MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 29 listopada 2011

Apostoł znaczy wysłannik

Jej! Jaki ten kościół katolicki na świecie jest skostniały, konserwatywny i niereformowalny. Beton! Po prostu beton! Już Watykan i jego polityka w szczególności!
No, jak Papieskie Rady Kultury i Środków Społecznego Przekazu mogą preferować kogoś, kto zaleca, wręcz wymaga (nie boję się tego słowa) od młodych ludzi skupionych w organizacji wychowawczej dzieci i młodzieży karności, dyscypliny i posłuszeństwa?! No i jeszcze do tego szacunku dla swoich przełożonych! To jest wprost nie do pomyślenia. Kogoś, kto gnębi niezależną opinię młodych ludzi zaprasza się na światowe spotkanie osób ewangelizujących w sieci?!
Przecież młodym potrzebna jest niczym nie ograniczona swoboda, wolność wypowiedzi, jednostronna bezkompromisowość i tyle innych swobód, że miejsca by brakło na wyliczenie. A tu beton, wszędzie, na każdym kroku. Nawet w kościele.

Zamieszczeniem mojego listu otwartego rozpętałam wielką burzę w małej szklance wody.

Żebym nie była gołosłowna, komentarze spod listu otwartego (czy trzeba dodawać, że są to komentarze młodych ludzi?):

- Krótki przepis na harcerski beton :)


- Nie mam zamiaru się tu odnosić do całego sporu pomiędzye autorką i adresatem listu, ale przerażające dla mnie jest to, jak się próbuje na siłę wtłoczyć ludzi w określone ramy zachowania, tłumacząc je karnością i posłuszeństwem. I co, w zizku z tym, że nasze anachroniczne prawo mówi, że mamy być karni i posłusznie, to nie mamy prawa do własnego zdania? Mamy siedzieć cicho, bo starszyzna, seniorzy i historia wiedzą lepiej co i jak ma być na świecie? Bardzo to smutne... i coś mi się wydaje, że to nie zabardzo wpisuje się w obraz harcestwa, które stawia na indywidualność, pozytywność, naturalność, dobrowlność i świadomość celów oraz wzajemność oddziaływań...


 jedynie komentuję tę treść listu Druhny Doroty, która mnie nieco przeraziła swoim spojrzeniem na tę "karność i posłuszeństwo" w naszym prawie...


No, ja się tych komentarzy przytoczyć nie wstydzę.
Powiedziałam w sprawie, co czułam, że powiedzieć powinnam. Nie należę do osób, nie pamiętających, że swą młodość przeżywały, dlatego z wielką przychylnością życzyłam niegdyś jednej osobie łez czystych, rzęsistych. Widać wyraźnie po komentarzach na popularnym komunikatorze społecznościowym, że grono osób, do których powinnam zaadresować moje szczere życzenia, jest szersze.
Ponieważ mój list otwarty napisałam w kilka dni po przytaczanym w czytaniach fragmencie Ewangelii o Jezusie, który zagrzmiał w świątyni, nie widzę nic zdrożnego, ba! nawet mam przykład, że czasem należy mocno zagrzmieć, by przywołać kogo do porządku.
Tak się dodatkowo ośmieliłam po słowach watykańskiego szefa od mediów, który powiedział mi i 149 innym ze świata, zaproszonych 2 maja br. do Watykanu na konferencję, że jestem współczesnym rybakiem, apostołem Pana.

No cóż, ale kościół katolicki to też beton. A ten, co powiedział 2 maja do mnie i innych 149 słowa, które wprawiły mnie w takie zadufanie, jest jezuitą. A ile betonu można znaleźć u jezuitów???

Przecież każdego, kto stawia wymagania trzeba skrytykować, odrzucić.

Zastanawiam się, jak dla ludzi młodych, których charaktery kształtują się, brzmią słowa błogosławionego "Wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali" skierowane do harcerzy właśnie?




poniedziałek, 28 listopada 2011

Byłam uczennicą

- Lubię moją babcię - powiedziała Maleńka Wnuczka.

Usłyszałam po raz pierwszy w życiu te słowa i musiałam ukryć się przed wzrokiem pozostałych domowników, bo oczy mi się spociły. Siedzieliśmy w kuchni z laptopem, połączeni za pomocą komunikatora internetowego. Odmierzałam produkty potrzebne do przygotowania biszkopta. Dawno nie piekłam żadnych słodkości, ale leżąc, Duża Mała Dziewczynka nieustannie wymyśla, co by jeszcze zjadła.  Toteż rozbijając jajka, odmierzając mąkę i cukier łyżkami i sypiąc  do kubeczków, robiłam to przed kamerką i prosiłam Maleńką Wnuczkę, by pomagała mi liczyć.

- Laś, dła, czi- liczyła, aż w końcu wypaliła z tym wyznaniem.

Moja nauczycielka historii z ogólniaka, z którą dzisiaj miałam tzw. biznesowe spotkanie, nie mogła uwierzyć, gdy oznajmiłam, że jestem babcią. Zapewniała, że wciąż widzi mnie, jako uczennicę i tak o mnie myśli. Ponieważ owo biznesowe spotkanie odbywało się generalnie w gronie nauczycielskim, jedyna prócz mnie osoba spoza zawodu spuentowała:

- No tak, dla nauczycieli ludzie dzielą się na tych, którzy są uczniami, byli uczniami, albo nimi będą...

Cóż dopiero mówić o nauczycielach szkoły z ponad 100-letnią tradycją! A historyk, który jest autorem monografii tej szkoły, musi klasyfikować tak cały świat i pół Ameryki.
Biznes dotyczy sesji historycznej nt. Stulecia Harcerstwa Sądeckiego. Przygotowuje ją szacowna szkoła wespół z Polskim Towarzystwem Historycznym, oraz, jak się okazuje, z naszym hufcem.

Pamiętam, w czasach, gdy byłam uczennicą tej szkoły, popularnie zwanej drugą budą, sama brałam udział w podobnej sesji. Wskazano mnie (nie był to przymus) do przygotowania referatu na temat, którego postanowiłam tu teraz nie przytaczać i prezentowałam go w auli. W tej samej, w której odbędzie się planowana sesja... Takich sesji historycznych aula drugiej budy widziała wiele, bo ciągle jest jakaś stosowna rocznica w mieście.


