MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 marca 2012

Widok z okna tęcz

Ona była dzisiaj naprawdę kapryśna. Kotłowało się jak w garncu. Ulewny deszcz na przemian z ostrym słońcem. W ciągu jednej chwili następowała całkowita zmiana jej nastroju.
Pracując przy komputerze świeciłam światło, bo robiło się szaro. Nie wiedzieć kiedy słońce już zaglądało mi w oczy, a ja zdziwiona podnosiłam głowę znad klawiatury i zastanawiałam się po co to światło się świeci. I tak w koło Macieju. Aż musiałam popatrzeć trochę na realny świat i wzrok mój zahaczył o ulubiony widok z okna w małym pokoju. Lubię widok z okna małego pokoju. Nie wiem dlaczego bardziej, niż widok z oka dużego pokoju. Małe pokoje mają to do siebie, że są przytulniejsze, więc pewnie i widoki mają ładniejsze.
Dziś chmury wyraźnie zaczepiły o tzw. Przekaźnik, rozpłatały się i sypnęło nieco białym puchem po górach. Długo stałam przy oknie oglądając podniebne widowisko. Cumulusy piętrzyły się lawiną po niebie, by za chwilę zamienić się w czarne deszczowe chmurzyska, nisko zawieszone nad ziemią.
Niejeden z tego okna wschód słońca oglądałam. Okno w małym pokoju stanowi wrota do krainy tęczy. Piękne to chwile, gdy stoję przy oknie w małym pokoju i patrzę, jak życie za oknem się toczy blisko i w dali. (W małym pokoju są dwa okna...)
Kiedyś jednak widok z tego okna był inny. Czas rzeźbi krajobrazy ręką człowieka. Zwłaszcza w mieście.
Na samym początku widok z okna przedzielała na pół stara rozłożysta lipa. Zbierało się na niej ptactwo z całej okolicy i rej wodziło rankiem, o świcie. Pracowite pszczoły skrzętnie zbierały pyłek i przenosiły do niewidzialnych uli. A gdy czerwce rzucały bukiety (na serce), jaaaki zapach roznosił się po okolicy... przez lipce i dłużej.
Mieszkać w pobliży starej lipy jest niemal tak, jak w Czarnolesie. Daję słowo, że letni skwar nie dokuczał wtedy, gdy lipa rozpościerała swe opiekuńcze ramiona nad okolicą.
Po ścięciu lipy rozpoczął się remont i przebudowa domu, nad którym lipa niegdyś czuwała. Dom, z poczciwego starego domu z poddaszem, zmienił charakter na dom wyglądający jak hala handlowa, z półokrągłym dachem, na którym zapewne żadnego poddasza wraz z jego skarbami i tajemnicami nie ma. W domu tym nawet nikt nie mieszka. Zrobiono w nim jakieś lokale usługowe.

Dawno, najdawniej (z okna w tym małym pokoju spoglądam już od dwudziestu lat) po drugiej stronie ulicy stał mały drewniany Domek. Nie był ogrodzony. Jeszcze dawniej można było pomiędzy nim a innymi domami przez tak zwane opłotki przejść ścieżkami wydeptanymi na skraju ogrodów, na skróty. Z czasem skróty nikomu nie były już tak bardzo potrzebne, jak niegdyś, bo coraz gęstsza sieć asfaltowych ulic i betonowych chodników osaczała stare nieogrodzone domy z ogrodami, na skraju których znajdowały się ścieżki. Zresztą większość domów była już wtedy ogrodzona. I mieszkaniec małego, drewnianego Domku po drugiej stronie ulicy pewnego dnia zniewolił Dom i ogród drucianą siatką ogrodzeniową. Zrobił bramę i wnet ta i inne ścieżki na opłotkach ogrodów zarosły trawą i chaszczami. Zanim to zrobił, przy domu rosła stara czereśnia. Z początkiem lata, nim lipa rosnąca po sąsiedzku odurzała swoim zapachem, gałęzie czereśni gięły się od dojrzałych, soczystych owoców. Starsi chłopcy mogli pójść do mieszkańca Domu, poprosić, to pozwolił wspiąć się na drzewo i nazrywać czereśni do woli. Nieraz przystawiał drabinę do pnia, by chłopcy mogli z korony zebrać te najczerwieńsze i najsłodsze owoce. W tamtym czasie oparta o Dom w cieniu czereśni stała ławka. Stara, koślawa, przechylająca się na bok. Często na ławce siadywał mieszkaniec Domu z gościem, który przyszedł w odwiedziny. Ale, kiedy ogród został osaczony ogrodzeniem z drucianej siatki, czereśnię wycięto w pień a ławkę zlikwidowano. Za to w ogrodzie postawiono kilka garaży blaszanych. Ot, ekonomia i kapitalizm wdarły się do porządnego niegdyś ogrodu.
Któż wtedy płakał nad lipą, nad czereśnią i nad przemianą domu, nad którym nie czuwała już lipa? Kto płakał nad zniewolonym ogrodem? Najbardziej chyba roje pracowitych pszczół i hordy ptaków.

Aż przyszedł dzień, że po mieszkańca starego, drewnianego Domu zgłosiła się śmierć. Postawiła go przed obliczem Najwyższego. 
I stało się, że na moich oczach wyburzono Dom. Ten stary, drewniany, z drugiej strony ulicy. Och, jak bardzo stary był to Dom. Stał sobie w centrum mojego miasta. Właściwie stał w centrum mojego świata. Patrzyłam na niego każdego dnia wyglądając przez okno w małym pokoju. Od dawna nie pasował do tego miejsca, bo miejsce z upływem lat zmieniło się bardzo, a on stał na przekór nowemu, które przyszło. Mały, garbaty, chylący się ku ziemi. Drewniany Dom. Pamiętał czasy, kiedy świat wyglądał inaczej. I pewnie wydawało mu się, że to raczej miejsce nie pasuje do niego a nie on do miejsca. On przecież pamiętał soczyste zielenią ogrody wokół siebie; teraz nic tylko ruchliwe ulice. On pamiętał szmer niewielkiej rzeki płynącej nieopodal; teraz blok z niezliczoną ilości ludzi miast ryb, ulica i ryk pędzących samochodów. Dawno już zniknęli jego towarzysze: wszystkie domy wzdłuż ulicy przebudowano, tylko on trwał niewzruszony. Kiedy spojrzało się nań z ukosa i zatrzymało chwileczkę w zgiełku współczesnego miasta, z wdzięcznością opowiadał historię swojego życia. A wiosną szpaki wyjadające owoce  czereśni, rozpostartej nad Domem jak parasol, potwierdzały te bajania gorliwym ptasim zacietrzewieniem.
A ludzie?
To historia oddzielna.
Odeszli, wcześniej.
Dom nie mógł bez nich żyć.
Powiedział mi o tym ostatni raz, jęknął i pozwolił położyć swe więźby i deski na chłodnej ziemi jesiennej nocy...
Słyszałam, na własne uszy słyszałam ten jęk i nigdy w życiu nie zapomnę skargi starego Domu. A może to było westchnienie ulgi? 

To zdjęcie w albumie ma podpis:
-widok z okna tęcz-
nie będę więc go zmieniała



Rozbiórka starego Domu



Buldożer dokonał ostatecznego zniszczenia

piątek, 30 marca 2012

Rajd profilaktyczny wiosną i jesienią w Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach

Ruszamy z rajdem profilaktycznym. Rajd to nic innego, jak wycieczka szkolna, środowiskowa - piesza, krajoznawcza, z bazą w Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach. Korzystając z naszego projektu dostaje się jeszcze treści profilaktyczne.  Dostaliśmy dofinansowanie, więc koszty wycieczki maleją (dla uczniów sądeckich szkół). Czekamy na ogłoszenie konkursu Urzędu Marszałkowskiego "Małopolska Gościnna" - tam również złożyliśmy projekt. Jeśli zostanie zatwierdzony w projekcie będą mogły wziąć udział dzieci i młodzież z całej Małopolski. 

Jak zawsze wszystkim na miejscu się zajmiemy. Profesjonalnie. I nie ma tu żadnych przechwałek, ani pychy, bo na zdrowy rozum, kto lepiej od instruktorów harcerskich potrafi zorganizować czas wolny dzieciom i młodzieży? Do tego wszystkiego wplatając jeszcze treści wychowawcze. 
Najlepiej o tym, że dobrze robimy, to co zamierzyliśmy, świadczy fakt, że już w listopadzie ubiegłego roku mieliśmy zarezerwowane terminy na jesienne integracje przyszłego roku szkolnego...
"Przechwytujemy" uczestników bezpośrednio po przyjeździe i za pomocą metodyki harcerskiej gospodarujemy im czas. Oddajemy "odmienionych" przed wyjazdem. Jak "bum-cyk-cyk", rzadko który z uczestników narzeka. Dla nauczyciela sytuacja wymarzona - ma zadowolonych wychowanków, przy czym nie on trudzi się o to zadowolenie. Jest niejako uczestnikiem naszej imprezy, podobnie jak jego podopieczni. 
My zaś fundujemy uczestnikom wspaniałą wędrówkę szlakami Beskidu Sądeckiego. Wędrówkę łączymy z rekreacją nordic walking'u. Tym wszystkim zajmuje się cudowny druh Bartek. Wyprawy szlakami Popradzkiego Parku Krajobrazowego z druhem Bartkiem są niepowtarzalne. Druh Bartek jest najlepszym przewodnikiem, z jakim kiedykolwiek w życiu chodziłam po górach. Odpowiedzialność jest jego największą zaletą. Jakiejże lepszej cechy wymagać od przewodnika górskiego? 
Na godziny popołudniowe, wieczorne, a niejednokrotnie i nocne - ja osobiście z wielkim upodobaniem przejmuję uczestników na zajęcia integracyjne, warsztatowe itp. 
Wszystkie tegoroczne przedsięwzięcia programowe Stanicy będą oczywiście w blasku działalności i twórczości Janusza Korczaka, Starego Doktora  - lekarza, publicysty, pisarza, wielkiego pedagoga, prekursora działań na rzecz praw dziecka. 
Jednego roku opracowałam program autorski zajęć integracyjnych w oparciu o Konwencję o Prawach Dziecka i życie i twórczość Janusza Korczaka.  Z przyjemnością wrócę do tematu, gdyż jak wiadomo, wyczerpać go nie sposób.
Oprócz tego, co oferujemy osobiście, mamy do zaproponowania spotkania z ciekawymi ludźmi regionu, np. poetką ludową - panią Wandą Łomnicką-Dulak, piszącą obok przepięknej polszczyzny, gwarą górali piwniczańskich. Niektórzy mówią o góralach piwniczańskich "Czarni Górale", ale jest to kwestia sporna; są dwie szkoły co do tego nazewnictwa. Osobiście spotkałam się, że miejscowi używają tej nazwy i twierdzą, że jest poprawna, a przewodnicy ją negują, lub dokładnie odwrotnie... 
Pani Wanda jest członkiem Związku Literatów Polskich.
Możemy zaprosić również gawędziarza ludowego - Maćka Jeża, który swoimi bajaniami zabawiać może do rana. Pan Maciek był wieloletnim kierownikiem zespołu regionalnego "Dolina Popradu". 
Dużą popularnością cieszą się prelekcje funkcjonariuszy Straży Granicznej z Placówki w Piwnicznej-Zdroju. Starszy chorąży sztabowy Józef Szabla przejeżdża zawsze z którym z kolegów - przewodników psów tropiących. Obok pokazów broni i wyposażenia Straży Granicznej, odbywają się pokazy pracy psa, który, o czym nie wszyscy wiedzą, jest zarejestrowanym funkcjonariuszem SG. 





