MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Wakacje w Korzkwi

"Jest sroga zima, ja o lecie już myślę nieśmiało..." Nie! Nie nieśmiało. Moje myślenie idzie pełną parą. Właściwie to od zakończenia zeszłorocznego obozu nie przestałam myśleć. Nasze, z Paseczkiem, spotkania zawsze schodzą na temat minionych obozów i na temat tego, który będzie. Bo, gdy wróciłam w ubiegłym roku z Korzkwi powiedziałam do Dużej Małej Dziewczynki, że jeszcze nigdy nie miałyśmy tak wspaniałego obozu i tak cudownych dzieci.
- Co roku obie tak mówicie. - Skwitowało moje dziecko, które już od dwóch lat nie spędza ze mną wakacji.
- Tak? - zdziwiłam się mocno i w nanosekundach dokonałam retrospekcji. - Chyba masz rację. Tak. Masz rację.

Kiedy w ubiegłym tygodniu odebrałam pierwszy telefon od rodzica jednego z naszych dzieci, uświadomiłam sobie, że lato jest tuż, tuż. Stoi niemal za progiem. Możemy więc razem z Paseczkiem snuć wizje kolejnej pięknej przygody. Nasze obozy charakteryzują się tym, że liczą niewielu uczestników, dzięki czemu udaje nam się stworzyć niezwykłą atmosferę. My wciąż się czegoś od dzieci uczymy. Uczymy się również jak być z dzieckiem i każda chwila, każde zdarzenie - nawet najzwyklejsze - jest dla nas bardzo cennym doświadczeniem i wielką lekcją pokory i miłości.

Iza też nie może się doczekać lata. Lata z nami. Tych zaledwie kilkunastu dni. Druhna Halinka obiecuje znowu wynająć mi swoją osobistą lampkę nocną, której Paseczek nadała imię "Łysej Śpiewaczki". Dziś rozmawiałam z Druhną Halinkę. Podczas rozmowy wyszło, że już mam premię na dziurkacz.

Wszyscy i wszystko w Ośrodku Harcerskim w Korzkwi czeka na nas. My też nie możemy się doczekać. Bo przytrafiają się tam czarowne, niezwykłe chwile. Przypływają z nurtem potoku Korzkiewki. Drzewa strząsają je z kroplami rosy o świcie, jeszcze zanim ktokolwiek się obudzi. Tkwią na stoku góry z zamkiem "orlim gniazdem" i połyskują z miliardach gwiazd na Mlecznej Drodze, która rozpościera się na korzkiwskim niebie.

Ja o lecie już myślę...