Cóż, właściwie to sama nie wierzę, że jestem babcią.

sobota, 26 listopada 2011

Po coś

Powiedziałam Dużej Małej Dziewczynce, że skoro musi leżeć i w dodatku z powodu kontuzji biodra, to jest to dobry czas, by zapoznała się ze swoją prababcią - Moją Babcią, jedyną, jaką miałam. Jest czas, jest wskazanie, jest znak. Wszystko jest po coś, jak filozoficznie niedawno napisał mi Ksas.

Duża Mała Dziewczynka kilka tygodni musi spędzić w łóżku. Lekcje zapewni jej szkoła w domu. Przynajmniej część lekcji. Trochę wzięłam na siebie. Spędzi więc czas na nauce, czytaniu, grach itp. To wszystko, to kropla w morzu czasu, który bardziej niż morzem, oceanem rozlewa się, gdy trzeba leżeć praktycznie nieruchomo. Nie można usiąść, nie można chodzić, a krew w żyłach burzeje...

Moja Babcia - mama Mojej Mamy - ostatnie lata swojego życia spędziła w łóżku, w wyniku złamania panewki stawu biodrowego. Niewiele opowiadałam dzieciom na temat Mojej Babci. Za to spisałam to, co najważniejsze w "Aniołach mojego dzieciństwa", które czekają na poprawę i pójście do druku. Zachęcałam Dużą Małą Dziewczynkę, by sięgnęła do tych moich reminiscencji. Zasiałam w niej zainteresowanie, choć błędnie interpretuje moje wskazania. Trudno w to uwierzyć, ale nie ominęła jej depresja związana ze świadomością choroby. Wiem czym jest taka depresja, bo sama zawsze ją odczuwam. No, nie jest to klasyczna depresja prowadząca do fatalnych skutków, wymagająca leczenia farmakologicznego, czy innej terapii. Jednak spore załamanie ducha następuje w każdej chorobie.

Moja Babcia jawi mi się królową, gdy leżała w łóżku podczas swojej choroby. Nigdy nie słyszałam narzekań ani biadolenia. Przeciwnie - gawędziła, jakby położyła się na chwilę dla odpoczynku. Uwielbiałam jej opowieści o czasach, kiedy sama była dzieckiem. Zawsze opowiadała śmieszną, mało prawdopodobną historię, że gdy miała kilka lat spłonął kościół z księgami parafialnymi i proboszcz prosił  parafian o podanie wszystkich danych dotyczących poszczególnych członków rodziny, by odtworzyć dokumenty. Tatuś Mojej Babci zawyżył ponoć wiek swoich dzieci po to, by mogły szybciej pójść do pracy. I tak Mojej Babci, po której dostałam swoje drugie imię, dodał rzekomo trzy, czy cztery lata. Najbardziej po siedemdziesiątce pilnowała, by pamiętać o odjęciu jej tych lat.

Kiedy już zaproponowałam Dużej Małej Dziewczynce, by zapoznała się ze swoją prababcią, to naszła mnie refleksja, jak wiele osób z mojej rodziny, z rodziny Mojej Babci, dotkniętych zostało ograniczeniem narządu ruchu na poziomie miednicy właśnie.
To nieprawdopodobne: Moja Babcia, jej syn - Brat Mojej Mamy, jak nazywam w książce mojego najwspanialszego wujka, Moja Mama, moja Mała Duża Córeczka - przez 6 tygodni leżała we wczesnym dzieciństwie z nogą na wyciągu, z powodu zapalenia stawu biodrowego, teraz Duża Mała Dziewczynka... Ha, nawet Mój Ojciec miał przykry wypadek, podczas którego złamaniu uległa miednica w czterech miejscach. Założono mu śmieszne bermudy gipsowe na kilka miesięcy... Dla moich córek, to epizodyczne, ale co w tym jest?
Może Brat Mojej Mamy odkrył, skoro przez więcej niż 2/3 swojego życia dotknięty jest tym brzemieniem?

piątek, 25 listopada 2011

Słowo a świat

Trwam mocno zakorzeniona w tym świecie, który jest światem ponad siedmiu miliardów ludzi żyjących wspólnie. Nie pierwsza w historii ludzkości czuję, że odbieram ten świat tylko jako moje wyobrażenie. Odbieram pogodę i niepogodę, dzień i noc, zdrowie i chorobę, radość i smutek, ale także człowieka i wszystko co mnie otacza, jako obraz zbudowany z wiedzy, którą zdobyłam, ale przede wszystkim intuicji i wrażliwości, jakie posiadam. Mam nawet wrażenie, że cała moja wiedza nie jest wcale oparta na wykładach, podręcznikach i encyklopediach, a na obserwacjach, które poprzez taki a nie inny stopień wrażliwości i dokładnie taką intuicję, jaką posiadam, pozwoliły mi  zbudować sobie obraz świata i rzeczywistości.
Nie powołuję się tutaj na żadną z teorii filozoficznych, bo nim zdobyłam wiedzę, że już ktoś tak myślał przede mną, a nawet dokładnie to zapisał ubierając w naukowe teorie i mądre słowa, ja to po prostu czułam całą sobą. Rozumem, sercem, duszą, intuicją, wrażliwością.
To odczuwanie też zapewne ma pokrycie w nauce - wiem nawet jakie, znam to słowo i zjawisko. Potrafię wymienić nazwiska myślicieli, którzy nie tylko czuli to samo, co ja, ale podzielili się tym czuciem ze mną i z tobą. Ale po co przywoływać ich tutaj?

Chodzi o to, że pomimo mocnego zakotwiczenia we wszystkim, co jest moim udziałem - biegu wydarzeń, działaniach, uczuciach  - wiem z całą pewnością, bo czuję wyraźnie, że jest to tylko namiastka prawdziwego życia. Bo prawdziwe życie wcale nie toczy się tu i teraz. Bo prawdziwe życie nie wiedzieć czemu, jest za przesłoną, jak we śnie, jak za mgłą wszelkich naszych wyobrażeń.
Życie, myślisz sobie, takie tam... I myślą nie ogarniasz. Życie, to uczucia, pasje, pragnienia, marzenia, namiętności. Życie to działanie, realizacja. Życie to spełnienie. Życie to myśl, która jest wolna. Życie to słowo, które jest brzemienne we wszystko, czego dzisiaj wyrazić nie potrafię.
Życie to SŁOWO.