Z harcerskim drylem i dyscypliną, z niezwykłością chwil przy ognisku, z czarem słów gawędy harcerskiej, trudem górskiej wędrówki, elementami musztry, obrzędowością harcerską dajemy uczestnikom coś znacznie cenniejszego niż wspomnienia tych chwil. Na ile można w tak krótkim czasie, otwieramy im drogę do życia w wartościach. Takich ponadczasowych i ponadkulturowych. 
Osobiście doświadczyłam, że wielu młodych ludzi nigdy ze światem wartości się nie zetknęła. Jest ich dużo, ale na szczęście nie najwięcej.


Co się będę sama chwaliła.
Tu nas chwali jedna z najlepszych szkół w mieście.


Film co prawda z jednego z naszych obozów, ale na wycieczkach dzieje się podobnie.




Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić serdecznie.  Szczegółowe informacje na zdjęciu informatora poniżej oraz na afiszu Rajdu "W plecaku niesiemy marzenia" (wyżej).


Parabola czasu

Wczoraj wieczorem w miejscowości Przybędza koło Żywca doszło do tragicznego wypadku busa, wiozącego górników z pracy w śląskiej kopalni. W wyniku wypadku zginęło osiem osób. Kilka osób jest w stanie ciężkim... Straszna tragedia. Doniesienia mediów o wypadku były błyskawiczne. Wszystkie wiadomości w dzisiejszym świecie rozchodzą się błyskawicznie.
W mojej pamięci echem nieustannie brzmi podobna tragedia sprzed blisko czterdziestu lat. Również zginęli górnicy wracający, może jadący do pracy. Czas bardzo odległy, dla niektórych to więcej niż życie. Ale miejsce bardzo bliskie. Niemal tak blisko jak Przybędza Żywca jest Izdebnik pod Wadowicami. Sprawdziłam na mapie: Wadowice od Żywca dzieli 40 km. Izdebnik od Wadowic 20 km, a Przybędzę od Żywca 10 km. Kiedy wpisać odległość Przybędzy od Izdebnika, internetowa mapa pokazuje odległość 70 km. Godzina jazdy z miejsca do miejsca. Blisko 40 lat różnicy. I ta dzisiejsza rocznica naszej przeprowadzki...
Nie upatruję oczywiście żadnych analogii.
Tylko w uwagi na rocznicę przeprowadzki, wspomnienia o Moim Mieście ożyły. Ożyły też za sprawą niedawnej wizyty i pobytu  nad brzegiem Wyschłej Rzeki. Ożyły za sprawą oddania do druku książki ze wspomnieniami z dzieciństwa w Moim Mieście. Ożywają zawsze, gdy przejeżdżamy przez Izdebnik.
Straszne to było wtedy dla mnie, małego dziecka, przeżycie. Blisko 40 lat temu wiadomości nie rozchodziły się lotem błyskawicy, a mimo to, informacja o tragedii sparaliżowała Miasto niemal natychmiast. Tę straszną wieść przyniosły syreny karetek pogotowia ratunkowego. I choć mieszkałam daleko od szpitala i nie można było ich usłyszeć, to skoro tylko wieść dotarła do Miasta, ludzkie języki zrobiły swoje. A może to wiatr wiejąc po świecie dotarł do wszystkich zakątków z tą tragiczną wiadomością?
Pamiętam, że wszyscy dorośli przez wiele dni tylko o tym rozprawiali. Kiwali głowami. W oczach niejednej kobiety zakręciła się łza. Matki wyobrażały sobie pewnie, że mogły stracić synów. Dzieci - ojców, kobiety - mężów. Nie wiem, czy ucierpiał wtedy kto z Mojego Miasta. Przecież to nie jest istotne. Ważne było i do dzisiaj ważne jest to, że wydarzyła się tragedia na tak wielką skalę, że w jednej chwili życie straciło tak wiele osób. Jeśli nie ta kobieta płakała i rozpaczała, to na pewno robiła to inna.
Naprawdę nie umiem powiedzieć dlaczego tamta tragedia sprzed blisko czterdziestu lat wywarła tak wielki piętno na mnie. Wryła się w pamięć i nie chce dać się uśpić.
W miejscu, w którym się wydarzyła, zawisła kapliczka na drzewie. Na tym samym drzewie, które stanęło na drodze autobusu. Do dzisiaj ten odcinek drogi jest zalesiony. Ale to doga weszła na teren lasu, nie odwrotnie. Przecina stok góry. Drzewa w tym miejscu mają pień tak szeroki, że trzeba ze dwóch ludzi, by każde z nich objąć.
Kapliczkę upamiętniającą to wydarzenie powieszono w czasach, kiedy nikomu jeszcze nie śniło się ustawianie krzyży przy drogach w miejscu śmiertelnych wypadków.
Od tamtego dnia sprzed blisko czterdziestu lat, podczas procesji na Boże Ciało śpiewając suplikację "Święty Boże", przy słowach "Od nagłej i niespodziewanej śmierci Zachowaj nas Panie!" mam na myśli wypadek, o którym zaledwie słyszałam, który nie dotknął mnie osobiście, ani też nie dotknął osobiście nikogo za znanych mi osób. 
No i niech mi kto odpowie na pytanie, dlaczego takich skojarzeń nie wzbudziła we mnie niedawna katastrofa kolejowa, w której zginęło dużo więcej osób, tylko wczorajszy wypadek w Przybędzy?
Są takie wydarzenia, które zostają w człowieku na zawsze, pływając na powierzchni pamięci, nie dadzą się uśpić. Tkwią jak pomnik, albo tablica pamiątkowa na cześć bezimiennych, a także jako lęk codzienności. 
Wiele lat po tamtym tragicznym wypadku w Izdebniku i wiele lat przed wczorajszym tragicznym wypadkiem w Przybędzy, dokonała się moja osobista tragedia z udziałem jednej jedynej osoby. Za to tej jednej z najbliższych. Brata. Też w okolicach Wadowic. 

czwartek, 29 marca 2012

Dzień bez domu - elegia o utraconym dzieciństwie

Dzisiaj jest dzień, w którym 36 lat temu przez kilka godzin nie miałam domu. Dzień ten jest również dniem, w którym musiałam pożegnać moje dzieciństwo. I wreszcie jest to dzień, w którym wszystko to, co dzieje się teraz, zaczęło się dziać i spisywać w mojej historii.

Dzień 29 marca 1976 roku przyniósł tyle zmian w moim życiu, że nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie dzisiaj, gdyby nie zmiany spowodowane tamtym poniedziałkiem.

Dzieciństwo i tak kiedyś musi się skończyć. Ja nie wyrosłam ze swojego, jak z przykrótkiej sukienki. Zostałam odcięta od swojego dzieciństwa przeprowadzką do Innego Miasta. Dzisiaj nie myślę w ten sposób o mieście, w którym mieszkam. Od dawna jest również Moim Miastem jak tamto Moje Miasto. Wiem nawet dokładnie kiedy to się stało. Było to w ogólniaku, poczciwej starej "drugiej budzie", na lekcji chemii w drugiej klasie. Kiedy profesor miast wtłaczać nam do głów zawiłości tej trudnej nauki, opowiadał nam o Nowym Sączu, jaki pamiętał z czasów swojego dzieciństwa i swojej młodości. Nawiązywał do historii miasta, bo przecież nikt nie może opowiedzieć o swoim życiu w oderwaniu od historii miejsca, w którym ono się toczy. Nawet tej najodleglejszej historii, zanim samemu zaczęło się kroczyć przez świat, przemierzać jego ścieżki i drogi. Profesor Gargula był wtedy emerytowanym nauczycielem, byłym dyrektorem I LO. Ponoć w czasach swojej młodości był prawdziwym postrachem młodzieży. W latach, kiedy nas uczył, był wyrozumiałym, dobrodusznym staruszkiem, który wiedząc, że chemia nam się kompletnie w życiu nie przyda, postanowił zaszczepić w nas umiłowanie miasta, w którym mieszkamy.
Drugim razem to spotkania i wielogodzinne opowieści druhny Ireny Styczyńskiej, późniejszej Honorowej Obywatelki Miasta Nowego Sącza wzbudziły we mnie chęć bycia sądeczanką z serca, skoro z urodzenia być nie mogłam. Druhny Styczyńskiej można było słuchać całymi dniami, tygodniami, latami. Tyle miała w sobie ciekawych opowieści. Ona również jak ja nie była rodowitą sądeczanką. Urodziła się jednak niemal na opłotkach miasta, na Ziemi Sądeckiej. W Siennej.