środa, 21 stycznia 2015

Za zniesiem celibatu

Kiedy Mała Duża Dziewczynka z mężem i trójką dzieci zamieszkują na wsi nieopodal kościoła, z wieży kościelnej rozbrzmiewają tylko dzwony. Ale za to co 15 minut. Po jakimś czasie proboszcz montuje modne wszędzie, więc czemu nie tu, melodyjki. Jest tak zaabsorbowany nowym gadżetem kościoła, że do jego uszu nie dochodzi coraz głośniejszy pomruk niezadowolenia parafian z podwójnej „przyjemności” rozbrzmiewającej z wieży kościelnej na całą wieś. Ludzie niby między sobą gadają ale za to coraz głośniej. W końcu moje dziecko – małe ciałem ale wielkie duchem, bo tak właśnie ją ukształtowałam – ma odwagę, więc telefonuje do księdza z prośbą o wyciszenie, zmniejszenie częstotliwości a najlepiej wyłączenie tych wątpliwych przyjemności. Powołuje się na konieczność spokojnego snu całkiem maleńkich dzieci. W ślad za Małą Dużą Dziewczynką, ośmieleni jej przykładem, idą inni. Jednak proboszcz uznaje, że sam zdecyduje za całą społeczność i postanawia zachować swój nowy gadżet przy (u)życiu. W końcu wydał na to sporo pieniędzy – podśmiewają się wierni. Po jakimś czasie „program” z wieży kościelnej nadawany jest jednak nieco ciszej. Nie zmienia to faktu, że melodie grają a dzwony dzwonią i to nie tylko by oznajmić południe, wezwać na Anioł Pański czy w niedzielę na sumę; grają każdego dnia sprawiedliwie od świtu do nocy. W nocy również. 
No, może być całkiem sympatycznie, gdy przyjeżdża się w odwiedziny na krótki czas i napotyka się na taki folklor, choć Mała Duża Dziewczynka donosi, że niektórzy z gości twierdzą, że w takich warunkach mieszkać by nie mogli, prześcigają się nawet w pomysłach, co zrobić, by uciszyć dzwony i melodie. Mają pomysły, oj mają!
Aż przyjechałam w odwiedziny do Małych Ludzi na dłużej. Miały być akademie w przedszkolu na Dzień Babci, wiersze, piosenki, występy – niebywałe wzruszenia. Zamiast tego Mali Ludzie, jak jeden mąż, chorzy. Temperatura sięgająca blisko 40⁰C, kaszel, katar ze smarami po pas, wymioty flegmą, bóle brzucha, głowy i wszystkiego, co jest możliwe. Mali Ludzie pokładają się i lecą przez ręce. Płaczą i marudzą. Troje przedszkolaków równocześnie bardzo chorych! Kto miał choćby jedno dziecko ten mniej więcej wie o czym mówię.
Należy się domyślać, że proboszcz dzieci nie miał. Będę złośliwa i powiem, że nawet jeśli miał, to we wsi, nie na plebanii. Nie mogę nie być złośliwa, ponieważ doświadczyłam drugiej nocy z całą trójką mocno gorączkujących, kaszlących, smarkających, wymiotujących, z bólami głowy, brzucha i wszystkiego co możliwe, dzieci. Przez kolejną noc, co chwilę budziło się któreś z nich. Z płaczem i bólem i całym nieszczęściem, które ukoić może tylko mamusia. Mamusia chodzi już na rzęsach. Dzieci chorują, zwłaszcza od kiedy poszły do przedszkola, niemal bez przerwy.