Daj wymowę i mądrość... i pozwól milczeć. Daj poczuć wreszcie Życie.

czwartek, 24 listopada 2011

Sprzęt rehabilitacyjny

Jeszcze przedwczoraj nie miałam zielonego pojęcia ile kosztują kule łokciowe. Myślałam, że trzeba za nie zapłacić z 200 zł. albo więcej. Okazuje się, że znacznie mniej. Ale też można zapłacić jeszcze mniej, niż znacznie mniej. Wystarczy mieć zlecenie od lekarza podstawowej opieki zdrowotnej. Takiej informacji udzieliła mi telefonicznie urzędniczka NFZ w moim mieście.
Jednak przy kontakcie z lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej napotkałam opór, jakby wypisanie takiego zlecenia i wykorzystanie przeze mnie przysługującego mi z racji ubezpieczenia prawa, obciążało w jakikolwiek sposób, najpewniej finansowy, lekarza. Gdybym dostała takie zlecenie, to za dwie kule zapłaciłabym jak za jedną. W zamian za to usłyszałam sugestię, że przecież te kule nie kosztują tak dużo i w domyśle było zapewne, że po co robię zamieszanie? Przynajmniej tak brzmiała cisza, która zapadła po tym stwierdzeniu.
Zamieszanie to zrobiło się, kiedy padła diagnoza.
Brzmi strasznie. Jeszcze do teraz.
Informacja, że złamanie awulsyjne, to nic innego, jak złamanie z oderwaniem fragmentu kostnego, że kilka tygodni unieruchomienia poprzez leżenie w łóżku i poruszanie się o kulach, że... i... Zawrót głowy i wrażenie, że to nie jest prawda, zwłaszcza, że złamanie nastąpiło zaraz na początku wakacji i tak długo było po prostu przechodzone!

Kiedy usiłowałam dokonać rejestracji do specjalisty na podstawie skierowania, czyli kolokwialnie mówiąc - na fundusz, otrzymałam informację, by dzwonić po 15 grudnia, bo wtedy będzie dokonywana rejestracja na styczeń i luty! Wyprosiłam wcześniejszy termin, tłumacząc, że przecież to pilne. Choć lekarz podstawowej opieki zdrowotnej, trafnie diagnozując na oko prawdopodobne złamanie tego kolca, nie dał skierowania na cito! Dostałam termin na 5 grudnia. Cóż było robić? Prywatnie zostałam przyjęta i zdiagnozowana natychmiast. Wykonano USG, a jakże, od ręki! Ale nie w tej samej przychodni. Z przekory poszłam do innej. Nawet do specjalisty z całkiem innego miasta. I Bogu dzięki. Trafiłam na lekarza, który traktuje pacjenta holistycznie. Nawet łącznie z rodzicem pacjenta!
No i jeszcze ta sugestia lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, że przecież kule nie kosztują znowu tak dużo...

Po raz kolejny pytam sama siebie: czy ja się czepiam???

Proście o co chcecie

"Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość..." 


Zafundowałam sobie absolutnie rozkoszny dzień z przepowiadaniem o. Fabiana. Wysłuchałam kilku godzin jego doskonałego gadania. Zapewne nie mówi on do grzecznych dziewczynek i grzecznych chłopców. (Pod warunkiem, że każda dziewczynka i każdy chłopiec mają gruntowną wiedzę na temat związany z grzecznością.)

Całkiem przez przypadek znalazłam wytłumaczenie słów pochodzących od św. Łukasza "Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość..." Fabian, jak zawsze wywraca wszystko do góry nogami. Wywraca tak, że musi mieć świętą rację, bo jakżeby inaczej dostał tę wymowę i mądrość?

Maleńka Wnuczka obudziła się rano z płaczem, zawodem i pytaniem:

- Gdzie jest księżniczka?

Na pytanie swojej mamusi, jaka księżniczka, odpowiedziała:

- Moja! Duża.

Szukając konkretów, mamusia zapytała jeszcze, w co była ubrana.

- W ubranko. - Odpowiedziała Maleńka Wnuczka i rozpłakała się na dobre żałośnie.

Nie dość, że nie wiadomo, co się stało z księżniczką, która jeszcze przed chwilą we śnie była, to jeszcze mamusia zadaje takie nierozsądne pytania.

Gdy słucham przepowiadań o. Fabiana, to życie jawi mi się tak, jak Maleńkiej Wnuczce rzeczywistość tuż po przebudzeniu się ze snu o księżniczce. Moje rozumienie Boga pozostaje jakby za zasłoną ze snu. I dobrze, bo "dobrze widzi się tylko sercem". 

Przepowiadanie - jedno z wielu

poniedziałek, 21 listopada 2011

Taki związek

Jak może funkcjonować związek ludzi, w którym jedno jest bardzo niechętne, drugie zaś ogromnie pragnie?
Czy jest możliwy? Na ile temu pragnącemu starczy zapału i energii, by pragnąć za tą drugą osobę? Jak mocno i jak głęboko ten niechętny będzie musiał zranić pragnącego nim temu otworzą się oczy i realnie spojrzy na rzeczywistość? Czy ten pragnący jest głupi, czy może tylko naiwny? A może głęboko wierzy w powodzenie swojej misji w stosunku do niechętnego i ich wspólnego dzieła?
Bo każdy związek powstaje, by tworzyć jakieś dzieło. Ludzie nie są ze sobą dla samego bycia. Może przez chwilę. Zazwyczaj, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy, mają do wypełnienia jakąś wspólną misję. Dla małżonków jest ona jasna jak słońce. Przyjaciele również potrafią sprecyzować, co ich łączy. Współpracownicy, wspólnicy w interesach nie muszą się silić na żadną filozofię wspólnego związku. No a ci, z których jedno jest bardzo niechętne, a drugie ogromnie pragnie? Czy każdy związek może zamienić się w taki duet? Może nie zamienia się, a od początku jest takim, tylko ten pragnący zobaczył go prawdziwie dopiero, gdy zgubił gdzieś te cholerne różowe okulary?
A czy temu pragnącemu i temu niechętnemu potrzebny jest ten drugi? Przecież każdy z nich realizuje  się zupełnie niezależnie. Czy musi realizować się w akceptacji drugiego człowieka? Chciałabym raczej napisać: czy musi realizować się w oczach tego drugiego...
W oczach innych ludzi odbija się nasze oblicze - pragniemy się w nich przeglądać. Pragniemy, by inni nas akceptowali. Czasem trafiamy na tych, którzy niechętnie na to pozwalają. I choć z chęcią tworzą swoją część tego wspólnego dzieła, to trzymają się na dystans od naszego entuzjazmu. Bo co?
Bo każdy jest inny.
Jest ten, który jest bardzo niechętny i ten, który ogromnie pragnie.
Najgorzej jest z tymi obojętnymi.