No tak, ale zanim pokochałam Nowy Sącz trawił mnie ból spowodowany rozłąką z Moim Miastem - Wadowicami, z towarzyszami zabaw dziecięcych i dziecięcego poznawania świata, utraconym dzieciństwem. Nie da się nikogo, nawet bardzo młodego człowieka przestawić z miejsca na miejsce i oczekiwać, że nie będzie cierpiał.
Wszystko było nowe, obce, nieznane. W takim miejscu człowiek czuje się, jakby utracił pamięć i wszystko musiał na nowo rozpoznawać. Nawet siebie. Bo my sami w nowym miejscu jesteśmy też inni. I tylko charakter odkrywcy, wielka chęć poznania nieznanego pozwoliła mi szybko zaadaptować się w nowym miejscu. Z ciekawością godną dziecka, filozofa, geografa zaczęłam odkrywanie tego, co mi na nowe życie dano.
A dostałam naprawdę więcej niż mogłabym pragnąć. Przede wszystkim dostałam wspaniałe miejsce do życia. Sądecczyzna bogata jest w piękno krajobrazów, w historię i wspaniałych ludzi. Jest przy tym wyzywająca swym górskim ukształtowaniem. Przemierzam ją pieszo, przemierzam w dziełach stworzonych na tej ziemi, przez ludzi tej ziemi i dla tej ziemi, przemierzam w ludziach kochających to miejsce jak ja kocham.
Dostałam przyjaciół, bez których nie wyobrażam sobie mojego życia. Są bardziej braćmi i siostrami, niż obcymi ludźmi. To oni w dużej mierze mają zasługę w ukształtowaniu mnie takiej, jaką jestem.
Dostałam osobę, z którą wspólnie idziemy przez życie, przez Sądecczyznę - powołaliśmy do życia kilku sądeczan;) wciąż przemierzamy tę ziemię, która każdego dnia pozwala odkryć jakąś tajemnicę, jakiś nowy zakątek, nowe dzieło, nowego człowieka, nową sprawę.
Dostałam dzieło do wypełnienia. Dzieło mojego życia, które dzień po dniu, minuta po minucie mozolnie się wypełnia. I chociaż wiem, że to wszystko mogłabym dostać w każdym innym miejscu na ziemi, jednak w innym miejscu byliby to inni ludzie, inne krajobrazy, inne dzieła, inna historia wreszcie. A ja kocham to, co jest moją codziennością i co jest świętem w miejscu, w którym jestem, z ludźmi, z którymi dzielę wszystko.

Człowiek bez domu jest jak bez tożsamości. Przez kilka godzin owego dnia sprzed 36 lat doświadczyłam bólu spowodowanego odejściem ze starego domu do nowego. Równocześnie doświadczyłam niesamowitej tajemnicy wkraczania w nowe życie, z nowymi ludźmi.
Niestety do dzisiaj tkwi we mnie wielkie rozdarcie spowodowane oderwaniem mnie od ukochanych miejsc dzieciństwa. I cały czas zastanawiam się i nie mogę nabrać pewności, czy bardziej ograbiono mnie z tamtego czasu, czy dano mi dodatkowy czas: tam - tu, przedtem - teraz.


Super słowa - Opowieści dla Zośki

Wiesz, jak jest ze słowem? Czasem powiesz coś, czego potem bardzo żałujesz, bo albo źle się wyraziłaś - wszak mowa jest bardzo niedoskonałym narzędziem porozumiewania się - albo najzwyczajniej w świecie zostaniesz źle zrozumiana. Ludzie są bardzo wrażliwi na swoim punkcie, a przy tym nie potrafią słuchać. Słyszą to, co chcą usłyszeć. Rzadko słyszą to, co się do nich mówi. No pewnie, że ja też popełniam takie błędy w słuchaniu drugiego człowieka i w odbiorze. Nie ma, w ogóle nie ma na świecie ludzi, którzy nie popełnialiby błędów. Robienie błędów, tak, nawet, gdy się nie jest już dzieckiem tylko jest się rodzicem, albo babcią, czy dziadkiem - po prostu dorosłym (wiesz, że nie wszyscy dorośli zostają rodzicami?) - przystoi człowiekowi. Ważne, aby umieć z tych błędów wyciągać odpowiednie wnioski i w przyszłości ich, tych błędów, nie powtarzać. Całe pokolenia rodziców i dziadków trudzą się nad tym, aby ich dzieci i wnuki wyciągały również błędy z ich postępowania, czyli z postępowania swoich rodziców i dziadków. I jak dotąd żadnemu pokoleniu ta sztuka nie wyszła. A szkoda. Za tym stoi takie powiedzenie, że jajko chce być mądrzejsze od kury. Co to znaczy? Dobre pytanie, bo nie miałam mówić ci dzisiaj o błędach, tylko o słowie.
Słowo ma wielką moc. Może uzdrowić, ale może też i zabić. Tak, słowa mogą być jak lekarstwo. Przypomnij sobie ile razy było ci przykro z jakiegoś powodu i wtedy mamusia  wysłuchała, co cię trapi i powiedziała ci, żebyś się nie martwiła, pocieszyła, wytłumaczyła. Od razu zrobiło ci się lepiej. Tak, właśnie tak, jak wtedy, kiedy tłumaczyła ci dlaczego maleńka siostra ciągnie cię za włosy. 
Pamiętam rozmowy z moją babcią. Nieraz opowiadała mi o duchach. Czasem zdaje mi się, że musiałaś słyszeć te opowieści mojej babci. No bo skąd tyle wiesz o duchach? Kto ci plecie takie banialuki? 
Co innego dawniej, kiedy ja byłam dzieckiem a pokolenie moich babć i dziadków było pokoleniem bardzo prostych ludzi. Nie mieli telewizji. No nie, komputerów i internetu również nie mieli. Przecież komputery i internet powstały dużo później, niż telewizja. Moi rodzice opowiadali, że kupili telewizor jako pierwsi na osiedlu, na którym mieszkali. Wieczorami przychodzili do nich sąsiedzi z całej okolicy na filmy. Szczególnie w czwartkowe wieczory, kiedy emitowana była "Kobra" - teatr sensacji.  
Tak, ale dziadkowie nie mieli telewizorów. Mało kogo wtedy było stać na kształcenie dzieci, więc większość ludzi kończyła edukację na czterech klasach szkoły powszechnej, toteż byli i niewykształceni - nieoświeceni, jak się wtedy mówiło. Nie mieli dostępu do książek. Za to mieli dużo czasu na rozmowę. Na porządku dziennym był ustny przekaz wszelkich opowieści. Tak więc starcy młodym opowiadali różne historie ze swej młodości, albo z młodości ich dziadów. Tak, całkiem podobnie, jak ja to teraz robię. A ponieważ ludzie nie potrafili wytłumaczyć sobie i innym wielu zjawisk występujących w świecie, to w swe opowieści wplatali swoje rozumienie świata. Stąd te wszystkie opowieści o duchach, topielcach, ożywających umrzykach i tak dalej, i tak dalej. Ale kto tobie dziecino zmącił głowę historiami o duchach?  Aaaa, bajki telewizyjne. Już wszystko rozumiem. 


Pytasz, jak słowo może zabić. Ano nie tak dosłownie, ale czasem powie się coś tak bolesnego bezpośrednio do kogoś, albo nie daj Boże za czyimiś plecami, co może człowieka doprowadzić do wielkiego bólu. 
Niejednokrotnie należy powiedzieć coś bardzo dobitnie i mocno, ale podobnie jak w sytuacji ufności i wiary w stosunku do drugiego człowieka, tak i w tej sytuacji intuicja podpowie ci zawsze, kiedy jest taka potrzeba.
Natomiast we wszystkich innych razach zwracaj się do drugiego człowieka zawsze z dobrym słowem. Bo słowo może mieć jeszcze moc błogosławieństwa. No, takiego specjalnego życzenia. Nawet super specjalnego życzenia. Dla super specjalnego człowieka. A nawet jeżeli ten ktoś, do kogo mówisz takie super specjalne życzenie nie jest jeszcze super specjalnym człowiekiem, to właśnie dzięki temu, co mu powiesz, może się stać tym super specjalnym człowiekiem. Tak właśnie, jak mówisz - dajesz mu swoim słowem specjalną moc. Dzięki tej otrzymanej mocy ten ktoś będzie mógł pomagać innym ludziom. No pewnie, że nawet może uratować kogoś z pożaru. Ale to zwykle robią strażacy. 
Czy za pomocą tej mocy będzie ktoś mógł latać? 
Obawiam się, że właśnie nie zrozumiałyśmy się. Będzie mógł latać, ale w przenośni. To znaczy, że mogą mu urosnąć takie niewidzialne skrzydła, które pozwolą mu robić rzeczy wielkie, niecodzienne - dla innych.   
Może dojdzie też i do tego, że ten ktoś, jak już się stanie super kimś, podaruje komuś innemu to swoje błogosławieństwo - super specjalne życzenie. I tak się będzie dobro poprzez dobre słowo rozprzestrzeniało. 
No widzisz, do tego możesz wykorzystać swoją czarodziejską różdżkę. Możesz za jej pomocą wyczarowywać dobre słowa, które będziesz rozdawała ludziom. To jest świetne zadanie dla super wróżki i super księżniczki. 
Jakie słowo jest dla mnie dobre? 
Wczoraj powiedziałaś mi - kocham cię babciu. 
Zobacz jakie skrzydła mi urosły... dzięki tym skrzydłom będę mogła unieść się w górę i zobaczyć, czy ktoś nie potrzebuje, by podzielić się z nim takimi pięknymi słowami. 
Kocham cię. 
Będę też mogła zrobić coś naprawdę pięknego. 

środa, 28 marca 2012

Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe - Opowieści dla Zośki

Doszłyśmy mój skarbie do najtrudniejszej części naszej opowieści. Doszłyśmy do momentu, w którym chciałabym powiedzieć ci o człowieku. Chciałabym otworzyć cię na drugiego człowieka, ale też i przestrzec przed nim. Bo widzisz, każdy człowiek jest bardziej skomplikowany niż się komukolwiek zdaje. Kto wie, czy Pan Bóg stwarzając człowieka i dając mu wolność przewidział skutki tego, w jaki sposób człowiek swoją wolność wykorzysta, jak ją zagospodaruje. No, już chyba to jabłko zerwane przez Ewę w raju pokazało dobitnie, że Pan Bóg jednak myślał o innym człowieku... Rozgniewał się na Ewę i na Adama, wypędził ich z raju. Tobie tak trudno zrozumieć, że rodzice na ciebie też się czasami gniewają. Pamiętasz to zdarzenie z gorącą kawą na stole?

Pierwszą i najważniejszą rzeczą w kontaktach z drugim człowiekiem jest miłość. Bo przykazano nam kochać bliźniego swego jak siebie samego. Jest to najmilsze przykazanie. Ale równie ważną rzeczą jak miłowanie, jest ostrożność w kontaktach z drugim człowiekiem. Czasem jeden człowiek potrafi zadać drugiemu człowiekowi ranę tak wielką, że trudno i długo się goi. Nie, nie pomaga plaster. Na rany w sercu i w duszy jest inne lekarstwo.
Pytasz dlaczego tak jest?
Hmmm. No właśnie. Tak jakoś jest, że nie wszyscy mają na pierwszym miejscu tę miłość do drugiego człowieka. Zdarzają się ludzie, którzy przed wszystkim innym dbają o własną przyjemność i wygodę. Nie, nie! To nie ma nic wspólnego z miłością! Miłość jest zawszewymagająca, piękna i czysta. Mówiłam ci już, że najpierw powinnaś nauczyć się kochać siebie, abyś mogła umieć kochać drugiego człowieka, pamiętasz? Miłując siebie dążysz do szczęścia takiego, jakim będziesz mogła dzielić się z innymi. W miłości spełnia się pragnienia, marzenia, potrzeby, a nie zachcianki. Ci ludzie, dbający o własną przyjemność i wygodę potrafią wykorzystać wszystko, co się wokół nich znajduje, przede wszystkim innych ludzi do osiągnięcia celu - spełnienia własnej zachcianki, własnej chwilowej przyjemności.
To takie trudne, aby ci to wytłumaczyć, bo jak we wszystkim, co dotyczy uczuć i działalności człowieka, pomiędzy złem, a dobrem jest cienka linia. W dodatku ta linia nie jest prosta, a postrzępiona jak fala morska, która rozbija się o brzeg.