I kiedy dzieci nad ranem po drugiej nocy usnęły, kiedy mamusia mogła położyć się w swoim łóżku na dłużej, zadzwoniły dzwony. Z wielką radością oznajmiając, że już dzień! Obudziły jedno dziecko. Dziecko zaczęło płakać.  Od tego płaczu obudziły się kolejne dzieci…

Bardzo, ale to bardzo jestem za! Za zniesieniem celibatu. Niech ksiądz proboszcz ma dzieci na plebanii. Skoro nie ma innej możliwości nauczenia tolerancji i zrozumienia.

niedziela, 18 stycznia 2015

Zyndranowa - Muzeum Kultury Łemkowskiej

O Teodorze Goczu z Zyndranowej dowiedział się Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, z Internetu. Myśl, by pojechać na miejsce i zobaczyć czego dokonał w swojej rodzinnej miejscowości dojrzewała w nas przez kilka miesięcy. Nie! Było inaczej. Byliśmy gotowi pojechać od razu, ale właśnie co zakończyliśmy ubegłoroczny sezon wycieczkowy i oddaliśmy się zimowemu otępieniu.
Dziś podjęłam postanowienie, że zwłaszcza iż dzień ponury z aury, nie możemy poddać się tej ponurości. Najlepiej zwalczyć ją nawiedzeniem Zyndranowej.

O Teodorze Goczu najprościej można powiedzieć, że był łemkowskim Kumłykiem.

https://plus.google.com/photos/106637951279283711556/albums/6105755305476801457?authkey=CIr9lbz73bngxgE

czwartek, 15 stycznia 2015

Habilitowani fejsbukowicze

Zaniepokoiła mnie samoocena N. Jest na tragicznie niskim poziomie.

Od początku.
Rozmawiałam z N. telefonicznie (telefon lub mail, to najskuteczniejszy sposób skomunikowania się z Natalią) i znów natknęłam się na straszne braki N. w wiedzy ogólnej, tj. dotyczącej wydarzeń z życia CISOWCÓW - grupowego i indywidualnego. Niektóre sprawy musiałam tłumaczyć jej niemal od początku świata; brakuje jej wielu skojarzeń z niezliczonymi wydarzeniami, które działy się bez jej obecności w naszym gronie. CISOWCE znają źródło zwyczajowej nieobecności N. mające swój początek na pamiętnym ognisku u M., u zarania dziejów w Piwnicznej-Zdroju.
Im bardziej tłumaczyłam, tym więcej barier napotykałam. W końcu stwierdziłam, że to wszystko przez to, że rzadko bywa, a nie dość, że rzadko bywa, to jeszcze nie ma jej na FB. Nie zachęcałam jej szczególnie do pojawienia się portalu społecznościowym, za to roztoczyłam przed nią wizję naszych wieczornych dysput (chciałabym, nawet powinnam napisać - głupawek, ale określenie to nie pasuje do dalszego kontekstu). Oczywiście nie byłam w stanie przekazać jej, ile radości sprawia mi, choć myślę, że pozostałym również, każda wymiana zdań a przede wszystkim nie byłam w stanie przekazać jej nastroju (poziomu) naszych rozmów. Usiłowałam, ale pomimo bogactwa mojego języka, nie potrafiłam. Więc, kiedy zrobiłam dłuższą przerwę, N. się wcięła:

- Dobra, to może, jak zrobię habilitację, założę w końcu ten profil i pojawię się w życiu towarzyskim na portalu społecznościowym.

- No nie! N.! Nie trzeba! Nie musisz robić habilitacji, żeby z nami pogadać na fejsbuku - zapewniłam. No i właśnie dlatego stwierdzam, że samoocena N. jest na tragicznie niskim poziomie.

Dzień Judaizmu w Kościele Katolickim

Dzisiaj Dzień Judaizmu w Kościele Katolickim.
I bardzo dobrze, bo okazuje się, że aż do teraz funkcjonują (w Kościele) ludzie, którzy zgorszeniem reagują na wiadomość, że Maria (Matka Boska) była Żydówką, a jeśli już, to lepiej, by milczeć na ten temat, a na pewno głośno nie mówić. A i Pana Jezusa, gdyby dziś stanął między nami, nie rozpoznawszy Go, okrzyknęliby mianem Żyda. Tymczasem nie ma chrześcijaństwa bez judaizmu, który jest jego kolebką. 

Jeśli kto potrzebuje poukładania sobie w głowie tych "szokujących" informacji najlepiej przeczytać książkę Ludmiły Ulickiej "Daniel Stein, tłumacz". Książka o prawdziwym człowieku, który prawdziwie łączył chrześcijaństwo z judaizmem. Albo odwrotnie, jak kto woli (ale odwrotnie to powinni woleć Starsi Bracia w wierze - więc siłą rzeczy dotknęłam kabały ;)).


środa, 14 stycznia 2015

Projekt w trakcie realizacji...

Na umówione spotkanie przyszedł przed czasem i, pomimo że dzieli nas różnica pokolenia, z miejsca wszedł do mojego życia jak dobry znajomy. Zdziwił mnie jego wygląd, ponieważ stworzyłam sobie całkiem inny obraz po tym, jak dzień wcześniej rozmawiałam z nim przez telefon. Może i przeszła mi przez głowę myśl, którą podsuwał mi zdrowy rozsądek, że będąc sama w domu otwieram drzwi przed zupełnie obcym człowiekiem, ale on przecież nie zdążył jeszcze przekroczyć progu a już nie był obcy. Zapełnił sobą całą przestrzeń małych pomieszczeń, bo najpierw bez żadnego skrępowania wszedł za mną do kuchni, gdy szykowałam kawę a potem, w nieco większym od kuchni pokoju też było go pełno. Był bardzo dynamiczny. Niby siedział na kuchennym krześle, a potem w pokoju na fotelu, ale cały czas był w ruchu. Mijała godzina za godziną i sam się dziwił, że tyle czasu u mnie spędził i w dodatku przez cały czas mówił. Po to przyszedł, by podzielić się ze mną opowieścią, ale i on przed spotkaniem słyszał głos swojego rozsądku, który natarczywie zadawał mu pytanie: jak? Jak on będzie rozmawiał z całkiem obcą osobą, o której w dodatku nie wiedział, ile ma lat. Bo ja przynajmniej tę wiedzę o nim miałam. Usiadł jednak na tym szczęsnymnieszczęsnym krześle w kuchni, a każdy kto na nim siedział przekracza granice własnych emocji i wchodzi w intymny związek z moimi emocjami. Niegdyś to krzesło było ławką i Balo bardzo martwił remont mojej kuchni i likwidacja ławki. Okazało się, że to nie o ławkę chodzi, a o miejsce. Sama o sobie nie powiem, że o moją osobę.
Więc niby siedział, jednak był w ciągłym ruchu. Dzień był słoneczny i słońce operowało jasnością i blaskiem w mieszkaniu, ale to od niego bił szczególny blask. Wraz z zagłębianiem się w opowieść jego twarz coraz bardziej się zmieniała. Może w moich oczach dojrzewała? Jakby przez tych kilka godzin stał się zupełnie innym człowiekiem od tego, który wszedł do mnie przed południem tego dnia? I całkiem innym od tego, z którym dzień wcześniej rozmawiałam przez telefon. Mam wrażenie, że wszedł młody mężczyzna, niemal gołowąs, a wyszedł bardzo dojrzały człowiek. Nie. Nie dziwiła mnie jego dojrzałość i głębia jego opowieści, bo tego się spodziewałam. I nawet nie bolała, choć najbardziej spodziewałam się bólu. Najczulsze struny we mnie poruszyła jego świeżość, kompletna odmienność postrzegania rzeczywistości niżby ją miał ktokolwiek w jego położeniu. Ten jego papieros wypalony zanim jeszcze podjął decyzję o niepaleniu, który był dla niego dowodem istnienia tu i teraz. Nie czytał Terzaniego a mówił jego słowami. Tak. Z minuty na minutę piękniał. Szybko sprawił, że śmiałam się w głos z tego, co mówił, jak mówił. Nagrywałam całą rozmowę i zanim wyszedł, uczepieni jednego kompletu słuchawek telefonicznych, każde z nas mając po jednej słuchawce w swoim uchu sprawdzaliśmy jakość nagrania. Dziwił się swojemu głosowi i szukał u mnie potwierdzenia, czy tak brzmi w rzeczywistości. Po jego wyjściu nie odważyłam się przesłuchać tego nagrania. Jeszcze nie teraz. Muszę zrobić wszystko, co mam do zrobienia i dopiero wtedy wrócę. Wrócę i wejdę, choć prawdę powiedziawszy już weszłam, do całkiem nowego świata. Jestem oszołomiona, więc póki nie pozbędę się tego oszołomienia, nie będę mogła przekroczyć tej furtki. Furtki, która w moich oczach wygląda identycznie jak tamta furtka do zdziczałego ogrodu bez domu i bez parkanu ani płotu, rozdzielająca niegdysiejsze prywatne życie ogrodu, domu i ludzi od uliczki znajdującej się w centrum miasta, będącej w dodatku do niedawna bitą drogą jak sprzed wieków, z kałużami, w których przeglądało się miasto.