piątek, 18 listopada 2011

Teraz już wiem

Jeszcze rano wydawało mi się, że wyjazd do Bośni i Hercegowiny jest treścią teraźniejszości. Perypetie z wyjazdem trwają. Odkładany przez moją chorobę, dla mnie i tak nie dojdzie prawdopodobnie do skutku, bo urzędnik MSWiA nie przesłał gotowego paszportu na czas do odbioru. Wyjazd wprawdzie i tak przesunął się znów z niedzieli na poniedziałkowy wieczór, bo w poniedziałek w BiH jest święto narodowe, więc przyjmą naszą delegację dopiero we wtorek, lecz mało prawdopodobne, by paszport dotarł tuż po weekendzie.
Nie wiem czy traktować to w kategorii siły wyższej, czy wściekać się na niefrasobliwość ludzką.
W zasadzie już mnie to nie trapi.

Wieczorem odebrałam telefon, że książka opuściła wydawnictwo. Cały nakład, nie jeden egzemplarz!
Uczucie, które mnie wypełnia jest bolesną radością.
Poprzez pracę nad tą książką osiągnęłam pewną dojrzałość. Ta dojrzałość, równie mocno jak owa radość, boli.
Już nigdy nie będę taką samą, jaką byłam nim po raz pierwszy otwarłam pliki komputerowe i odręczne zapiski nieuleczalnie chorej dziewczyny. Czułam się wtedy, jakbym dokonywała nieprawego czynu. To, że książka opuściła dziś mury wydawnictwa jest punktem przejścia w kolejne światy: jeden wieńczy bolesną pracę nad książką, drugi zapewne otwiera coś, czego teraz nie potrafię sobie nawet wyobrazić. Wołanie Igi będzie miało szansę się spełnić. W chwili, w której pierwsza książka trafi do czytelnika, wielkie dzieło, które zapoczątkowała Iga swoim pionierskim przeszczepem płuc, zacznie się spełniać. Iga tak bardzo chciała, by jej słowa dotarły do wielu ludzi, do kogoś, kto wpłynie na poprawę losu chorych na mukowiscydozę w naszym kraju. Tak się może stać. Iga tak bardzo chciała żyć. Dzięki książce będzie żyła w wielu sercach, bo książkę tę czyta się sercem. Iga tak bardzo ufała Szefowi, jak nazywa Boga w swoich dziennikach. I nie zawiodła się nigdy.
Dzienniki Igi Hedwig są wielkim świadectwem radości życia pomimo nieuleczalnej choroby, pomimo wizji śmierci zaglądającej każdego dnia, pomimo bólu odczuwanego podczas walki o każdy oddech, pomimo wszystko.
Iga, zjednująca sobie swoją promiennością przyjaciół za życia, zjednała i mnie, poznającą ją dzięki jej zapiskom. Jestem przekonana, że zjedna sobie wszystkich, którzy wezmą do rąk książkę, której nadała tytuł "Moje życie jest cudem".
Cuda dzieją się w każdej chwili naszego życia. Iga to wiedziała. Ja teraz już też to wiem. Życzę każdemu, by osiągnął taką wiedzę.

Drzwi wejściowo-wyjściowe

Wymarzyliśmy sobie drzwi, żeby można było przez nie wchodzić i wychodzić. Takie z systemem wte i wewte. Do pokoju Dużej Małej Dziewczynki.
Udaliśmy się do sklepu. Kabaret skończył się w momencie, kiedy Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zapytany, odpowiedział, że gdy stoi przodem do drzwi to zawiasy ma po lewej stronie... Zawiasy faktycznie są po prawej stronie, ale Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem autentycznie wszystko robi lewą ręką, więc prawą uważa za lewą... Ryknęłam śmiechem. Sprzedawca nie wiedział, czy dalej żartujemy. Nie byłam w stanie powstrzymać się od śmiechu. Sprzedawca stracił cierpliwość. Nie mówiąc o tym, że tego dnia byliśmy już drugi raz klientami tego sklepu i tego samego sprzedawcy. Już za pierwszym razem przyszliśmy do sklepu kupić te wymarzone wejściowo-wyjściowe drzwi, a skupiliśmy się na wybieraniu dywanów (dywaników) do przedpokoju i do pokoju Dużej Małej Dziewczynki. Dywany ułożone były w stosie na podłodze - taka uroda ekspozycji. Co miałam zrobić skoro podobały mi się dywany te na samym spodzie dwóch stosów? Powiedziałam: te. Pan sprzedawca przerzucił całe dwa stosy dywanów, wyjął wskazane i położył na ziemi, byśmy obejrzeli je w całości. Następnie zajął się przekładaniem na powrót stosów z dywanami, a ja wtedy uświadomiłam sobie, że dobrze by było skonfrontować je z jeszcze innymi dywanami. W tym momencie pan sprzedawca śpiesznie odszedł do innego klienta, przepraszając i mówiąc, byśmy czuli się swobodnie i wyciągali ile nam trzeba...
Ponieważ po rozłożeniu kilku dywanów ja w dalszym ciągu nie byłam zdecydowana, sprzedawca zaproponował byśmy wzięli do domu dwa, albo więcej i po położeniu w konkretnych pomieszczeniach zdecydowali się na wybór. Tym sposobem zapomnieliśmy o drzwiach. Dlatego po południu wróciliśmy z jednym (!) dywanem do wymiany i po drzwi wejściowo-wyjściowe...
Na wymarzone drzwi wejściowo-wyjściowe z systemem wte i wewte - prawe przyszło nam czekać cztery tygodnie. Potem jeszcze kilka dni, by u specjalisty odstać w kolejce do przycięcia zbyt długich drzwi. No i po umieszczeniu wymarzonych drzwi na zawiasach okazało się, że... się nie zamykają!
Trzeba wymienić framugi!