Ważne byś wiedziała, że w kontaktach z drugim człowiekiem powinnaś kierować się swoją intuicją. Musisz nauczyć się słuchać swojego serca, musisz zbierać wszystkie doświadczenia, które cię od najmłodszych lat spotykają, bo to one są budulcem intuicji.
Nie blokuj nigdy swojego wnętrza przed drugą osobą. Bądź otwarta na każdego człowieka. Przy tym po części intuicyjnie, po części logicznie analizuj poczynania drugiego człowieka względem ciebie, względem innych.

Ania z Zielonego Wzgórza - moja przyjaciółka z książki - zawsze mówiła, że są ludzie o pokrewnych duszach. Tych rozpoznasz z daleka. Ludzie o pokrewnych duszach mają w sobie coś takiego, że się przyciągają, odnajdują w tłumie. To są po prostu przyjaciele. Człowiek o pokrewnej duszy nigdy nie zawiedzie. Jeśli doznasz zawodu od osoby, o której myślałaś, że jest przyjacielem, to raczej przemyśl raz jeszcze wszystko, co cię z tą osobą łączyło. Okaże się, że ta osoba do tego stopnia udawała przyjaciela, że zwiodła twoją intuicję.

Ale pamiętaj, że każdy kij ma dwa końce. Ty również możesz kogoś zawieść i sprawić, że ktoś będzie przez ciebie cierpiał. Mimo najszczerszych twoich chęci, mimo miłości, którą skierujesz do drugiego człowieka, mimo przyjaźni i pokrewieństwa duszy... Pamiętaj, postępuj z drugim człowiekiem tak, jak chciałabyś aby on postępował z tobą. Pamiętaj przy tym o nieprzekraczaniu jego wolności. Jest takie powiedzenie, że tam gdzie zaczyna się czyjaś wolność, nasza się kończy...

Zapamiętaj też o tym, że do drugiego człowieka należy się zbliżać z wielką wrażliwością, z wyczuciem, z delikatnością - po prostu z miłością.
Człowiek człowiekowi jest potrzebny. Na przykład po to, by wspólnie coś zrobić. Wspólna praca, to jest prawdziwe bycie z drugim człowiekiem. Czasem udaje się ludziom zrobić rzeczy wielkie. Ale codzienność zazwyczaj składa się z rzeczy małych. One, te rzeczy małe, zebrane do kupy, dają rzecz wielką. Budują człowieka, albo jakąś sprawę.
Czasem człowiek człowiekowi potrzebny jest, by porozmawiać. Dobrze jest umieć i móc z drugim człowiekiem porozmawiać o wszystkim; od spaw najważniejszych, po najbardziej błahe. Ale najlepiej jest umieć z drugim człowiekiem  milczeć. Wtedy się naprawdę jest.
Tak jest w rodzinie, tak jest wśród przyjaciół.
Umiejętność wspólnej pracy, rozmowy i milczenia to umiejętność miłowania drugiego człowieka.


poniedziałek, 26 marca 2012

"Ostał ci się ino sznur..."

Testament mój


Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami, 
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny, 
Dziś was rzucam i dalej idę w cień - z duchami - 
A jak gdyby tu szczęście było - idę smętny. 

Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica 
Ani dla mojej lutni - ani dla imienia; - 
Imię moje tak przeszło jako błyskawica 
I będzie jak dźwięk pusty trwać przez pokolenia. 

Lecz wy, coście mnie znali, w podaniach przekażcie, 
Żem dla ojczyzny sterał moje lata młode; 
A póki okręt walczył - siedziałem na maszcie, 
A gdy tonął - z okrętem poszedłem pod wodę... 

Ale kiedyś - o smętnych losach zadumany 
Mojej biednej ojczyzny - przyzna, kto szlachetny, 
Że płaszcz na moim duchu był nie wyżebrany, 
Lecz świetnościami dawnych moich przodków świetny. 

Niech przyjaciele moi w nocy się zgromadzą 
I biedne moje serce spalą w aloesie, 
I tej, która mi dała to serce, oddadzą - 
Tak się matkom wypłaca świat - gdy proch odniesie... 

Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze 
I zapiją mój pogrzeb - oraz własną biedę; 
Jeżeli będę duchem - to się im pokaże, 
Jeśli mię Bóg uwolni od męki - nie przyjdę... 

Lecz zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei 
I przed narodem niosą oświaty kaganiec; 
A kiedy trzeba - na śmierć idą po kolei, 
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!... 

Co do mnie - ja zostawiam maleńką tu drużbę 
Tych, co mogli pokochać serce moje dumne; 
Znać, że srogą spełniłem, twardą bożą służbę 
I zgodziłem się mieć tu - niepłakaną trumnę. 

Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi 
Iść... taką obojętność, jak ja, mieć dla świata? 
Być sternikiem duchami napełnionej łodzi, 
I tak cicho odlecieć - jak duch, gdy odlata? 

Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna, 
Co mnie żywemu na nic... tylko czoło zdobi; 
Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna, 
Aż was, zjadacze chleba - w aniołów przerobi.  



/Juliusz Słowacki/






Jestem Polką. Matką. Wychowawcą.
Niemy ból rozdziera moje serce. Oglądałam większość programów informacyjnych tych, które się szczycą największą oglądalnością. W żadnym słowem nie wspomniano o wielkiej rocznicy marcowego dnia z okupowanej Warszawy.
Wczorajsze, dzisiejsze i pewnie jutrzejsze programy informacyjne zaśmieca chłam spraw i tematów zastępczych. Rzuca się ludziom ogłupiające tematy typu reklamy markowego produktu rzekomo godzącego w godność narodową i inne bardziej lub mniej bzdurne i durne. Za to nie wspomina się o Bohaterach. Odeszli w zapomnienie. Powalczyli na swojej wojence, pomachali bronią z bagnetami, rzucili kilka butelek z benzyną i... szkoda słów - czas antenowy przecież taki drogi.

Przyzywam Was wszyscy  Bohaterzy, którzyście oddali swe młode życie za Ojczyznę - stańcie do apelu.
Przyzywam Was Druhowie z 23. warszawskiej drużyny harcerzy "Pomarańczarnia" - stańcie do apelu.
Przyzywam Was Rudy, Zośka, Alek i wszyscy bezimienni - stańcie do apelu.
Zabrzmijcie żarem swej młodej poległej wiary, zagrzmijcie do chamów, co wciąż zaprzepaszczają złoty róg:

Zdobyłem se pawich piór,
nastroiłem pawich piór,
pawie pióra ładne,
pawie pióra kradne,
postawie se pański dwór!

Zdobęde se pański dwór,
wywleke se złoty wór;
złoty dwór wysypie
ludziskom przed ślipie;
nakupie se pawich piór!

Miałeś, chamie, złoty róg,
miałeś, chamie, czapkę z piór:
czapkę wicher niesie,
róg huka po lesie, 

ostał ci się ino sznur... 


/Stanisław Wyspiański/







Cztery pory roku w Beskidzie Niskim

Lackowa
Choć śnieg nie sypał, to zaspy były jeszcze sporych rozmiarów. Droga prowadząca przełęczą i niewysokim szczytem z północnej strony pasma w Beskidzie Niskim na południową, na odcinku kilku kilometrów wprowadziła nas we wszystkie pory roku. Na ułożonych betonowych płytach, na odcinkach prowadzących przez las, śnieg tkwił zastygły w lód. Kiedy stawia się pierwszy krok na owej lodowej pokrywie, na granicy pomiędzy wiosną a zimą, słychać charakterystyczny głuchy dźwięk pękającego lodu. Dawno, w dzieciństwie, gdy przemierzało się świat w poszukiwaniu różnych doświadczeń dostępnych wzrastającemu człowiekowi, nieraz słyszało się taki dźwięk. Myślę, że wystarczyłoby raz jeden usłyszeć, by zapamiętać na wieczność. Nic w przyrodzie, ani w świecie stworzonym przez człowieka nie wydaje takiego dźwięku. Tak więc kilkakrotnie w czasie tej wędrówki dało się słyszeć każdemu uczestnikowi wyprawy głuchy odgłos pękającego lodu. Na szczęście każdy miał przy tym świadomość, że mimo, iż spod pokrywy lodowej skuwającej drogę dobiegał głośny szum płynącego w przestrzeni pomiędzy lodem a ziemią wartkiego strumienia, nikomu nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Na szczycie, który dzielił topniejące śniegi na dwa działy wodne - spływający po północnym stoku zasilający rzekę Białą i spływający po południowym stoku zasilający rzekę Kamienicę - las otwarł się na tyle, by ukazać Jaworzynę Krynicką, daleko, na horyzoncie. Niższe partie południowego stoku, które pochylają się nad Tyliczem i Mochnaczką zatrzymały w krajobrazie złotą jesień, która wyszedłszy spod śniegu, daje surrealistyczny kontrast z ustępującą zimą.
Bo przecież zimę powinna wypierać wiosna, nie jesień. Nim wiosna przedrze się przez dywan rudych bukowych liści, które o tym czasie, jak kromka chleba po wyjęciu z zamrażarki kuszą swą świeżością, minie zapewne jeszcze kilka kolejnych dni. Bo taka wiosna ma siłę chyba największą ze wszystkich pór roku. Ot, niedzielę wcześniej na południowych połoninach Beskidu Niskiego leżący śnieg łapał w pułapkę człowieka po pas - dziś ani śladu po śniegu na południowych stokach. Wiosna, jej witalność i moc sprawiły, że srogie śniegi zamieniły się w życiodajną wodę. Woda burzy się i pieni na licznych skalnych progach rzeki Białej. Biała u stóp Lackowej i Bielicznej jest dziewicza, nietknięta ludzką ręką.
Za to bobry zagospodarowały jej fragment płynący po rozległej polanie. Zbudowały tamę poniżej swoich żeremi. I tylko dlatego, że plantacje łopianowych liści dopiero wykiełkowały spod rozmarzniętej ziemi, pokrytej jeszcze w tym miejscu gdzieniegdzie śniegiem, mogliśmy to wszystko zobaczyć. Latem zapewne by nam się to nie udało. Lato jest naturalnym sprzymierzeńcem zwierząt w ukrywaniu śladów i tropów ich bytności.
Wkroczyliśmy w świat przyrody. Daleki od spalin samochodowych i zgiełku ludzkiego życia. Z oddalenia widzieliśmy całe gromady żab wystawiających łebki z sadzawek, które tworzą się w naturalnych zagłębieniach terenu po roztopieniu się śniegu. Śnieg nie miał ujścia, by spłynąć, więc ugrzązł w tych miejscach. Każda próba podejścia na odległość dogodną dla zoomu w jaki wyposażony jest mój aparat fotograficzny owocowała paniką wśród żab. Uciekały w najgłębsze głębiny owych sadzawek, chowały się w najciemniejsze miejsca.
Bobry zapewne spały, więc musielibyśmy wprosić się sami do ich żeremi, ale te przecież przemyślnie zbudowane tak, by utrudnić człowiekowi dostęp. Zresztą, gdyby nawet jaki bóbr był poza domem, to i tak wypłowiałe zeszłoroczne trawy stanowią doskonały kamuflaż dla bobrowego futra. Za to z bliska oglądaliśmy to, co potrafią zrobić bobry. Mogliśmy dotknąć rzeźbionego w drzewie wzoru siekaczy bobrowych.
Kilkadziesiąt metrów wyżej nad rozlewiskiem, które utworzyły bobry, kilka progów skalnych i woda przelewająca się przez nie z hukiem tak wielkim, że trzeba krzyczeć chcąc powiedzieć coś komuś. Tam nieśmiało wychodzą z ziemi pierwsze żółte kwiaty podbiału.
Wspaniałą klamrą zamykającą wszystkie wrażenia był ostatni odcinek drogi prowadzący połoninami. Wiatr szalał radośnie porywając do lotu. Znów czuło się zbyteczność grawitacji, która swą siłą czyni człowieka niewolnikiem ciała i wszystkich związanych z nim ograniczeń. Wiatr przyjął niemy krzyk zniewolonego człowieka i poniósł go w dal. Może zaniesie go tam, gdzie sięgają marzenia. Dalej, poza piąty horyzont. Gdzie drzemią nieodkryte lądy własnych pragnień. Gdzie czekają zagubione prawdy. Gdzie miłość nie boi się być miłością, nadzieja jest nadzieją, a wiara wierzy bez wątpliwości.
Wieczór zaś zapalił gwiazdy, które w migotliwym blasku puszczały oko każdemu, kto spojrzał ponad przeciętność wieczoru.