piątek, 9 stycznia 2015

Józef Hałas - pożegnanie mistrza

Przegapiliśmy moment, kiedy niebo zrobiło się błękitno-różowe. Kasjerka na stacji paliw nie miała nam wydać i nikomu nie przyszło do głowy, by zapłacić kartą tylko staliśmy bezradni aż dopiero ktoś poszedł szukać, gdzie można rozmienić trochę grubsze pieniądze na trochę drobniejsze. A gdzie niby można na autostradzie? Dopiero, gdy ktoś zniknął i długo go nie było wpadło mi do głowy, że można kartą zapłacić za to wczesne śniadanie na stacji paliw zapakowane na wynos. I właśnie to wszystko trwało za długo. Ciemność ustąpiła miejsca niezwykłemu widowisku. Może to był taki teatr natury, że przed podniesieniem kurtyny jak w prawdziwym teatrze najpierw zgasło światło, by zaraz po tym ukazała się przepiękna scena? A może starożytni umiłowawszy wschody słońca postanowili tę magię przenieść do świątyni, w której odprawia się nabożeństwa słów i gestów? Ja w każdym razie rzadko mam okazję oglądać wschody słońca, nawet zimą, i żałuję, że przegapiłam ten właściwy moment. A może miałam go przegapić, by nie oszaleć od mnogości chwil i przeżyć, które powstały tamtego dnia z ciemności?
To był dzień 88 urodzin mistrza. Równocześnie był on dniem, kiedy po swej śmierci 1 stycznia, profesor Hałas na dobre miał opuścić ziemię - dniem Jego pogrzebu. Od wczesnego dzieciństwa nie opuszcza mnie przeświadczenie, że dopóki nie złoży się ciała w grobie jest jeszcze jakiś fizyczny związek żyjących ze zmarłym, zmarłego z tym światem.
Słońce już było wysoko. Śnieg skrzył się w jego blasku. Najpierw był ten mężczyzna, z którym witaliśmy się przy bramie Cmentarza Osobowickiego we Wrocławiu jak ze starym znajomym. No i teraz już nie wiem, od którego momentu, czy od samego początku tj. wyjazdu ciemną nocą, czy od wschodu słońca, który przegapiliśmy, czy od tego pierwszego spotkania, czy może od następnego wszystko potoczyło się jakby ktoś ten dzień zaczarował, jakby postanowił, że będzie niezwykły niezwykłością, której jeszcze nigdy nie doświadczyłam.
Bo potem było spotkanie z tą zapłakaną kobietą w żałobie, która gdy zobaczyła nasze mundury harcerskie od razu zapytała:
- Czy przyjechaliście państwo na pogrzeb Profesora? Ach! To mogę się dosiąść? - Wstąpiliśmy do baru na herbatę, dla zabicia czasu oraz by nie zmarznąć, gdyż przyjechaliśmy dużo za wcześnie. - Profesor tak wspaniale opowiadał, bo tak kochał góry i harcerstwo. Kiedy Profesor wymawiał słowo CZUWAJ, nadawał mu takie brzmienie, że aż w moim sercu powstawała tęsknota za tym nieznanym mi światem. - Mniej więcej w te słowa wyrażała zachwyt naszą obecnością w tym dniu. - Gdyby Profesor wiedział, tak by się cieszył, że państwo jesteście... Stańcie państwo w asyście przy trumnie. Nie, na pewno nikomu nie będzie przeszkadzało, a Profesor byłby taki szczęśliwy... - rozmarzyła się wycierając co chwilę łzy.
- To dla mnie jeden z najgorszych dni w życiu. - Mieliśmy to usłyszeć jeszcze wiele razy, od wielu osób tego dnia. Tak samo jak powoływanie się na córkę Profesora.
Serdeczność i jednomyślność jaka panowała wśród współpracowników, artystów, uczniów, przyjaciół Profesora i córki Profesora była niezwykła.
Profesor spoczął w alei zasłużonych. Zanim go tam zebrani odprowadzili odprawiono nabożeństwo, odczytano i wypowiedziano wiele mów pożegnalnych, polało się wiele łez. Profesora żegnały w oficjalnych przemówieniach władze Wrocławia i Nowego Sącza (no, niestety nie osobiście a tylko w osobach je reprezentujących), władze uczelni, przyjaciele-artyści i my - harcerze krótkim akcentem, acz bardzo dla wszystkich wzruszającym. Słowa z pieśni pożegnalnej "Przy innym ogniu w inną noc do zobaczenia znów" są w normalnych warunkach  wzruszające, cóż dopiero w takich okolicznościach?
Znamienne, że wszyscy, z którymi rozmawialiśmy powtarzali, jak olbrzymia była w Profesorze tęsknota za Nowym Sączem i jak wielka miłość do Beskidu Sądeckiego, do harcerstwa i harcerskiej lilijki. Gdy czytałam fragmenty jego publikowanych dzienników, również znalazłam i tę tęsknotę, i miłość. Kiedy się patrzy na Jego dzieła widać i góry, i namioty, postacie być może harcerzy... Ktoś powiedział, że Profesor był malarzem melomanem, jedynym takim jakiego ten ktoś znał.
Zaśpiewaliśmy "Modlitwę harcerską", bo jakże by inaczej? Przecież każdemu na pożegnanie śpiewamy, to już swoisty obrzęd.
Kilka osób mówiło, że córka Profesora zaprasza nas na wernisaż wystawy do Galerii Sztuki Współczesnej na Ostrów Tumski. W końcu i z samą córką rozmawialiśmy również i osobiście złożyła nam zaproszenie. Pilotowała nas przyjaciółka córki, której babcia była Łemkinią przesiedloną z okolic Dukli. Rozmowa w drodze na parking i podczas jazdy, wypowiadane słowa i przekazywane informacje, by zawrzeć jak najwięcej wiadomości. - Pani musi przyjechać w nasze strony!
I w końcu ta uczta w Galerii spowodowana feerią barw dzieł mistrza. Niektóre dzieła z ubiegłoroczną datą, wiele wykonanych po wernisażu w Nowym Sączu, czyli po lutym 2012 r. Zawieszone obrazy tworzą ściany, korytarze, tła, ściany wielokątów, w niektórych miejscach otwierają się na Odrę i żaden nie pozwala oderwać oczu od siebie...

Zachód słońca zastał nas daleko od domu. Był piękny. Porównywalny do obrazu, jaki oglądaliśmy po wschodzie słońca, który tego dnia przegapiliśmy stojąc bezradnie w sklepie na stacji paliw po tym, jak kasjerka powiedziała nam, że nie ma wydać. Cały dzień od samego początku - od ciemności do ciemności - był namalowany. Pewnie ręką mistrza.


