MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Łysa Góra ze Świętym Krzyżem i gołoborzem świętokrzyskim

Za ucałowanie tego krzyża i odmówienie "Ojcze nasz" ojciec ś. Leon XIII d. 2 listopada 1899 r. nadał 100 dni odpustu raz na dzień -

głosi napis na tablicy w przedsionku kościoła parafialnego w Nowej Słupi, w Górach Świętokrzyskich. Na krzyżu odbita czerwona szminka, choć w gruncie rzeczy, jak na ponad sto lat od udzielenia odpustu, to krzyż na granitowej płycie jest niewiele scałowany. Tyle co nic. Może więc za namową proboszcza ktoś zostawił tak widoczny ślad? No nie, proboszcz ma raczej interes, by wierni się u niego spowiadali, a nie jechali na odpuście od ojca św. Leona XIII.
Nowa Słupia przycupnęła u podnóża Łysej Góry. A na Łysej Górze jest Święty Krzyż - bazylika mniejsza, sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego z dość sporym kawałkiem historii chrześcijańskiej i przedchrześcijańskiej Polski. Normalnemu zjadaczowi chleba Góry Świętokrzyskie powinny kojarzyć się z Łysicą, św. Katarzyną, Łysą Górą i Świętym Krzyżem, z gołoborzem, Emerykiem no i z sabatem czarownic. Z czarownicami na miotłach w ogóle. Bo harcerzom kojarzą się z "Szarą lilijką" i innymi piosenkami oraz z rajdami.
Już na początku szlaku od Nowej Słupi w Puszczy Jodłowej stoi stare, butwiejące drzewo. Wygląda jak czarownica, stąd wniosek, że to właśnie czarownica za dnia udająca drzewo. Szeroki szlak prowadzi na górę. Opisany jest na 40 minut marszu (2,5 km), ale z odpoczynkiem i innym popasem nie zajął więcej. Odpoczynek nie był typowym odpoczynkiem, Był raczej kontemplacją na szlaku, choć w tłumie ciężko było kontemplować co innego jak rozmowy pielgrzymów. No bo to nie byli turyści. Prawdziwych turystów w Górach Świętokrzyskich spotkaliśmy w drodze powrotnej - były to dwie starsze (od nas) panie, które zeszły z pielgrzymiego szlaku, by nawiedzić ukryte w lesie na stoku miejsce pochówku 6000 jeńców radzieckich z czasów II wojny światowej, których Niemcy zagłodzili na śmierć w przystosowanych na obóz jeniecki podziemiach klasztoru na Łysej Górze. Tak, to były te dwie starsze (od nas) kobiety i potem jeszcze spotkaliśmy na bocznej ścieżce (przyrodniczej) ojca z niepełnosprawnym dorosłym synem, którzy w towarzystwie pięknego miniaturowego owczarka collie szli właśnie i zachowywali się jak turyści. Więc z tą kontemplacją rozmów pielgrzymów, a nawet ich ubiorów i obuwia, tudzież zapachów, z oglądaniem po drodze tego i owego szliśmy niecałe 40 minut. Był straszliwy upał, bo takie były prognozy, więc ze wszystkiego, co pielgrzymi ze sobą nieśli zapach perfum przeszkadzał mi najbardziej. A już niech sobie te babki chodzą w klapkach, przecież szczyt ma 594,3 m n.p.m. (te trzy dziesiąte po przecinku są bardzo ważne w przypadku tak niskich gór), to im się nic nie stanie; niech chodzą z torebkami przewieszonymi przez ramię i wrzeszczą na dzieci. Niech nawet piją piwo z puszki (byle puszkę zabrały ze sobą) i palą papierosy przysiadając na każdej ławeczce po drodze (a po drodze są same ławeczki, kto wie, może na głównym szlaku jest nawet więcej ławeczek niż jodeł w Puszczy Jodłowej?), ale na litość, niech nie wnoszą do lasu, ba! do puszczy i parku narodowego dusznych zapachów perfum, bo nie tylko inni ludzie nie wytrzymają, ale zwierzęta pozdychają!
