dlatego z mozołem uczyłam się dzisiaj tej dziwnej techniki graficznej z rozbitą szybą. Taką miałam fantazję, może potrzebę. Sporo operacji trzeba wykonać, by taka sztuczka wyszła, ale kiedy się ją opanuje oczywiście nie sprawia problemów. Jak wszystko w życiu. Powiedziałam Krzysiowi, że życie jest łatwe. Chociaż to K. dał niegdyś rekomendacje temu człowiekowi.



To wciąż jest aktualne:



Paseczek przed nocą rozsądnie zapytała, jak jest dobranoc po srilancku. A tego to nie wiem.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Dzień Życia

- Nie zapomnijcie dziś złożyć swoim mamom życzeń i podziękować, że was urodziły - powiedział w kościele w Dzień Matki ksiądz, oszołomiony zapewne radością z powodu obecności własnej mamy.
Bo ja od razu zwróciłam uwagę na faux pas jego wypowiedzi. Patrzyłam na matkę, która tuliła w ramionach dziecko, którego nie urodziła. Przez głowę lotem błyskawicy przeleciały mi obrazy wszystkich matek, które nie urodziły dzieci, które kochają, i którym są oddanymi, pełnymi poświęcenia i cierpliwości matkami. Aż się zdziwiłam jak wiele znajomych twarzy przemknęło mi przed oczami i wyobraziłam sobie niezliczone ilości tych nieznanych... Nie zawsze chcą, by dzieci mówiły do nich mamo, bo nie chcą wchodzić w rolę rodzonej matki, nie chcą jej zastępować, ujmować jej znaczeniu. Wolą sformułowanie: ciocia. Ostatnio zobaczyłam moją koleżankę w roli cioci. I nie mogę otrząsnąć się z wielkiego wrażenia, jakie ten widok na mnie zrobił. Wspólnie z mężem, ale to skojarzenie z matką, więc zostawmy męża na swoim miejscu, stworzyła wspaniały dom, w którym panuje miłość, spokój i bezpieczeństwo. Cisza była pierwszym wrażeniem, które mnie wzięło w ramiona na przywitanie, gdy przekroczyłam próg tego domu. Promienny uśmiech mojej koleżanki i zaciekawione spojrzenia wszystkich domowników kazały mi poczuć się jak u siebie. Prosto z przedpokoju wchodzi się do pomieszczenia z olbrzymim, bo na 14 osób, stołem. Gdzież jest serce domu jak nie przy wspólnym stole, przy którym przetacza się gwar rozmów i opowieści? Kolorowe krzesła z uśmiechniętymi buziami dzieci, kwiaty w oknach, wesołe aplikacje i obrazki na ścianach, regały z książkami, gdzieś w oddali telewizor, tak by swoim widokiem nie rozpraszał nastroju wspólnych posiłków i tej wielkiej sprawy, która łączy biesiadników. Wokół serca domu pokoje sypialne, kuchnia, łazienki i w samym środku wszystkich pomieszczeń mieszkalnych - pokój rodziców. Są rodzicami biologicznymi i zastępczymi. Urodzonych z ich miłości i cielesności dzieci przy stole zasiada czworo. Pozostałej ósemce życie dali inni ludzie, ale równocześnie ci sami ludzie sprawili, że życie, które zaledwie dali stało się przykre i bolesne. Tak przykre i bolesne, że trudno było każde dziecko rozdziać z tego bólu. Do dzisiaj są chwile, w których wracają koszmary i wtedy łzy leją się z oczu dziecka i cioci. Dzieci płaczą z bezsilności i buntu. Ciocia w zasadzie z tych samych przyczyn, tylko odbitych w lustrze. Ciocia płacze, gdy nikt nie widzi; właśnie w tym środkowym pokoju. Nie płacze nad sobą. Płacze nad tragicznym losem dzieci, dla których znalazła i którym oddała miejsce w swoim sercu. Nad ich roztrzaskanym dzieciństwem, rozbitym szczęściem i nieposkładaną przeszłością. Musi ten ból, którego bardziej niż dzieci jest świadoma wypłakać, by mogła normalnie funkcjonować. By mogła za chwilę uśmiechnąć się promiennie do następnej ważnej sprawy, z którą zjawią się mali ludzie. Gdyby zliczyć wiek małych ludzi, to kilkakrotnie przekroczyłby wiek cioci, bo mali ludzie mają od 3-19 lat. I doświadczenie cioci też nieporównywalne do doświadczonej w życiu małych ludzi niedoli.
Nie ma słów, które przeceniłyby rolę rodzicielstwa zastępczego, rolę kobiet, które choć są matkami najprawdziwszymi, nigdy nie usłyszą tego słowa od swoich wychowanków. Nawet nikt w zewnętrznym świecie tak o nich nie myśli. A one rozdają uśmiechy i ciepłe gesty jak świeże bułeczki, ucząc wzajemności. I jakąś magiczną bramą wprowadzają do świata wartości i miłości.

Składam Ci życzenia w każdy dzień roku zdziesiątkowany ilością dzieci, które kochasz, tulisz i otaczasz troską. Bo każdy taki dzień jest Twoim Dniem Matki. Dniem triumfu i troski. Dniem dobroci. Dniem wielkiego serca. Dniem łez bezsilności i radości. Dniem życia.