Pan w sklepie po sprawdzeniu w katalogu z przykrością poinformował nas o cenie framugi i listew wykończeniowych. Siedzieliśmy przy ladzie, jak na skazaniu. Pan myślał, że nas ta kwota tak dobiła.

- Proszę pana, te pieniądze to nic! Ale ten bałagan?!

Zakupione drzwi były ostatnim elementem wykończeniowym po, zdawało się, gruntownym remoncie w pokoju Dużej Małej Dziewczynki...

czwartek, 17 listopada 2011

Nie przychodź do mnie we śnie

Ta obecność jest niepożądana.
Spokój wypełnia zazwyczaj mój sen, a wszelkie niepokoje wywołują zamieszanie i niepotrzebną gorączkę. Wichry, które rodzisz, niech lepiej wieją w kosmicznej nicości, miast burzyć moje poczucie bezpieczeństwa, które musiałam budować w bólu samotności. Bo we śnie, bardziej niż kiedykolwiek w życiu, jest się samotnym.
Nie przychodź do mnie we śnie, gdyż jesteś niepokojem. A ja błękit nieba będę oglądała, głowę podnosząc do góry, gdy zechcę. Gdy sama zechcę.
Nie przychodź do mnie we śnie. Niepokoju - Szyderco i Błaźnie.

środa, 16 listopada 2011

Wolność wg młodych

"Decyzja oswojenia niesie w sobie ryzyko łez" - powiedział Mały Książę do pilota na kartach powieści Antoinie'go de Saint-Exupery'ego.

Pracując podczas tegorocznych integracji z młodzieżą szkół ponadgimnazjalnych dokonałam przerażającego odkrycia.
Nauczona metodycznej pracy harcerskiej, lubię tworzyć program, na którym opieram zajęcia. W tym roku za kanwę zajęć integracyjnych wybrałam lekturę, która stała się moją ulubioną lekturą dopiero wtedy, kiedy do niej dojrzałam. Bardzo późno! Widać we właściwym czasie...

Integrując, poszukując płaszczyzn porozumienia dla młodych na już i na przyszłość, wartości itp. itd.chciałam przekonać młodych ludzi, że istnieją różne formy wypowiedzi i komunikacji międzyludzkiej, nie tylko mowa. Szukaliśmy wspólnie tych form i potem, wedle intuicyjnego rozpoznania i wyczucia grupy, wybierałam jedną z form wypowiedzi (komunikacji), czy to sztukę, czy to teatr itp. i już samodzielnie młodzi mieli rozkminić głębię wypowiedzi Małego Księcia i przełożyć ją na obraz lub dramę. 
Muszę przyznać, że w większości przypadków byłam bardzo zadowolona z uzyskanych efektów. Ale ta większość przypadków niech się czytelnikowi nie skojarzy z większością zespołów pracujących nad słowami Małego Księcia. Bo chodzi mi o zgoła odwrotną sytuację. Otóż większość myśli i wypowiedzi Małego Księcia młodzi ludzie interpretowali i obrazowali, bądź przedstawiali, w sposób zadowalający. Zdarzały się rewelacyjne interpretacje. Tu duma rozpierała mnie i radość ciepłem gościła w sercu. Jestem wymagająca, to prawda. Wciąż walczę ze wszystkimi, że nie można godzić się na bylejakość dla świętego spokoju, czy innej idei przyświecającej przyzwoleniu na partactwo i robienie po łebkach. 
Natomiast przekład myśli, którą zacytowałam na wstępie: "Decyzja oswojenia niesie w sobie ryzyko łez", wielokrotnie rozsiał gęsią skórkę na moim ciele. 

Opiszę ostatnią z prac, którą stworzył kilkuosobowy zespół młodych ludzi.
Jedną trzecią arkusza szarego papieru zajmowało więzienie okolone straszliwymi murami i drutami kolczastymi. W zasadzie widoczne były tylko mury, zasieki i druty kolczaste. Wszystko szare i bez wyrazu. A właściwie z wyrazem smutku i przygnębienia. Poza murami rozciągało się spokojne morze, po którym pływały żaglowce i statki wycieczkowe. Delfiny wyskakiwały ponad powierzchnię wody jak w oceanarium i pokazywały swoje sztuczki dla publiczności licznie przyglądającej im się z pokładu statku. Gdzieś na morzu tkwiła idylliczna wysepka z palmą pośrodku. Nad światem świeciło słońce (ale tylko w części poza murami więzienia). I samotnik płynął wpław morzem w kierunku jednego ze statków.
Obraz był pięknie namalowany.
Jednak sama nie byłam w stanie go zinterpretować.

Autorzy powiedzieli, że pokochanie drugiej osoby to utracenie wolności i wtedy świat, i życie stają się takie, jak za murami więzienia z ich obrazu!
I dlatego ten samotnik wyrwał się ze swojego więzienia, ryzykując śmiercią, miast tkwić w niewoli (miłości - mój dopisek). 

Ci sami młodzi ludzie wśród swoich marzeń wymieniali założenie rodziny...
Znów mam gęsią skórkę.

poniedziałek, 14 listopada 2011

O posłuszeństwie albo jego braku

Co by to było, gdybyśmy wszyscy byli posłuszni swoim przełożonym, ideom, zasadom?

Tak myślę, że człowiek musi być niepokorny. Nie, żebym zachęcała do nierządu i łamania zasad! Ale szczypta nieposłuszeństwa u jednego człowieka czasem wychodzi na dobre dla całych pokoleń.
Mam na myśli konkretne nieposłuszeństwo, konkretnego człowieka.