Tu się zima spotkała z wiosną



Połyskujące w słońcu barwy jesieni wydarte spod śniegu



Wody Białej na progach skalnych
Wody Białej na progach skalnych 
Ścinka drzew - ono - drzewo, mówi samo za siebie
Czas lata na szlaku w Beskidzie Niskim
Bobra robota
Bobra robota
Zwiady żaby
Rosną nad potoczkiem, rosną nad potoczkiem,
patrzą żabim oczkiem - o to chodzi?
Plantacja łopianowych liści
Będąc dzieckiem wierzyłam,
że z tych kwiatów wykluwają się ropuchy
Podbiał najbardziej nieśmiały obywatel świata wiosny
Wietrzne połoniny Beskidu Niskiego

Kiedy będziesz szukać - Opowieści dla Zośki

Dobre pytanie, skąd wiem, że jest tak, jak wczoraj opowiadałam.

Otóż, skarbie maleńki, nie wiem. Wierzę. Tak jest napisane w księdze nad księgami i na tej podstawie opowiedziałam ci resztę.
Dlaczego wierzę? A ty swojej mamusi wierzysz, kiedy mówi ci, że jak będzie ładna pogoda, to pójdziecie na plac zabaw? Albo kiedy mówi ci, że cię kocha?
Moja mama zaprowadziła mnie pierwszy raz w życiu do kościoła. Wiele razy widziałam moją mamę klęczącą przy modlitwie. Z kolei moją mamę do kościoła zaprowadziła jej mama, czyli moja babcia, twoja praprababcia... To właśnie ona, moja babcia uczyła mnie modlitwy. Najpierw do Anioła Stróża, potem modlitwy pańskiej i różańcowej... Zdarzało się, że zostawałam z moją babcią w domu podczas choroby. Z tych wspólnych dni pamiętam modlitwę, piosenki ludowe, które babcia mi śpiewała i karcianą grę w wojnę. Tak spędzałyśmy czas mojej choroby. Kiedy rozchorowała się moja babcia, wtedy to ja ją odwiedzałam. W babcinej kuchni wisiał obrazek Anioła Stróża. Zapewne wisiał i krzyż i inne obrazki na przykład z wizerunkami Świętej Rodziny, ale ja zapamiętałam obrazek Anioła Stróża. Był mocno wypłowiały. Babcia mówiła, że dostała go od swojej mamy. Przedstawiał Anioła Stróża, tego samego, o którym w piosenkach śpiewają, że najczęściej można spotkać go nad przepaścią lukrowaną, gdy przez dziurawą kładkę przeprowadza dwoje dzieci... Tylko, że ta przepaść na babcinym obrazku nie była lukrowana. Kto wie, może nigdy nie była kolorowa, a tylko w stonowanej sepii? Opowieści mojej babci o Bogu też raczej były w sepii. Babcia miała ciężkie życie. Ale pamiętam, kiedy w chorobie polepszyło jej się na tyle, że mogła latem wyjść do ogrodu przed dom, w którym mieszkała. Dom stał zaraz za kościołem. Gdy usiadła na krzesełku, jeśli jaki uczynny sąsiad jej krzesełko wyniósł, to mogła choć tak uczestniczyć we mszy. Potem długie tygodnie z radością  wszystkim o tym opowiadała.
Wiesz, dom, w którym mieszkała moja babcia należy teraz do muzeum. Nie byłam tam nigdy. To znaczy w muzeum nie byłam nigdy, ale na pewno przy najbliższej sposobności się wybiorę. Zapamiętaj sobie ostatni adres mojej babci: ul. Kościelna 4 w Wadowicach. Tuż obok domu, w którym urodził się papież Polak. Nie wiem, jak poczuję się, gdy wejdę do kuchni mojej babci, która teraz może jest salą muzealną?

Bardziej niż wiara przemawia do człowieka to, że Pana Boga można spotkać na każdym kroku. Trzeba być tylko bardzo uważnym. Nie pytaj mnie, gdzie ja spotykam Pana Boga. Nie pytaj też innych. Każdy spotyka Go gdzie indziej, inaczej.
Można spotkać Pana Boga w ptakach wyśpiewujących swoje trele podczas podniebnych lotów. Można i w morskich głębinach. W muzyce i w wielkiej sztuce. Na ziemi w każdym krajobrazie: w lesie, na łące, w rzece, w mieście i w domu. Można Go spotkać w piosence i książce. Kiedy ja byłam dzieckiem, to nauczono mnie, że jest w tabernakulum w kościele. Długo potem myślałam, że jest tam i tylko tam.
Wszystko to prawda. Kogo byś nie zapytała, każdy wymieni ci jeszcze inne miejsca, w których można znaleźć Pana Boga. Pewnie każdy wymieni swoje miejsca, w których Go znajduje.
Ale moim zdaniem Pana Boga najprędzej można spotkać w człowieku. We wszystkim, co dotyczy człowieka. W człowieczej nędzy i bogactwie, smutku i radości, upadku i wielkości. W zwykłym uśmiechu i w codzienności. To w człowieku Bóg tworzy najpiękniejsze pieśni i najwspanialsze dzieła. W człowieku rzeźbi najcudniejsze krajobrazy. W człowieczym wnętrzu zapisuje najwspanialsze księgi.
Jeżeli kiedykolwiek będziesz szukała Boga, w dniach kiedy zatracisz swoje dziecięctwo, to szukaj Go przede wszystkim w sobie. Potem w drugim człowieku. Na pewno tam Go znajdziesz.

sobota, 24 marca 2012

Wszystko - Opowieści dla Zośki

Wszystko, co napisałam do tej pory, wszystko, co ci opowiedziałam nie dzieje się z przypadku. W świecie nie ma żadnego przypadku. Wszystko jest uporządkowane. I wcale nie dlatego, że sprawy uporządkowali naukowcy - specjaliści z różnych dziedzin nauki. Nie! Wszystko ma swoją siłę napędową. Bo świat, ani życie na nim, nie powstały same z siebie.

"Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Wszystko przez Nie się stało" (J 1:1-3).


Jest to tak oczywiste, że aż trudne do zrozumienia. Dla ciebie - małego dziecka - nie ma w zrozumieniu tego żadnej trudności, bo przecież to sposób myślenia wszystkich filozofów. Jest to prawda oczywista, jak to, że mamusia jest mamusią, a tatuś jest tatusiem. Dopiero, gdy dorastają, ludzie zaczynają wszystko komplikować.

I od kilku dni zastanawiam się, czy w ogóle powinnam rozmawiać z tobą na ten temat. To znaczy rozmawiać tak, ale czy nie powinnyśmy zamienić się rolami. Zapewne ty więcej opowiedziałabyś mi o Bogu, niż ja tobie. Wystarczy wsłuchać się w ciebie. Wystarczy obserwować wszelkie twoje poczynania. To tak, jak z modlitwą. Miast pleść bezmyślnie, czy też z nabożnością pacierze, miast dziękować, błagać i chwalić, lepiej by było zamilknąć na moment. Lepiej by było skupić się na słuchaniu, a nawet wsłuchać się w milczący głos Boga. Szybko też okazałoby się, że głos ten nie jest niemy. Tymczasem gubimy się w zgiełku własnej paplaniny.
Dlatego jeśli powiem ci o Bogu, to tak na przyszłość. Nie na dzisiaj. Bo dzisiaj z nas dwóch, to ty wiesz o Bogu więcej. Bo dziecku, z jego czystością i niewinnością bliżej do Boga, niż dorosłemu człowiekowi.
Syn Boży powiedział o Sobie: "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem..." Więc droga - jedna, jedyna, którą będziesz w  swoim życiu przemierzać - jest wypełniona Jego światłem i Jego miłością. Prawda - jedna, jedyna, która roztoczy się nad tobą tęczą  - jest wypełniona Jego światłem i Jego miłością. I wreszcie  życie - jedno, jedyne, które zaczyna się i trwa przy studni - jest wypełnione Jego światłem i Jego miłością.
Nie znaczy to, że nie popróbujesz w życiu różnych dróg. Nawet musisz. Nie znaczy to również, że nie otrzesz się o różne prawdy, czy raczej półprawdy. Nikt tego nie uniknie dziecino. Ale to dobrze. I nie znaczy to, że życie będzie łatwe, proste i kolorowe. Czasami będzie bardzo trudne. Ale to nieuniknione.