To, cośmy dzisiaj przeszli to nie były niewinne 2,5 km tam i z powrotem, bo kiedy spojrzałam na koniec dnia w aplikację w moim telefonie mierzącą trasę i ilość kroków, to okazało się, że zrobiliśmy ponad 10 km. O! Pierwszy raz w życiu na platformę widokową schodziłam w dół. Trzeba było potem wyjść z powrotem pod górę, więc nikomu nic się nie upiekło, ale zawsze to jakaś odmiana, by na platformę widokową zejść, a nie wyjść. No i ta (oczywiście) metalowa platforma to chyba jest większa od osławionego gołoborza z Gór Świętokrzyskich. Jedyne dzieci, które nie były denerwujące dzisiaj to te, które po nas weszły na platformę i - będąc kilka kroków przed rodzicami, więc i pierwsze zobaczywszy rozciągający się z platformy widok - zawołały do wyłaniających się rodziców: - Cały świat stąd widać! Ale nie wiem, czy młodzieniec stojący tyłem do roztaczającego się widoku i robiący sobie selfie też to widział. Tak. Wszystkie pozostałe dzieci pod opieką swoich rodziców lub dziadków, lub i tych, i tych były bardzo denerwujące. Skoro dzieci były denerwujące, to będący z nimi rodzice i/lub dziadkowie byli przede wszystkim denerwujący. Nie pierwsza to w moim życiu konkluzja, że ani kultura, ani turystyka nie powinny być masowe. Dwóch półnagich osiłków z wytatuowanymi torsami, nogami i rękami, w towarzystwie wybranek swojego serca i dzieci, fotografowało się pod figurą Niepokalanej, w grocie na trasie w Puszczy Jodłowej. Obok przechodziła kobieta z mężczyzną odmawiając Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Na kamieniach siedziały dwie, a może i trzy rodziny z wrzeszczącym dzieckiem, które rodzice chcieli poczęstować ciastkiem, a to darło się wniebogłosy, że nie weźmie ciastka dopóki nie dostanie nawilżanej chusteczki do umycia rąk, bo babcia mówiła, że ZAWSZE przed jedzeniem trzeba myć ręce. Inna babcia lamentowała, że nie można zjeść obiadu w jadłodajni w klasztorze, bo sala zarezerwowana jest dla jakiejś wycieczki, a wnuczek jej wtórował, że on bigosu ani żurku na stoisku znajdującym się prawie przy zewnętrznej ścianie bocznej nawy bazyliki mniejszej jadł nie będzie, bo tego nie lubi, a poza tym on chce zjeść właśnie tam, gdzie nie można i w ogóle to on się nie ruszy, bo umiera z głodu. Sprzedawca na straganie z pamiątkami stary, łysy z co drugim zębem, woła za mną: Pani tak fotografuje te czarownice, a jak bym wystawił tu swoją (w domyśle: żonę), to dopiero miałaby pani co fotografować. Choć to Park Narodowy i osławiona w literaturze Puszcza Jodłowa to pod sam kościół można przyjechać samochodem, co skwapliwie uczyniło z 99% znajdujących się tego dnia na Łysej Górze. W bazylice jeszcze większy chaos. Jest Msza św., na korytarzach, przy prowizorycznie ustawionych konfesjonałach spowiadają jezuici, tłumy przedzierają się przez te korytarze, dzieci płaczą albo krzyczą, dorośli przekrzykują dzieci... większość pomieszczeń klasztornych na parterze i w piwnicy zamieniona w lokale użytkowe - biznes kwitnie na całego, nic dziwnego, że gwarno. W sanktuarium jest wszystko - tłum ludzi, sklepy z pamiątkami, dewocjonaliami i książkami, kawiarnia, jadłodajnia, apteka (zapewne z lekami wg receptury św. Hildegardy z Bingen (benedyktynki), płatne toalety, dwa muzea, lody włoskie, dorożki konne, bigos, ciasteczka, żurek, wiatraczki i konie na biegunach, bar z napojami itd. itp. - brak tylko jednego: atmosfery spowitej w ciszę potrzebną do modlitwy... W