Otóż Andrzej Małkowski, pochodzący z rodziny o wielkich tradycjach żołnierskich i patriotycznych, będąc członkiem organizacji dla młodzieży (myślę: "Zarzewie", "Sokół", "Eleusis") wykazał się wobec swoich przełożonych nieposłuszeństwem! Syn, wnuk i prawnuk powstańców! Założyciel towarzystwa abstynenckiego "Eleuteria". Członek organizacji skupiających się na przygotowaniu przyszłych powstańców dla oswobodzenia Ojczyzny z jarzma niewoli!
Karność członków "Sokoła" echem niesie się po kartach historii naszego kraju i przygotowań do odzyskania niepodległości. Gdzież się podziała samodyscyplina wyzwalana poprzez ćwiczenia ciała i hartowanie ducha wyrobione u tego młodego człowieka?
Jakie to szczęście, że gdzieś się zawieruszyły! Jak to dobrze, że młodziutki, bo zaledwie 21 letni Andrzej Małkowski okazał nieposłuszeństwo wobec swoich przełożonych. Ci, w 1909 r. nałożyli na niego karę, w postaci przetłumaczenia podręcznika autorstwa Roberta Baden-Powella "Scouting for Boys". Kara zamieniła się w fascynację i pasję krótkiego życia niepokornego człowieka. Te zaś przełożyły się na fascynację, pasję i sposób na życie trzech pokoleń młodych Polaków - stu roczników dzieci i młodzieży. Ogarnięty ideą nowego sposobu na wychowanie chłopców, wykorzystując potrzeby zniewolonej Ojczyzny, Andrzej Małkowski przełożył na polski grunt skauting z zastosowaniem potrzeby zgaszonego patriotyzmu, wyzwoleniem najpiękniejszych kart historii rozkradzionej Ojczyzny, przywracając chlubę honoru rycerskiego, odwołując się do biblijnego czuwania oraz konieczności pracy nad własnym charakterem - wszystko to podczas serii odczytów organizowanych w miastach Galicji, tworzenia zrębów nowej organizacji na ziemiach polskich i wydawania czasopisma z zaleceniami dla polskich skautmistrzów, tworzenia drużyn, struktur i ośrodków skautowych. Przy tym wszystkim podtrzymywał tradycje rodzinne i w stosownym czasie wstąpił do Legionów. Jednak nie chcąc być Kmicicem swoich czasów, opuścił Legiony.
Niespokojny duch pędził go po świecie. Już w 1913 roku na wszechbrytyjskim zlocie skautów w Anglii rozłożył obóz, nad którym powiewała flaga z polskim orłem na amarantowym tle. Wszędzie, gdzie się zjawił (Anglia, Stany Zjednoczone. Kanada) tworzył drużyny i struktury skautowe dla Polaków na wychodźstwie.  Tworzył własne Legiony, wstępował do armii, aż wreszcie walka, służba, a przede wszystkim potrzeba działania na rzecz wyzwolenia Ojczyzny pochłonęły go głębią morza podczas katastrofy okrętu, którym płynął do Odessy, jako wysłannik oddziału armii gen. Józefa Hallera.

Ruch, któremu dał początek, przetrwał zawieruchę dwóch wojen światowych. Niebawem zyskał polską nazwę: harcerstwo! Wychował armię szczytnych obywateli Rzeczypospolitej. I wciąż robi to odwołując się do najwyższych wartości.

Przykład życia Andrzeja Małkowskiego, twórcy polskiego skautingu, w sposób obrazowy pokazuje, że nieposłuszeństwo jednostki bywa czasami zbawienne dla wielu pokoleń.

niedziela, 13 listopada 2011

Dziecko

Janusz Korczak mówił:
"Powiadacie:
- Nuży nas obcowanie z dziećmi. 
Macie słuszność.
Mówicie:
-  Bo musimy się zniżać do ich pojęć. Zniżać, pochylać, naginać, kurczyć.
- Mylicie się. Nie to nas męczy. Ale – że musimy się wspinać do ich uczuć. Wspinać, wyciągać, na palcach stawać, sięgać. Żeby nie urazić."

W oczach kobiety mającej się za kulturalną i wykształconą zobaczyłam obrzydzenie, gdy niepełnosprawne dziecko  musnęło jej ramienia.

Nie pracuję z dziećmi niepełnosprawnymi na co dzień, ale mam z nimi do czynienia znacznie częściej, niż przeciętny człowiek.
Jasiek Mela - mój wielki bohater - powtarza, że człowieka i jego człowieczeństwa nie mierzy się ilością kończyn, które posiada, a jego marzeniami i umiejętnością ich realizowania.
Niewidoma harcerka Karolinka  na letnim obozie najwcześniej ze wszystkich wiedziała, że "idzie druhna Dorota" - choć bywałam sporadycznym gościem na podobozie Nieprzetartego Szlaku. (Nieprzetarty Szlak w harcerstwie to drużyny dla dzieci niepełnosprawnych, upośledzonych pod jakimś względem.) Nim pozostałe dzieciaki dostrzegły mnie wyłaniającą się zza krzaków, Karolinka już mnie którymś zmysłem odebrała. Cieszyła się najbardziej z moich wizyt. Nie mogę powiedzieć, że cieszyła się jak dziecko. Cieszyła się znacznie bardziej: cieszyła się jak Karolinka!
Dzieci z Nieprzetartego Szlaku - niewidome, niedowidzące, niesłyszące, niedosłyszące i głuchonieme - na owym turnusie letniego obozu wygrały turniej sprawnościowy z dziećmi słyszącymi i widzącymi!
Przez cały czas poruszały się parami, takimi dwuosobowymi wagonikami. Z przodu szło dziecko niewidzące, za nim dziecko głuchonieme lub niesłyszące. To drugie kładło dłoń na ramieniu pierwszego i odpowiednimi ruchami sterowało krokami pierwszego. Pierwsze nigdy nie potknęło się na wystających w lesie korzeniach sosny, choć drugie nie mogło powiedzieć mu o pułapce.

Czasem, gdy w świecie ludzi dorosłych czuję się źle, wracam myślami do radości Karolinki, którą emanowała, gdy wyczuwała, że jestem w pobliżu. Kiedyś, kilka lat po owym letnim obozie, na którym poznałam Karolinkę, dane mi było spotkać się z nią na innej harcerskiej imprezie. Nikt nie mógł jej uprzedzić, że mnie spotka, bo nikt nie wiedział o tym, że będę. Stałam nieruchomo, gdy Karolinka weszła do pomieszczenia. Po wypowiedzeniu przeze mnie jednego słowa, Karolinka z tą swoją wielką radością krzyknęła: "Druhna Dorota jest!"
Na tej samej imprezie harcerskiej pewien Marek - ze sporym upośledzeniem umysłowym, powiedział do mnie tak:

- Podoba mi się twoja córka (miała wtedy z 11 lat, on może 15). Ja uczę się na piekarza. Będę piekł pyszne bułeczki. Ożenię się z twoją córką, jak już się nauczę je piec. Będzie miała zawsze pyszne bułeczki. Zgadzasz się?