Nie życzę ci samych prostych i jasnych dróg. Nie życzę ci prostych prawd. Nie życzę ci wszystkiego najlepszego w życiu. Za to życzę ci wszystkiego, co pozwoli ci trwać w drodze, prawdzie i życiu.

A teraz wsłuchuję się w ciebie, żeby nie przegapić najważniejszego spotkania z Bogiem.

piątek, 23 marca 2012

Droga

Ranek utknął we mgle. Najwcześniej mgła była nieprzenikniona. Przepychała się z porankiem. I długo zdawało się, że mgła zwycięży. Świat był szarością. Zwłaszcza w dolinie. Ponad dolinę wyniosła mnie prędkość koni mechanicznych i tam, nieco wyżej, mgła stała się jasnością. Już inny nastrój przebijał przez gęstość powietrza. Myśli zaraziły się tą jaskrawością i już nie były ponure. Krajobraz mknął z zawrotną prędkością, unosząc mnie coraz wyżej i wyżej. W krótkim czasie osiągnęłam poziom ponad wszystkimi mgłami. Choć wyraźnie miało się wrażenie, że dzisiejsza mgła panuje nad światem w jednej postaci. Nic jej nie porozrywało na strzępy i małe kawałeczki. Swoją mlecznością jedna mgła otuliła cały świat.

Dopiero w chwili, w której mleczność przemieniła się w jaskrawość uświadomiłam sobie, że wciąż tkwię w innym świecie. W świecie, w który zawiodła mnie dwudniowa podróż dopiero co odbyta. Widać jeszcze nie skończona. Duchowo towarzyszyłam pewnemu ojcu, prowadzącemu syna przez świat po katastrofie gorszej niż opisuje Księga Apokalipsy. Może tylko innej, wcale nie gorszej. Był to świat, w którym ludzie stali się naprawdę wilkami. Dla siebie. Człowiek człowiekowi... W tym świecie wilków, nie ludzi, ojciec prowadzi dziecko. Mówi dziecku, że jest tym, które niesie światło. Dziecko znało tylko taki świat, od którego ojciec bał się uciec nawet we śnie. Wmówił sobie i synowi, że kolorowe sny, na jakie mieliby sobie pozwolić, byłyby ich końcem. Powiedział, że nie ma już kolorów. I snów, i życia, i dobrych ludzi. Świat, który przemierzali tonął w spopielałej mgle. Wszystko było szare. Nie, nie było wszystkiego. Była tylko szarość. Wszechogarniająca. Ojca. Syna. Ojca i syna. Wymarłe miasta zasypane szarym popiołem. Wymarłe krajobrazy zasypane szarym popiołem. Rzeki w swych nurtach odzwierciedlające szarość nie płynęły, bo nie miały dokąd. Stały i czekały, aż wyschną. Tak samo, jak wysychały ciała tych, którzy umarli od razu. Spotykane grupki kanibali zmuszały do wiecznej ucieczki. Do strachu. Do utraty resztki człowieczeństwa, która gdzieś błąkała się jeszcze w duszy ojca. Bo dusza ojca była również po katastrofie. Strach ojca był tak realny, że sam ojciec nie mógł być wymysłem nawet najznakomitszego pisarza. I w całym tym tragicznym świecie, który nie był przecież światem, w całym tym życiu bez życia, dziecko ma w sobie coś, czego nie powinno mieć. Bo niby skąd? Dziecko ma nadzieję. 
Dziecko swoją nadzieję pokłada w drugim człowieku. W chwili, kiedy ojciec odchodzi, a przed odejściem nie ma siły zrobić tego, co planował i obiecywał - nie ma siły zabić własnego dziecka - dziecko musi zaufać obcemu człowiekowi.
I zaufało. Jak dziecko. 

"Kobieta, gdy tylko zobaczyła chłopca, objęła go i przytuliła. Och, powiedziała, tak się cieszę, że cię widzę. Bywało, że mówiła mu o Bogu. Próbował rozmawiać z Bogiem, ale najlepiej było, gdy rozmawiał z ojcem, więc właśnie z nim rozmawiał i nigdy nie zapomniał. Kobieta powiedziała, że to nic złego. Powiedziała, że jego oddech to oddech Boga, co to przechodzi od człowieka do człowieka przez całe dzieje." *

Dobrze, że chłopiec zaufał. 
I tylko dzisiejszy przebłysk jaskrawości słonecznej przez mleczną mgłę spowijającą świat w szarość kazały mi się zastanowić, czy ja byłabym w stanie tak zaufać... W moim świecie. Tym najpiękniejszym ze światów.


* Fragment książki Cormac'a McCarthy'ego "Droga"

Lackowa raz jeszcze

środa, 21 marca 2012

Sen o Lackowej

Przyroda szykuje się by wybuchnąć wiosną. Pokonywałam dzisiaj moją ulubioną trasę Nowy Sącz - Krynica-Zdrój i z okien busa widziałam zmiany jakie nastąpiły w krajobrazie w ciągu minionych trzech dni. Cóż mówić o trzech dniach, skoro ostatniej niedzieli zaledwie w ciągu kilku godzin całe połacie śniegu zniknęły z zachodnich stoków Beskidu Niskiego, a południowe stoki, słoneczne ciepło odkryło bezwstydnie, ukazując wypłowiałe połoniny. Lubię wyjazdy do Krynicy, nawet jeśli są po to, by spędzić kilka godzin w poczekalni u lekarza. Podróż zawsze odwdzięczy się przepięknymi widokami. A też rozmowy pasażerów w busie podczas jazdy dostarczają niezapomnianych wrażeń. Dzisiaj najstarsza ze starowinek rozmawiając ze swoją współpasażerką wyraziła się w ten sposób: "Bo moja mamusia tak zawsze mówiła..." Starowinka z twarzą pooraną blisko stuletnimi zmarszczkami odwołująca się nie tyle do swojej mądrości, a jeszcze dalej - do mądrości pokolenia wcześniejszego, to dopiero skarb największy ze skarbów.

Zdjęcie zrobione przed południem
w niedzielę 18 marca
W związku z rozwojem wypadków w przyrodzie apetyt rośnie na coraz to nowe wycieczki i zwiedzanie świata. Lackowa pozostawiła po sobie wielką tęsknotę i nienasycenie. Koniecznie trzeba tam wrócić, przejść trasę od Mochnaczki do Izb i z powrotem. Znaleźć źródła Białej, która kusi swoją dzikością. Tam, w rejonie Lackowej wszystko kusi swoim dziewictwem. O ile o Beskidzie Niskim mówi się, że mało uczęszczany, tak zachodnia jego część zapomniana jest chyba nawet przez Boga. Choć nie. Prawie przy każdym domu w mijanych wsiach figura Niepokalanej. No, ale domy kiedyś się kończą. Zostają pustkowia, które ostatniej niedzieli odkrywały się  przed nami spod śniegu, jak oblubienica w noc poślubną przed swoim wybrankiem. Góra, o której znawcy piszą, że należy do najtrudniejszych szczytów gór polskich, ma w sobie magnetyzm. I to nie tylko ten, który przewraca i poniewiera śmiałków chcących wejść na jej zbocza. Ma również taki magnetyzm, który każe wrócić do jej stóp. Pokłonić się i wyznać jej swoją pokorę i oddanie. Góra ma w sobie coś z boskości Najwyższego. Góra ma w sobie coś z przebiegłości złego. Jest w niej zarazem sacrum i profanum. Wyzwala w tobie światło i cień.

Zdjęcie zrobione w godzinach popołudniowych
w niedzielę 18 marca
Nie dotrzesz na nią inaczej, jak na kolanach. Modląc się i bluźniąc na przemian, wyrzekasz się jej i pragniesz równocześnie. Złorzeczysz, by zaraz chwalić w uwielbieniu. Okazuje się, że była obok przez całe twoje życie, a ty nic nie wiedziałeś o jej istnieniu. Nagle przyszło olśnienie. Dokładnie tak samo dzieje się z ludźmi dotkniętymi strzałą Amora. Wylewasz siódme poty, poniewiera cię na czworakach po ziemi, w śniegu przemieszanym z błotem, tracisz oddech, życie prawie kończysz. A ona stoi niewzruszona w swym królewskim majestacie. Ani łaskawie na ciebie spojrzy, ani słowem się nie odezwie. Ona - królowa Beskidu Niskiego. Zdobądź, zdaje się rzucać wyzwanie. A ty, jak sztubak unosisz się dumą. Zdobędę! - myślisz pełen pychy. Lecz płaczesz niemalże i wyklinasz siebie i wszystkich świętych. Cóż święci zawinili? Ano wisząc na swoich świętych obrazach zdają się mówić wprost do twojego przerośniętego ego: wyznacz szczyt swoich możliwości, uświadom sobie swoje słabości.
O tak. Tu, na stokach tej góry można dokonać wszystkiego dobrego i wszystkiego złego. I choćbyś w swym zuchwalstwie lądy odkrywał nieznane, krainy najpiękniejsze i najbogatsze, raz Lackową zdobywszy, na zawsze zostaniesz jej niewolnikiem. Bo w przeciwieństwie do wszystkich innych krain, do lądów, mórz i gór - zdobywszy tę górę, popadasz w katorżniczą niewolę jej majestatu.
Będziesz wracał do niej we śnie. Będziesz jej pragnął prędzej, niż zmęczenie minie. Pragnienie zamieni się w pożądanie, a to spełnić będziesz musiał, pyszałkowaty bałwanie.

Ona wie, że wrócisz.  Czeka na ciebie wyzywająca i dumna.