Album ze zdjęciami z uroczystości pożegnania mistrza

Pożegnanie mistrza
wernisaż wystawy Profesora Hałasa,
który odbył się tuż po pogrzebie w dniu 7.01.2014
w mia ART GALLERY Galerii Sztuki Współczesnej
na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu.




"PRZY INNYM OGNIU, W INNĄ NOC DO ZOBACZENIA ZNÓW..."




wtorek, 6 stycznia 2015

Książki domowe

Czytam nieśpiesznie, bo wiem, że każda przeczytana książka zamyka przede mną drzwi do świata, który skrywa się pomiędzy jej okładkami. Wyznaczam sobie miejsce i czas na czytanie, bo nie może być tak, żeby czytaniem wypełniać wolne chwile, zabijać czas. Czytanie to pewnego rodzaju nabożeństwo. Potrzebuje namaszczenia. Bo daje błogosławieństwo. Zamykam się przed światem rzeczywistym i odcinam ciemnością i ciszą nocy, by nikt ani nic nie zmąciło podróżowania do innych światów, do nieba. Celebruję każdą podróż, której drogi wiją się ścieżkami wyłożonymi drogocennymi słowami jak tatrzański szlak granitowymi kamieniami. Pomimo nieśpieszności, każda książka kiedyś się kończy. Rozkładam czytanie tak, by ostatnie słowo książki odprowadziło mnie do granicy snu. Granica między snem a jawą łatwiejszym sprawia pożegnania. Tego we wczesnym dzieciństwie nauczyła mnie Moja Niania. Kładła mnie do łóżeczka i usypiała nucąc dumki, a gdy wracałam ze snu jej już nie było za to nade mną pochylała się mama. Często skończona książka snuje się za moimi myślami jeszcze przez długi czas nie pozwalając mi wejść w nową przygodę. I lubię ten stan, i nie lubię. Lubię, ponieważ przedłuża to przeżywanie. Nie lubię, bo słyszę nawoływania oczekujących nowych przeżyć. Ale nie mogę, no po prostu nie mogę odpowiedzieć na ich zew, bo nić poprzednich słów ukształtowanych w ścieżki zdatne do pięknej wędrówki jest mocna i nie chce się skończyć ani przerwać.
 
Oczywiście nie zawsze tak było. Niegdyś czytałam łapczywie łapiąc każdą chwilę i wykorzystywałam ukradziony innym zajęciom czas na czytanie. Byłam niecierpliwa i miałam wrażenie, że coś mi ucieknie, że nie zdążę. Czytałam w łóżku i przy stole. Rano, wieczorem, w środku dnia, czasem na lekcjach, gdy chodziłam jeszcze do szkoły, w autobusie podczas podróży, w łazience. Nie umiałam tylko czytać podczas kąpieli. To pewnie dlatego, że woda, nawet ograniczona w wannie do małej ilości budziła we mnie lęk, nie dawała możliwości na pełen relaks. Mogłam czytać przy włączonym telewizorze, przy rozmawiających ludziach. Tak myślę, że dokonywałam strasznej profanacji względem tego nabożeństwa.

W dzieciństwie to Moja Mama dobierała mi lektury. Gdy odprowadzana przez starsze rodzeństwo powędrowałam drogą pod górkę do szkoły pani bibliotekarka z biblioteki szkolnej szybko wyczuła moje preferencje czytelnicze i wespół z Moją Mamą kształtowała mój czytelniczy gust żłobiąc równocześnie wrażliwość i charakter. Radiowo-jedynkowa audycja "Lato z radiem" podpowiedziała mi kilka pozycji w czasie, gdy miałam kilkanaście lat i najbardziej podatną na romantyczne uniesienia wrażliwość. Kiedy już miałam mocno ukształtowany gust, wrażliwość i charakter nikt nie miał wpływu na dobór moich lektur. Zawsze wiedziałam po jaką książkę sięgnąć a czyjeś polecenie raczej zniechęcało mnie do przeczytania niż zachęcało. Gdy pojawiły się na świecie dzieci to ja byłam odpowiedzialna za ukształtowanie ich wrażliwości czytelniczej. Czas wspólnego, głośnego czytania był chyba najpiękniejszym czasem spędzanym z dziećmi.

Obecnie większość książek, które czytam pochodzi z biblioteki domowej Małej Dużej Córeczki.