Gdyby ktoś chciał podarować dzieciakom lizaki.




niedziela, 2 czerwca 2013

Ciągle mi się wydaje, że już potrafię

Dla kolorowych snów i pięknych dni.

Wieczór podróżników

Dzisiejszy wieczór przeciągnął się prawie na drugi koniec świata. Najpierw byliśmy we Lwowie. Jakoś znaleźliśmy się na Babiej Górze, ale spędziliśmy tam tylko tyle czasu, by Darek zdążył zawisnąć na jednym z łańcuchów Akademickiej Perci. Na chwilę skoczyliśmy do Przemyśla, na nieco dłuższą chwilę na Huculszczyznę, by  w końcu powędrować za Krzysiem na Sri Lankę. Na początku Darek miał opory, ale Dorota zgłosiła się na ochotnika do pełnienia służby medycznej w zakładanej kolonii. Darek cały czas się opierał. Mówił, że dziękuje za choroby tropikalne, które dostaniemy w pakiecie. Dopiero koncepcja z Panią Marzenką, zrodzona w jego osobistej głowie, pozwoliła mu złapać się sznureczka balonika. Pani Marzenka będzie dbała o higienę, dezynfekcję i odganianie zarazków i chorób. Tomek oczywiście będzie dyrektorem budowy. Śrubek postawi nam drewniane chałupy, takie jakie stawia w skansenie. Jego żona będzie uczyła srilanckie dzieci art-bibuły. Wśród kolonistów konieczny będzie Jerzy S., bo przecież dla zdrowotności to tam trzeba przed każdym posiłkiem, a Jerzy ma dobrego dystrybutora. Tak się składa, że drugi Jerzy też ma nieograniczone możliwości w tym, co dla zdrowotności, ale on ma różnych dystrybutorów (jak to lekarz). Rolę inteligentnej asystentki od początku zaklepałam dla siebie. Paseczkowi Tomek przy okazji jednej budowy wybuduje i szkołę i wreszcie będzie mogła sobie spokojnie pracować bez groźby zmieniających się decyzji. Tak naprawdę Krzysiu będzie oboźnym, bo jest to najlepsza dla niego rola. A dobry oboźny więcej znaczy na obozie niż komendant, to przecież wiadomo. Niezbędny będzie Marek, bo bez Marka się nie da. Z Natalią to nigdy nie wiadomo, czy powie "kłamałam", czy nie, ale jakby ktoś w końcu na tym uniwersytecie chciał się bronić, to przecież tylko u Natalii. No, już recenzowanie prac weźmiemy na siebie. Ha!!! Zapomnieliśmy o Marcie i Januszu. Może dlatego, że ich obecność jest tak oczywista,  że nie było  o czym mówić? Nieograniczone plenery fotograficzne dla Janusza i mnogość dzieci, jak to w azjatyckim kraju, w sposób naturalny kwalifikują ich do wyjazdu, a wręcz czynią ich obecność niezbędną.
Nasza kolonia została niemal kompletnie zbudowana, wszystko dopracowaliśmy w najdrobniejszych szczegółach. Większość z CISOWCÓW nawet sobie sprawy nie zdaje, że już prawie mieszkają w Azji.
Przecież Krzysiu nie może tam być taki samotny...

Sporo, naprawdę sporo czasu spędziliśmy dziś na Sri Lance. Choć nikt z nas do szafy nie wchodził.

sobota, 1 czerwca 2013

Podróż balonikiem

K. leci na Sri Lankę. Zaraz będzie wsiadał do samolotu. Poradziłam mu, żeby dobrze się trzymał sznureczka od balonika. Żeby nie spadł. Bardzo się też niepokoję z powodu tego, że K. nie wie, jak się mówi "dzień dobry" po srilancku. A jak będzie brzydko, jak po holendersku? Może na przykład brzmieć "sramnato", albo brzydziej, naprawdę brzydko. Jak po holendersku. Taka Urszulanka, która ukończyła polonistykę musi każdego dnia wielokrotnie powtarzać takie brzydkie słowa. Co gorsze, musiała nauczyć własne dzieci brzydko mówić i jeszcze powiedzieć, że kultura tego wymaga...
Cieszę się, że K. zwolnił mnie z tajemnicy trzymania tej radosnej wiadomości tylko dla siebie. Radość trzeba dzielić. Żeby się mnożyła. K. na Sri Lance będzie wchodził w panteon zasłużonych dla nauki. Oczywiście górnolotnie to powiedziałam, ale K. nigdy nie robi banalnych rzeczy. Kto z nas robi banalne? (Za tydzień spotkanie. Trzeba będzie kupić więcej rzeczy... ;). ) Pomyślałam, że K. może potrzebować inteligentnej asystentki. Wyraziłam gotowość.
Może K. dotknie Azji, o której czytałam u Terzaniego. Może uda mu się ją taką zobaczyć. Nie brak mu wrażliwości, więc pewnie mu się uda. Będę K. towarzyszyła w myślach w jego nowej szkole. Będę też pewnie tęskniła. Zawsze to lepiej mieć przyjaciela na wyciągnięcie ręki, w tym samym Stumilowym Lesie, niż w najpiękniejszej nawet Azji.
- Trzymaj się mocno sznureczka przywiązanego do balonika - powiedziałam do telefonu na pożegnanie.

Znam dotyk tej dłoni od zarania dziejów. To dłoń przyjaciela.