Być dobrą wróżką - Opowieści dla Zośki

Twoja fantazja podpowiada ci co chwilę bycie kim innym. Odgrywasz różne role. Odbywasz podróże w kosmos. Przeżywasz morskie przygody na pirackim statku. To znów na pięknym koniu kłusujesz w nieznane. Najbardziej lubisz być księżniczką i wróżką. Swoją czarodziejską różdżką usiłujesz zwykłym rzeczom, przedmiotom i zjawiskom nadać czarownego blasku. Jeszcze nie wiesz, że nie potrzebujesz tej różdżki, którą dziś dzierżysz w dłoni, do tego, by świat zaczarować i oczarować. Bo do tego potrzebne jest ci tylko twoje serce i wrażliwość. Umiejętność wsłuchania się w drugiego człowieka i chęć pomagania innym. Zapewne nabędziesz te umiejętności zanim Ziemia kilkakrotnie obiegnie Słońce torem po orbicie. I pewnie zanim będziesz mogła zrozumieć czym jest ruch obiegowy Ziemi, już będziesz potrafiła bez różdżki te swoje czary czynić. To są twoje predyspozycje. To jest twoje dziedzictwo, które otrzymałaś w darze po twoich przodkach. Wspaniałych kobietach, które torowały dla ciebie drogę na tym najpiękniejszym ze światów.
Musisz jednak nieustannie nad sobą pracować. W życiu człowieka nigdy nie ma takiej chwili, w której mógłby powiedzieć: jest super, jestem skończonym dziełem, teraz to już nic, tylko przyjemności.  Dawniej ludzie mówili, że człowiek całe życie się uczy. Jest w tym nieco prawdy. Ale ja rozszerzyłabym tę ludową mądrość i powiedziałabym tak: człowiek całe życie się uczy, aby być człowiekiem. I zapamiętaj sobie dziecino droga, że jest to zarazem najważniejsza i najtrudniejsza nauka w życiu. Żadna matematyka, chemia, historia, czy biologia nie są najważniejszymi naukami. One są tylko naukami pomocniczymi.
Bycia człowiekiem nie nauczy cię też żadna szkoła. No, chyba, że szkoła Pana Kleksa, do której właśnie uczęszczasz... Jak być człowiekiem zakodowane jest w twoim sercu i w twojej wrażliwości. Słuchaj siebie. Słuchaj innych. Słuchaj głosu, który mówi ci jak robić trzeba, a jak nie powinnaś.

Z każdym zdaniem naszych opowieści zbliżamy się do sedna sprawy. Do najważniejszej tajemnicy, którą chcę ci przekazać. Ale jeszcze nie dzisiaj.
Dzisiaj zapamiętaj, że drugi człowiek jest w życiu tak samo ważny jak ty sama. Kiedyś, gdy będziesz starsza zrozumiesz, że ważniejszy.
Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego.
Po prostu bądź dobrą wróżką dla innych.

wtorek, 20 marca 2012

Wychowanie do wartości - Opowieści dla Zośki

Ktoś kiedyś powiedział do mnie, że nie każdy preferuje taki, czy inny styl życia. Miał przy tym na myśli, że on preferuje jedynie siedzenie przed telewizorem. Poza pracą oczywiście, którą jednak traktuje jako ciężki obowiązek i najchętniej nie pracowałby wcale.
Człowiek musi w swoim życiu mieć jakieś ideały. Najlepiej zacząć od tego, by mieć zainteresowania. Zainteresowania, chęć poszukiwania swojego miejsca w życiu, powinni rozbudzić w dziecku rodzice.

Moja mama i moja babcia przyszły na świat w trudnych czasach. Moja babcia urodziła się, gdy Polski nie było na mapie Europy. Kiedy moja babcia była dzieckiem a później młodą dziewczyną cały naród sposobił się do kolejnego zrywu narodowowyzwoleńczego. Polacy chcieli odzyskać swoją Ojczyznę. Najpierw  przyszły lata okrutnej I wojny światowej, które niejednemu dziecku zabrały dzieciństwo. Kiedy moja babcia była dzieckiem dzieciństwo i bez wojny krótko trwało. Dzieci z takich rodzin, jak rodzina mojej babci, bardzo szybko szły do pracy. Niezbyt ciężkiej, ale praca to praca.
Moja mama urodziła się tuż przed kolejną wojną światową, która zdominowała losy każdej rodziny. Wczesne dzieciństwo mojej mamy to chowanie się przed bombardowaniem, nędza lat okupacji i kolejne działania wojenne. Huk bomb i strzały karabinów oraz brak jedzenia to wspomnienia mojej mamy z najwcześniejszych lat jej życia.
Po wojnie zwykle panuje bieda. Kraj musi podnieść się z ruin i zniszczeń spowodowanych działaniami wojennymi. Ludzie muszą odbudować swoje domy ale też odbudowują wspólny dom, którym dla wszystkich Polaków jest Ojczyzna - Polska.
Dopiero ja urodziłam się w czasach, kiedy dzieci miały spokojne dzieciństwo. Też nie były to łatwe czasy, ale nikt nie odważył się zabierać dzieciom dzieciństwa. To trudna opowieść, wrócimy do niej jak będziesz starsza. W dzieciństwie miałam mnóstwo zainteresowań. Wciąż zapisywałam się na coraz to inne formy aktywności. Poszukiwałam swojego miejsca w życiu. Poszukiwałam właściwej dla siebie drogi. Wielu rzeczy na pewno nie robiłam, takich jak na przykład jazda konna, czy choćby gra w tenisa lub dla kontrastu - na fortepianie. Można powiedzieć, że od początku tkwiły we mnie określone predyspozycje. W czasie, kiedy byłam dzieckiem rodzice sporo czasu poświęcali swoim dzieciom. Tak też robili i moi rodzice. Zabierali nas na wycieczki do lasu, albo na wyprawy w góry. Może dlatego lubię taki styl życia? Twoi rodzice zabrali cię pierwszy raz w góry jak miałaś zaledwie jeden miesiąc! Moi czytali nam książki zachęcając do samodzielnego czytania. W każdej rodzinie było pewnie inaczej. Mój tata nie nauczył swojego syna prac monterskich, bo sam nie potrafił takich rzeczy robić...
Kiedy ja urodziłam dzieci - twoją mamusię i jej rodzeństwo, wojny były odległym echem dawno minionych lat. Dokonała się nawet transformacja ustrojowa w naszej Ojczyźnie i w wielu krajach Europy.
Pytasz, co to jest transformacja?
Jakby ci to powiedzieć? Do transformacji w waszej rodzinie doszłoby wtedy, gdyby twoje lalki i misie chciały zamienić się z wami rolami i wprowadzić takie zmiany, by poukładać świat po swojemu. I potem lalki i misie stałyby się dziećmi mamusi i tatusia, a ty i twoje rodzeństwo zajęlibyście miejsce lalek i misiów na regałach w pokoju. Dlatego bądź dobra dla swoich lalek i misiów...

Wracając do dzieciństwa twojej mamusi trzeba powiedzieć, że przebiegało ono już zupełnie beztrosko w stosunku do wcześniejszych pokoleń dzieci w rodzinie. Historia jednak uczy, że im bardziej beztroskie są czasy, tym bardziej zatraca się wszelkie wartości i ideały. Życie toczy się leniwie. Przed telewizorem, albo przy komputerze. Bo taki styl nie wymaga żadnego wysiłku. Paradoksalnie trudne czasy, wojna, bieda - zabierając dzieciństwo, uczą odpowiedzialności.

Dla rodziców nie ma czasów dobrych czy złych na wychowanie dzieci. Bo wychowanie dzieci to wielki wysiłek. Rodzice muszą zapomnieć o sobie, o własnej wygodzie. To przede wszystkim rodzice muszą mieć jakieś zainteresowania, jakąś pasję w życiu, żyć dla jakieś idei, by tym wszystkim zarazić swoje dzieci. Tak samo zarazić, jak czasem dzieci zarażają się jakąś zakaźną chorobą w kropki, albo ze spuchniętą szyją jak świnka...

Dla dziecka zaś jego dzieciństwo upływające w niewoli, podczas wojny, czy w czasach pokoju jest zawsze jego dzieciństwem. Jedynym i niepowtarzalnym. Takie idee i takie wartości, jakie wskażą, zaszczepią mu jego rodzice, wpłyną potem na całe przyszłe życie małego człowieka.

Wychowanie do wartości jest trudną pracą dla obu pokoleń - tak dla rodziców, jak i dla dzieci.

poniedziałek, 19 marca 2012

Dymzkomina - Opowieści dla Zośki

Kiedy mamusia pokazywała ci wielkie kominy mówiąc, że tu produkowane są chmury, z wielką radością, ale równocześnie najnaturalniej w świecie stwierdziłaś:
- A, to tutaj mieszkają kominy.
Tak, jakbyś mówiła:
- A, to tutaj mieszka Gabryś.

Pamiętasz, jak znalazłszy linijkę w małym  pokoju zapytałaś mnie, co to jest? Moje tłumaczenie na nic by się zdało. Musiałam pokazać ci do czego służy linijka. Aby mała dziewczynka mogła wykorzystać linijkę, najlepiej narysować dom - pomyślałam. Rysowałyśmy więc ścianę za ścianą, spadzisty dach, okna, drzwi i dym z komina. Przy czym w twojej wyobraźni powstał dymzkomina, jako jeden twór, któremu w dodatku nadałaś osobowe cechy.
W moich dziecięcych rysunkach zawsze z komina leciał dym. Jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam, dzisiaj też raczej na własny użytek analizuję, że dym z komina musi symbolizować ciepło, a i zapewne dobry obiad gotujący się na piecu. Moje dzieciństwo to czas pieców w kuchni i w pokojach. Skoro leciał dym z komina, dom musiał być zamieszkały, w dodatku było w nim ciepło, więc i przytulnie. W kuchennym piecu paliło się każdego dnia w roku. Toteż skoro leciał dym z komina nie trzeba było roztrząsać, czy pali się w kuchennym, czy w pokojowym piecu. Bo w pokojowym mogło się palić. W kuchennym musiało się palić. Więc dym z komina to ciepło, przytulność i obiad. No więc mama. Mama - prawdziwy dymzkomina. Skąd w takim maleństwie, jak ty, taka głębia? Wielopokoleniowe, wielokulturowe kody archetypiczne?
Małe dzieci naprawdę są największymi filozofami. Szkoda, że świat ludzi dorosłych narzuca tym największym filozofom swoje spojrzenie i rozumienie zjawisk, że niszczy w dzieciach ich naturalność i umiejętność dziwienia się, badania i poznawania. Podkłada do wyuczenia gotowe formułki na wszystko, wzory, definicje i twierdzenia.
Chciałabym skarbie, byś jak najdłużej żyła w rzeczywistości, w której kominy mają swój dom i mieszkają w nim z dala od beznamiętnego świata dorosłych.

niedziela, 18 marca 2012

Beskid Niski - Lackowa

Po powrocie do domu koniecznie musiałam się położyć. Gdy po odpoczynku usiłowałam wstać  nogi miałam jak źrebię, które zaledwie klacz wypluła ze swego łona w akcie narodzin. Jeśli kto widział kiedy takie źrebiątko, wie, jak musiałam wyglądać. Pewnie mało kto zaznał takiego stanu. Nie ma się co okłamywać. Moje kolana są w tragicznym stanie, ale też góra, którą dzisiaj (!) zdobywaliśmy jest bardzo trudnym szczytem. Analizując nasze plany postanowiliśmy tegoroczny sezon rozpocząć w Beskidzie Niskim. Trudno mówić o rozpoczęciu sezonu, przecież mam zimową wyprawę na Obidzę, do Wąwozu Homole za sobą. Wspólny wyjazd z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem na Kasprowy i tam zimowe spacery na Beskid wydawało mi się, że trochę znaczą. Jednak nic to w porównaniu z Lackową w Beskidzie Niskim. Na tej trasie nie było żadnego oszukaństwa - żadnej drogi ubitej ratrakami - śnieg pewnie po pas, ale że wpadało się doń każdą nogą z osobna, więc w miejscu, gdzie się nogi kończą następowało hamowanie. Jakie kto długie ma nogi, tak głęboko wpadał.
Wyruszając z Nowego Sącza minęliśmy Kamionkę Wielką, Binczarową, Brunary, Śnietnicę i na koniec dotarliśmy do Izb - kawałek od podnóża Lackowej. Tuż za Kamionką wjeżdża się w Łemkowszczyznę. Przepiękne krajobrazy z halami i łąkami, których nie zdążył porosnąć las. Resztki architektury łemkowskiej z chyżymi i kopułami cerkwi. W Izbach cerkiew, tyle, że murowana. Rzadkość, zwłaszcza że rozpoczęcie budowy datowane na drugą połowę XIX wieku. Burzliwa historia ludności zamieszkującej Łemkowszczyznę, która co rusz przechodziła z prawosławia na grekokatolicyzm i odwrotnie, ma swój udział w decyzji postawienia murowanej świątyni, która w momencie rozpoczęcia budowy miała być greckokatolickim sanktuarium Matki Bożej Pokrownej (Opiekunki).