Gdy pytałam w tym roku młodych ludzi ze szkół ponadgimnazjalnych, jakie mają marzenia, prawie wszyscy wymieniali (w takiej kolejności): skończyć szkołę, dobre studia, zdobyć dobry zawód, założyć firmę, wybudować dom, kupić porządną furę, założyć rodzinę i mieć zdrowe dzieci...

Może w oczach tej kobiety mającej się za kulturalną i wykształconą był zwykły strach, a nie obrzydzenie?

Jubileusze niech trwają

11.11.2011
Tak napisałam w kronice 100-lecia: Jubileusze niech trwają!
Miło jest, gdy trwa uroczystość. Cudownie jest, gdy dzieło nabiera własnego rytmu. Wszystkie przygotowania i przewidywania okazują się niedostatecznym scenariuszem, gdy impreza, której uczestnikami jest 250 dzieciaków zaczyna się dziać. Nie należy rozumieć, że coś nie wyszło.
Półtora roku przygotowań całego sztabu ludzi!
No, nie da się dziś jeszcze myśleć, że to już przeszłość.
Mnogość wszystkich przedsięwzięć, ich kumulacja w ostatnim czasie, odbiły się na moim zdrowiu. Wyrobiłam sobie osobisty pogląd na ten temat: do I Komunii też szłam z zapaleniem płuc - widać Jubileusz Stulecia Harcerstwa Sądeckiego to równie ważne wydarzenie w moim życiu!
W związku z tym wszystkim nie mogę podejść do obchodów jubileuszu inaczej, jak kompletnie i całkowicie subiektywnie. W końcu to w mojej głowie kołowało się podwójnie: z emocji i osłabienia spowodowanego chorobą (i wczorajszym wyjściem, na własną prośbę, ze szpitala).

Usłyszałam opinię, że dla kogoś to nieprawdopodobne, że sto lat temu Andrzej Małkowski był ze swoim odczytem na temat skautingu, nowej organizacji wychowawczej na chłopców, w sali, w której odbywały się uroczystości naszego jubileuszu. Nigdy się nad tą niezwykłością nie zastanawiałam. Pewnie dlatego, że "Sokół" i jego sala są wciąż na wyciągnięcie ręki i to takie codzienne, myśleć o tym wydarzeniu.
Dzisiaj w sądeckim "Sokole" mieści się Małopolskie Centrum Kultury. Dzieje się tam Kultura przez wielkie K. Przyjeżdżają m.in. opery i teatry narodowe różnych krajów, by dać występy dla wysmakowanej publiczności naszego miasta. Odbywają się cykliczne imprezy, również o charakterze międzynarodowym, festiwale, przeglądy...
Sądecki "Sokół" ewaluował. Aczkolwiek dba jedynie o ducha, a nie jak 100 lat temu i o ducha, i o ciało. Harcerze, ci młodsi, i zuchy, usiłowali wprowadzić nieco działań ze sfery troszczącej się o ciało, urządzając biegi w te we w te po klatce schodowej, ale spotkało się to z wielkim oporem i protestem pracowników nobliwej placówki kultury.
Nie można było odgrodzić części imprezy dla instruktorów, tej z odznaczeniami, dyplomami, podziękowaniami i zrobić jej bez obecności naszych wychowanków, bo przecież to wielkie działanie wychowawcze. Ważne, by wychowankowie widzieli, że ich wychowawcy są nagradzani za pracę, że szlifują się w swojej służbie.
Dzień wyjątkowy, Święto Niepodległości - wiele działań z pola służby i tradycji. Msza św., podczas której biskup tarnowski poświęcił nowy sztandar dla hufca. Tuż po mszy, na placu pomiędzy kościołem a "Sokołem" przekazanie sztandaru w obecności pocztów sztandarowych szkół i organizacji z miasta i powiatu, oraz władz i mieszkańców. Przemarsz pod Dąb Wolności na sądeckie Planty i patriotyczne śpiewanie.
Rano emisja przedwojennych "Kronik Sądeckich" - na taśmach filmowych udokumentowano rzesze harcerzy sądeckich, którzy żywo brali udział we wszystkich ważnych wydarzeniach w mieście.  A działo się przed wojną w Nowym Sączu sporo ważnych wydarzeń łącznie z odwiedzinami generała Rydza-Śmigłego już jako Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych.
Po południu gala i koncert. Wieczorem kominki w namiestnictwach. Wspólny nocleg w szkole, przy której działa drużyna istniejąca równe 100 lat!
Na drugi dzień III Gra Miejska im. hm. Ireny Styczyńskiej MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ! Ale o tym wiem już tylko z opowieści, ponieważ wydarzenia sobotnie rozgrywały się "w polu", a ja jednak resztki rozsądku zachowałam (mam zapalenie płuc). Boleję nad nieobecnością podczas gry. MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ to moje "dziecko", zrodzone z mojego poczucia służby, tradycji i patriotyzmu.

Nie da się dziś jeszcze myśleć, że Jubileusz Stulecia Harcerstwa Sądeckiego to już przeszłość.

sobota, 12 listopada 2011

Choroba jasna

Nie można zostać bohaterem Bośni i Hercegowiny, ani nawet żadnym innym bohaterem, gdy ma się boreliozę.
Ostatnich kilka dni spędziłam w szpitalu. Trafiłam tam z lekką infekcją górnych dróg oddechowych. Ale nie infekcja była powodem zgłoszenia się na oddział szpitalny, a silny ból głowy. Tak silny, że lepiej nie wracać pamięcią. Laik mógł się domyślać zapalenia opon mózgowych. Lekarz, przy pierwszym badaniu, wykluczył. Pozostawiono mnie na oddziale, jednak od pierwszego momentu pani ordynator szła w zaparte, że obecna przypadłość nie ma nic wspólnego z boreliozą. Ja zaś twardo stałam na stanowisku, że tak, toteż pierwsze dwie doby mojego pobytu w szpitalu przeszły na wzajemnym braniu się bykiem na wzrok i argumenty. Oczywiście tkwiłam na pozycji zdecydowanie słabszej, ponieważ nie miałam siły na "walkę". Bo niczym innym, a walką jawił mi się kontakt z lekarzem prowadzącym.
Dość na temat służby zdrowia? Mądrej głowie dość...
Ze szpitala wyszłam po kilku dniach pobytu na własną prośbę, kiedy już rozwinęło się, na podłożu mojej infekcji górnych dróg oddechowych, zakażenie szpitalne w postaci zapalenia płuc. Z dużą dozą humoru twierdzę, że z zakażeń, jakie miałam do wyboru: biegunka lub zapalenie płuc, to drugie było rozsądniejsze, zwłaszcza przed czekającymi mnie obchodami Jubileuszu Stulecia Harcerstwa Sądeckiego.