sumie to nie było jeszcze kapiszonów do strzelania i waty cukrowej... No to byliśmy w krypcie, w której chowano benedyktynów i w której jest udostępnione na widok publiczny truchło - podobno - Jeremiego Wiśniowieckiego, przeszliśmy kilka razy udostępnionymi korytarzami, byliśmy w kościele i kaplicy, w której przechowywane są relikwie Świętego Krzyża, w muzeum misyjnym, w sklepie z pamiątkami i dewocjonaliami, zaglądaliśmy do studni na wewnętrznym dziedzińcu, który jest zarazem ogródkiem kawiarni, staliśmy w kolejce po lody (to ta sama kolejka, co po bigos i/lub żurek oraz kawę), siedzieliśmy na kamieniach na placu klasztornym, poszliśmy na platformę widokową, na którą, by na nią wejść, trzeba zejść, chcieliśmy iść do Muzeum Przyrodniczego Świętokrzyskiego Parku Narodowego, ale trzeba było czekać na wejście, a my nie chcieliśmy czekać, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem poszedł na wieżę bazyliki i zgubił tam zatyczkę do lornetki (do pierwszego wiatru albo ulewy będzie leżała w zaułku miedzianego dachu)... no i tak jakoś dreptaliśmy w kółko, że nabiliśmy na liczniku mojej aplikacji te 10 km. Zapomniałam o najważniejszym! Przecież w korytarzu klasztoru, zaraz przy kościele, są wmurowane liczne tablice, w tym upamiętniająca wybrane trzy osoby z katastrofy smoleńskiej. O tak, tych jest wysyp we wszystkich miejscowościach, które nawiedziliśmy podczas tej podróży, taki wysyp, że nawet Wyborcza i SokzBuraka by nie nadążyły z informowaniem o odsłonięciach tychże, a jedynie słuszna telewizja z propagandą.
Jest jednak na Łysej Górze coś, dla czego warto było tam się znaleźć. To muzeum misyjne w pomieszczeniach klasztornych z przepięknymi eksponatami z różnych stron świata, z kopiami starodruków itp. Prócz eksponatów muzealnych, w przybytku tym zamknięta jest tajemnica wielkiej tragedii, jaka rozegrała się w murach klasztoru podczas II wojny światowej. Niemcy zrobili tam obóz karny dla jeńców radzieckich i zagłodzili w nim na śmierć od 6000 do 9000 osób. O ogromie tamtej tragedii dobitnie świadczą (zrekonstruowane) wykonane w języku rosyjskim, niemieckim i polskim napisy na ścianach mówiące o tym, że za ludożerstwo grozi rozstrzelanie. Dlatego schodząc ze szczytu odnaleźliśmy cmentarz na stoku góry, by zajrzeć w to miejsce. Trudno powiedzieć, że zagłodzeni jeńcy zostali tam pochowani - oni zostali po prostu wrzuceni do dołu wykopanego w ziemi. Cmentarz  obecnie jest w trakcie renowacji. Na monumentalnym pomniku z białego kamienia znajduje się czerwona gwiazda i tak sobie myślę, by nikt nie zechciał jej strącać z owego pomnika.  No to już całkowicie w drodze powrotnej nie szliśmy tym szlakiem, co wszyscy. Wybraliśmy ścieżkę tematyczną, na której były tylko cztery ławki i w dodatku wszystkie w jednym miejscu, więc korzystając z ciszy i pustki położyliśmy się na nich oglądając korony drzew. Te, które były nad nami tworzyły od samej podstawy krąg. Nie było wiatru, więc wszystkie stały nieruchomo i tylko jedna delikatnie się kołysała. Wyglądało, jakby opowiadała coś pozostałym. I tak w pewnym momencie jedna z nich pokiwała się również, ale mniej niż ta gawędząca, jakby odpowiadała na zadane pytanie, albo wtrąciła jakiś mały wątek do opowieści tamtej; sama nie wiem. Prawie nas uśpiły tym delikatnym kołysaniem, choć ono odbywało się wysoko, w koronach otaczających nas jodeł.