Nim budowniczowie ukończyli prace, ludność Izb przeszła z powrotem na prawosławie i tak już do dzisiaj zostało.W drodze towarzyszyła nam rzeka Biała mająca swe źródło na stokach Bielicznej. Bieliczna, w przeciwieństwie do Lackowej, w całości leży po stronie polskiej. Biała, która o tej porze roku zbiera wody topniejących w Beskidzie Niskim śniegów, robi wrażenie. Im bliżej Izb, tym dziksze krajobrazy. Pustkowie, jak okiem sięgnąć. Ludzie skupieni we wsiach i osiedlach. Nic dziwnego, jak na naszym szlaku śladów i tropów wilków więcej niż ludzkich.


Z mapy wynikało, że jest wyznaczony szlak. Po polskiej stronie zielony, po słowackiej czerwony. Trasa biegnie wzdłuż granicy, więc dodatkowy atut. Wychodząc z Izb mieliśmy kawałek dojść do szlaku leśnym duktem, bo sam szlak idzie od Krynicy i Tylicza. Ten kawałek, nie powiem, bardzo sympatyczny do pokonania. Ale też rozjeżdżony ratrakami. Przepiękny czas, gdy śniegi schodzą w doliny i puszczają lody. Wszędzie tworzą się strumienie radośnie połyskujące w słońcu, którego dzisiejszy dzień nie poskąpił.
Nauczeni ubiegłorocznym doświadczeniem wędrowania po Beskidzie Niskiem obawialiśmy się błota, ale jak wielką była nasza naiwność, okazało się, gdy trzeba było wejść na szlak.
Gwoli prawdy szlaku i tak nie znaleźliśmy. Niepodzielnie panująca biel krajobrazu doskonale go maskowała. Bo o ile łąki leżące na przeciwległych zboczach odkryły już swe lico, tak droga na Lackową prowadziła w zimę. Zdawało się, że śnieg ubity, twardy, ale grzęźliśmy w nim okrutnie. Zaledwie kto zdążył pochwalić się, że udało mu się przejść po powierzchni, już tonął w nie wiedzieć jak wielkiej głębi. Traktowaliśmy to jako niezwykłe urozmaicenie i co rusz wybuchały salwy śmiechu. I tak wesoło było nam aż do momentu, w którym nie stanęliśmy nagle u stóp królowej Beskidu Niskiego. Lackowa ze swoją wysokością 997 m.n.p.m. tworzy Koronę Gór Polski. Dlatego mieliśmy na nią apetyt.

Droga, którą dotarliśmy do podnóża Lackowej niewątpliwie krzyżowała się ze szlakiem, gdyż spotkaliśmy dwie pary turystów podążających na szczyt. No tak, ale trasa prowadziła pionową drapą do góry. Sama góra z daleka jawiła się, jak wulkaniczny szczyt wyrosły ponad okolicą, ale z bliska była niewyobrażalna. Stok w śniegu, choć miejscami odsłonięte ubiegłoroczne buczynowe liście i odkryte skały. Raczej powinniśmy zawrócić. My jednak zachowaliśmy się jak dzieci, jedno drugiego zaczęło podjudzać i postanowiliśmy iść do góry trawersując zbocze. Z powrotem postanowiliśmy wracać inną drogą. Jednak nikt w tym momencie nie popatrzył na mapę, by sprawdzić, czy inna droga istnieje.

Po przejściu dość stromego odcinka doznałam kryzysu, który nie opuścił mnie aż do końca podejścia. Kalkulowałam wtedy, czy zejść i wrócić do samochodu, czy iść do góry. Ponieważ nie wyobrażałam sobie zejścia, postanowiłam powoli pokonywać krótkie odcinki trasy. Każdy z nich był i tak za długi. Mój trawers był zerowy. Wyznaczałam sobie drzewo mało odległe i niewiele wyżej od miejsca, w którym stałam, kalkulowałam czy dotrę, rozpaczliwie szukałam innego, bliższego miejsca... Po dobrnięciu do końca wyznaczonego wcześniej odcinka, z twarzą w bluzie, by zmniejszyć hiperwentylację łapałam oddech oparta o drzewo. Miałam wrażenie, że rozrywa mi płuca. Kiedy już mój oddech się wyrównywał, robiłam zwiad co do kolejnego miejsca, do którego zdołam dotrzeć. Nie było łatwo, bo na stoku, na nieprzetartej drodze, grzęzłam za każdym krokiem w śniegu po pupę. Później przeczytałam, że stok ma nachylenie ponad 30 stopni, co w przeliczeniu na procenty daje blisko 75%.

W którymś momencie Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zorientował się, co się dzieje i od tego czasu towarzyszył mi, głównie wspierając psychicznie, choć miał pomysł, że weźmie mnie na barana (!) Skończyło się na tym, że wziął ode mnie torbę z aparatem i już poprawił mi komfort wspinaczki.
Tuż pod szczytem spotkaliśmy turystów, których już widzieliśmy na dole. Zapytani dlaczego wracają tą samą drogą, odpowiedzieli, że nie ma innej... Załamka. Wreszcie osiągnęliśmy taki poziom, że wspinaczka się skończyła, za to rozpoczęła się nie mająca końca droga na szczyt, który pokazał prawdziwe oblicze góry. Z dołu od strony Izb góra wygląda jak wulkaniczny stożek. Jednak ma ona kształt podobny wszystkim szczytom Beskidu Niskiego - bardziej masywu, niż góry. Widać to na zdjęciach wykonanych z innych miejsc. Tutaj, w trakcie niekończącej się drogi po grzbiecie góry D. miała kryzys i przy

każdym utknięciu w głębokim śniegu twierdziła, że nie zrobi już ani jednego kroku, że nawet nie zrobi nic, by wybrnąć z tego śniegu, bo nie ma siły.W tym czasie mieliśmy już przemoczone spodnie i buty. Mokre i ciężkie buty dodatkowo utrudniały wspinaczkę i później marsz. Na szczęście było ciepło. D. cały czas szła w podkoszulku z krótkim rękawem, pozostali w samych polarach. Choć, gdy wracaliśmy przez zdający się nie mieć końca odcinek trasy już na szczycie, miałam wrażenie, że czuję odmrożenie prawej stopy.
Sam szczyt bardzo nieciekawy. Widok zasłonięty gęsto w tym miejscu porosłą buczyną. Latem musi tam być bardzo ponuro, bo teraz chociaż słońce docierało przez kikuty łysych, bezlistych gałęzi. Zrobiliśmy kilka fotek uwieczniając nasze twarze pod informacją o szczycie i wysokości i ruszyliśmy w drogę powrotną. Znów brnięcie ścieżką na grzbiecie w śniegu, który teraz przy każdym kroku zapadał się pod naszym ciężarem. Pewnie rozmiękł od słonecznego ciepła. Powietrze musiało być nagrzane. Gdy stanęliśmy nad stromym zboczem ze świadomością, że musimy się z nim zmierzyć, pomyślałam, że to ponad moje siły. Ból kolan osiągał apogeum, cóż pomyśleć o tak stromym zejściu?

Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem przypomniał mi, co mnie w nim zafascynowało lata temu. Otoczył mnie taką troską, jakiej namacalnie nie zaznałam przez ćwierćwiecze naszego małżeństwa. Pewnie dlatego, że zawsze z dziećmi, nigdy nie poważyliśmy się na takie ryzyko, jak dzisiejszego dnia, jak dawniej. Polecił mi oprzeć się na swoich plecach i po prostu zjechaliśmy na dół. Początek zaowocował wywrotką i na dość długim odcinku naprawdę zjechaliśmy. Góra nie pozwala ot tak sobie na zejście z niej. Najpierw sponiewiera, nim pozwoli stanąć na nogach. Potem jechaliśmy na butach niczym na nartach. Najgorzej było na ostatnim odcinku, tym najbardziej stromym, prawie pionowym (jeśli mógł być bardziej pionowy od pozostałej części). Tam nie było śniegu a tylko odkryte śliskie bukowe liście. Były też sporej wielkości skały. Jednak nie na tyle wielkie, by mogły stanowić punkt zaczepienia. Za duże jednak, by udawać, że ich nie ma. Do tego skały porosłe były mchem, więc ślizgawka bez hamulca.
Udało nam się pokonać i ten odcinek. Zeszliśmy wcześniej niż D. i D. Zdążyłam odsapnąć na jednym ze słupków granicznych, które towarzyszyły nam na stromym stoku i szczycie. I kiedy D. i D. doszli do nas, zrobiłam trąbkę z dłoni i zwróciwszy się w stronę Lackowej krzyknęłam z całej siły "Daliśmy ci radę!!!"
Jednak nie czuję żadnej satysfakcji. Wręcz przeciwnie. Przeceniłam własne siły. Naraziłam się na wielkie niebezpieczeństwo.
To zmęczenie, ten trud, ten szczyt w końcu, nie były szczytem mojej mądrości.
Nie chcę się przekonywać jak trudną górą jest Lackowa latem. Natomiast zimą jest niebezpieczna. A przez to właśnie nie dająca satysfakcji zdobywcom. Przynajmniej dzisiaj tak czuję.
A może to była zwykła lekcja pokory? Kto z nas lubi być pokorny?