Lekarz prowadzący, będący również ordynatorem oddziału, na potwierdzenie swojego stanowiska w sprawie mojej boreliozy, a raczej jej braku, wykonała badania, które w normalnych warunkach (u mnie nie były normalne, ponieważ minął zbyt krótki okres od zakończenia czterotygodniowej kuracji antybiotykowej po rumieniu i poddawana byłam kolejnej kuracji) co najwyżej w 70 % potwierdzają istnienie zakażenia. Triumfująco mnie poinformowała o tym, że wyniki są ujemne!
Przy czym zauważam pewną niekonsekwencję w diagnozach stawianych przez lekarza prowadzącego. Badanie radiologiczne, mające potwierdzić zapalenie płuc, które pani doktor wysłuchała stetoskopem, również wyszło ujemnie, a mimo to pani doktor twierdzi, że mam zapalenie płuc, o czym nawet napisała na wypisie ze szpitala.
Czy ja się czepiam???

W sumie ważne jest, by nie bolało. A boli.

czwartek, 10 listopada 2011

Piosenka harcerska

Kiedyś, w czasach kiedy byłam jeszcze drużynową, moi harcerze zapytali mnie:

-  Dlaczego piosenki harcerskie, w szczególności te stare, są takie smutne?

- Smutne?!- zdziwiłam się.

Do dziś niejednokrotnie się nad tym zastanawiam. I niezależnie od tego, w którym kierunku moje rozważania się udają (często jest tak, że myśli moje chodzą swoimi, niezależnymi ode mnie drogami), zawsze dochodzę do jednego wniosku.
Piosenka harcerska, w szczególności ta, która powstała u zarania dziejów harcerstwa, nie jest smutna. Jest rzewna, jest melancholijna, jest sentymentalna, ale nie smutna! Jakaż mogłaby  być piosenka, która powstawała w czasach, kiedy o Ojczyźnie się marzyło? Kiedy o Ojczyźnie się śniło? Przecież Polska, zniewolona jarzmem zaborów, tkwiła li tylko w sercach twórców harcerstwa, twórców piosenki harcerskiej! Dlatego zaraz potem w piosence pojawia się wielki zapał, chęć i siła budowniczych Niepodległej. To wszystko osnute jest melancholią i sentymentalizmem wpisanymi przecież w ducha narodu słowiańskiego.  Ale nie smutkiem! Na Boga!
W piosence harcerskiej jest coś jeszcze.
Niezależnie od czasów i miejsc, w których powstawała, jest w niej przede wszystkim pasja. Pasja jej twórców. Pasja instruktorów i harcerzy, którzy pod rozgwieżdżonym niebem snują marzenia o (często) wolnej, częściej niezależnej i zasobnej Polsce. O świecie pełnym ideałów, ale też zwykłych zdarzeń. O ludziach dobrych i szczęśliwych.
Oni potrafią te swoje marzenia przekuwać w rzeczywistość. Oni potrafią zmieniać świat na piękniejszy. Polskę na wspanialszą. Ludzi na lepszych.
I to jest właśnie ta pasja zawarta w piosence harcerskiej, pasja, która nieuważnemu słuchaczowi może się wydać smutkiem.





piątek, 4 listopada 2011

Zaledwie

Zaledwie minęło 100 lat i 8 dni od pamiętnego odczytu Andrzeja Małkowskiego w sądeckim "Sokole" na temat skautingu - nowej organizacji wychowawczej dla chłopców, a mnie już konkretyzuje się zostanie bohaterem na miarę twórcy polskiego harcerstwa.
Jeżeli w ciągu kilku dni zdążę wyrobić paszport ruszam zakładać skauting w Bośni i Hercegowinie!

Tymczasem dzisiaj, by uczcić Jubileusz Stulecia Harcerstwa Sądeckiego, odbył się wernisaż wystawy zorganizowanej pod hasłem "Wierni ideałom sięgamy jutra". Wernisaż wystawy to przede wszystkim wydarzenie kulturalne. Lubię bywać na wernisażach wystaw. Dzisiejsze wydarzenie było niezwykłe, ponieważ autorami wystawy są trzy pokolenia sądeckich zuchów, harcerzy i instruktorów i 100 roczników dzieci i młodzieży, którym harcerstwo, zawartym na płatkach lilijki hasłem: OJCZYZNA NAUKA CNOTA, wytyczyło kierunek życia.
W wydarzeniu tym uczestniczyli zarówno najstarsi, jak i najmłodsi. Trzeba by tu wspomnieć o Adasiu, który zaledwie 2,5 tygodnia temu przyszedł na świat, i będąc kolejnym dzieckiem instruktorki harcerskiej, raczkować, chodzić i mówić nauczy się podczas obozów, biwaków i innych przedsięwzięć sądeckiego hufca.
Pięknym akcentem otwarcia wystawy był okrzyk przewodniczącego Rady naszego Królewskiego Miasta, że w ramie, przy której stoi, są zdjęcia z jego osobą, podczas pełnienia funkcji zastępowego, na obozach organizowanych przez hufiec. Kadr zdjęcia uchwycił na kilkadziesiąt lat służbę z proporcem. Dziś taką służbę, podczas przemówień pełnił zuch Kuba Belski.
Ileż to wielkich, żyjących postaci historycznych przewinęło się dzisiaj przez sale galerii Małopolskiego Centrum Kultury SOKÓŁ? I nie są to wielkie postaci tylko dla sądeckiego harcerstwa. Wszyscy ci ludzie mający w rodowód wpisaną służbę Bogu i Polsce, oraz pomoc bliźnim, tak służyli  i pomagali, że przyczynili się do zapełnienia najwartościowszych kart historii małej ojczyzny.


"Czuwaj to znaczy, podczas burz
i zmienne dni żywota
aby był z tobą ciągle Bóg
Polska Nauka Cnota.
(...)

Czuwaj to znaczy dzień i noc
strzeż ojców swych spuścizny
to przepotężna ducha moc
i służba dla Ojczyzny."