Przereklamowane są te Góry Świętokrzyskie. Nie dość, że śmieszą swoją niskością, to Puszcza Jodłowa znajduje się już raczej tylko w opisach literackich, w dodatku natłok mas psuje nawet powietrze, a co dopiero atmosferę, gołoborze marne, czarownice zaklęte w drzewa, sanktuarium zamienione w wyszynk... ot, najwidoczniej harcerze z Kielecczyzny mieli dobrych tekściarzy, którzy napisali tyle pięknych, rzewnych, budujących legendę Gór Świętokrzyskich piosenek.

100 dni odpustu raz na dzień! Ojacie!!!





Album ze zdjęciami

środa, 24 sierpnia 2016

Fiksum dyrdum

Znajoma opowiedziała mi taką historię:
Ich sąsiad z dołu, który miał pecha przez kilka lat mieszkać nad sklepem, do którego wchodziło się przez strasznie trzaskające drzwi, dostał w końcu fiksum dyrdum. Któregoś dnia wyskoczył na balkon i wrzeszczał za wychodzącym klientem: - Musisz pan tak trzaskać? Do pana mówię, co się pan tak gapisz? Pan jesteś poj*&^#y na umyśle.
Jeszcze wtedy nie wiedzieli, że to z umysłem sąsiada jest coś nie tak i szczerze mu współczuli, bo na ich trzecim piętrze nieraz stawali na równe nogi, gdy drzwi w sklepie trzasnęły. Poważnych podejrzeń co do stanu umysłu sąsiada (żartobliwie przyjęto w rozmowach formę użytą przez tegoż) powzięli, gdy pod jego dachem rozpoczęły się awantury; szczególnie niepokojące były te nocne. A już słynna gonitwa sąsiada za sąsiadką (znaczy własną żoną) po parkingu z siekierą i wywrzaskiwane na całe gardło groźby zabicia ściągnęły policję. Po 48 godzinach sąsiada znajomej zwolniono, zwłaszcza, że tłumaczył się załamaniem nerwowym spowodowanym niestabilną sytuacją finansową. Kolejnym stadium powiększającego się fiksum dyrdum sąsiada znajomej stało się zbieractwo i znoszenie do wspólnych pomieszczeń oraz do własnego lokum wszystkich "przyda się" ze śmietników.
Trudno. Sąsiadów się nie wybiera. I nie jest ważne czy to sąsiad znajomej, mój, czy Czytelnika. Przytoczyłam tę opowieść, by podzielić się swoim ogromnym żalem, że pod moim sufitem nie ma choć pierwszego stadium fiksum dyrdum, które dolegało owemu sąsiadowi. Po prostu tak bardzo chciałabym powiedzieć niektórym: - Pani/Panie, Pani/Pan jesteś poj*&^#a/y na umyśle. Bo się o to proszą trzaskając drzwiami głupoty nieopodal mojej wrażliwości, zdrowego rozsądku itd.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Kadysz za tych, co stali się motylami

Sierpniowe dni niosą ze sobą pamięć o tragicznych chwilach z 1942 roku, kiedy to hitlerowski okupant przystąpił do ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. W praktyce znaczyło to przystąpienie do ludobójstwa na masową skalę. Ludność żydowską polskich miast zgromadzoną wcześniej w gettach zaczęto wywozić do obozów zagłady i palić w komorach gazowych. (Wyjaśniam gdyby zajrzał tu ktoś, kto wie o innych rzeczach, a nie wie o tym).
Wędrówka ulicami sztetlu, który zniknął 23 sierpnia 1942 roku, tak jak zniknęli jego mieszkańcy - na jeden rozkaz oprawców, zaprowadziła uczestników na plac miejski vis a vis klasztoru jezuitów w Nowym Sączu. Na plac, którego bruk był świadkiem niezmierzonych ludzkich tragedii, bólu i unicestwienia nadziei, śmierci. Na plac, który był punktem centralnym nowosądeckiego getta. Dzisiejsze zachodzące słońce oglądało zaledwie dwóch żyjących świadków tamtych koszmarnych wydarzeń, którym cudem udało się uniknąć pacyfikacji i wywiezienia w bydlęcych wagonach na pewną śmierć do Bełżca. To Markus Lustig i Moniek Goldfinger - szacowni starcy, którzy na tę rocznicę przyjechali do swojego świętego Sącza z zagranicy. Drżące głosy wiekowych mężczyzn rozbrzmiewające na Placu 3 Maja zamieniły się w płacz chłopców, którymi wtedy byli. Powietrze nabrzmiało od wszystkich ciężkich i bolesnych słów wypowiedzianych przez owych roztrzęsionych wiekiem i emocjami "chłopców" oraz przez organizatorów i zaproszonych gości. Tak nabrzmiałe i przytłaczające rozdzierał śpiew i wezwanie do apelu pamięci, i myśli zgromadzonych...

Zanim zabrzmiał kadysz za wszystkich, których los wyznaczył na ofiary Holocaustu, rabin odśpiewał psalmy. I właśnie wtedy, w chwili, gdy uczony w piśmie zawodził o zstąpieniu do szeolu, spojrzałam w górę, ponad zaułkami podwórek i dachami kamienic, które pamiętają; spojrzałam w niebo i zobaczyłam roje kolorowych motyli. Zobaczyłam, bo usłyszałam szelest przeźroczystych skrzydeł. To byli wszyscy oni. Rozstrzelani, zamęczeni, zakatowani, roztrzaskani o bruk, wywiezieni, spaleni, unicestwieni... To oni w cichym szeleście motylich skrzydeł zjawili się nad spowitym w mroku nocy miastem i przynieśli wieść o swojej szczęśliwości. O wyzwoleniu. O radości.
Do przebaczenia nawoływali żyjący. Do pamięci i ocalenia od niepamięci również.
To bardzo ważne dzisiaj, bo świat stoi na niebezpiecznej krawędzi.
To ważne zawsze. Ważne, by pamiętać, że wojna rodzi się najpierw w sercu każdego z nas.



P.S.
Pani Mario, Panowie Arturze, Dariuszu, Łukaszu - wielkie Wam dzięki za to, że jesteście pochodniami niosącymi światło pamięci.