MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 30 grudnia 2012

Myśli, które swędzą

Tiziano Terzani i Ryszard Kapuściński mieli tę samą wizję dziennikarstwa - przeczytałam przed chwilą.
Wczoraj rano, zaledwie wstałam, wzięłam do ręki książkę Terzaniego. Miałam tylko rzucić okiem i... nie mogłam się od niej oderwać.
Mówiłam kiedyś, że moje myśli swędzą. Gdy się czyta takie słowa, jakie zapisał Terzani, swędzą jeszcze bardziej. Słowa wylewają się z opasłego tomiska podczas gdy ja nie mogę utrzymać książki w ręku od jej ciężaru. Każde z nich jest obietnicą jeszcze większej głębi, niż ta, która właśnie pochłania. I znika się bez reszty pomiędzy wydarzeniami układającymi się w zdania i całe opowieści. Wysypka myśli staje się bolesna. Kiedyś miałam na skórze wysypkę niewiadomego pochodzenia. Wyrosły mi guzowate bąble, które stworzyły powrozy na całej długości moich kończyn, korpusu i szyi. Kiedy lek przestawał działać, pojawiało się swędzenie, które natychmiast przechodziło w straszliwy ból. Wszystko doprowadzało do szaleństwa. Potem, przez lata, kiedy tylko cośkolwiek mnie zaswędziało, od razu wpadałam w panikę i lęk przed tym niemożliwym do zniesienia świerzbem, który bolał.
Tak bywa z myślami i słowami. Moje ciało zdaje się być oddzielone wtedy od duszy (i wcale nie odwrotnie). Kiedy przeczytałam książkę Kapuścińskiego przez wiele lat nie mogłam wziąć do ręki niczego, co wzbudziłoby moje zainteresowanie.
A teraz pan Tiziano zachęca:
"Śpiesz się, bo sądzę, że zostało mi niewiele czasu. Zrób wszystko, co masz do zrobienia, a ja postaram się pożyć jeszcze trochę, choćby po to, by zrealizować ten pomysł, o ile się nań zgodzisz".
A potem mówi: Koniec jest moim początkiem.* A ja nie wiem, do kogo on to mówi. No może do mnie?

* Książka Tiziano Terzaniego pod tym tytułem.

sobota, 29 grudnia 2012

Nawet najmłodsze dzieci kiedyś dorastają

No i Synek ma problem. Będzie musiał uświadamiać młodszą siostrę. Wszystko za sprawą jego akcji, którą przeprowadził kilka miesięcy temu oraz zamieszczonego dziś w internecie zdjęcia.
Duża Mała Dziewczynka jest nadaktywna w życiu społecznym. Kiedy dziwię się temu, wszyscy odpowiadają:
- Co się dziwisz, przecież jest identyczna jak ty.
- No, ale w jej wieku jeszcze TAKA nie byłam.
Duża Mała Dziewczynka mogłaby samodzielnie poprowadzić jakąś placówkę, najlepiej oświatową lub wychowawczą. Zorganizować i przeprowadzić wycieczkę autokarową lub pieszą, krajową, bądź zagraniczną. Być nianią kilkorga niemowlaków równocześnie. Wiele miejsca zajęłoby mi wypisywanie, co to dziecko, które właśnie dziś kończy 14 lat, mogłoby zrobić ze spraw i z rzeczy, z którymi wielu dorosłych ludzi by sobie nie poradziło.
Jeszcze kilka miesięcy temu Synek apelował do starszej siostry:
- Jak przyjedziesz, będziemy musieli porozmawiać z rodzicami. Ty wiesz, co oni z niej (Dużej Małej Dziewczynki) robią? Oni z niej robią warzywo towarzyskie. Każą jej wracać do domu o ósmej! O ósmej, jak inni się dopiero schodzą.
(Synek jest starszy prawie o 10 lat od swojej siostry, więc zapomniał jakie on miał ograniczenia będąc w jej wieku).
Duża Mała Dziewczynka najwcześniej z całego rodzeństwa trafiła do drużyny harcerskiej, która regulaminowo skupia starszą młodzież. Starszą, niż była wówczas Duża Mała Dziewczynka. W ubiegłym roku szkolnym tak się składało, że nie mogła uczestniczyć w biwakach i wyjściach w góry, bo stale była "na wyciągu". A to złamane biodro, a to martwica jałowa kolana. Odpadł nam, rodzicom, lęk przed jej samodzielnymi (znaczy, że bez nas) wyjazdami z domu. Bo dla rodzica każde wyjście dziecka z domu, nawet do szkoły, cóż dopiero mówić o wyjściu w góry w gronie rówieśników i nieco starszej młodzieży, jest podszyte niepokojem.
W tym roku, całkiem niedawno, bo w grudniu, gdy doktor wkładał jej rękę w gips, pierwsze o co zapytała, to czy będzie mogła pojechać na biwak. Kiedy doktor odebrał od niej zapewnienie, że będzie postępowała zgodnie z jego zaleceniami co do traktowania, raczej nietraktowania ręki, wyraził zgodę. Z medycznego punktu widzenia. Ale i my nie mieliśmy przez to najtwardszego argumentu. Cóż było robić? Trzeba jej było pozwolić jechać na biwak drużyny.
Dzisiaj pewien młodzieniec zamieścił na swoim profilu na fb zdjęcie z Dużą Małą Dziewczynką. Wygląda jakby trzymał ją w ramionach. Ale to mogą być tylko pozory, bo zdjęcie jest obrobione w jakimś programie fotograficznym. Poza tym wylądować na ułamek sekundy na biwaku na kimś zdarza się często, bo to zabawy, jakieś pląsy sprzyjają takim niecodziennym pozycjom. Skoro zdjęcie jest okrojone tylko do dwóch postaci, to możliwym jest, że pokładało się na sobie więcej osób, jak kostki domina.
W każdym razie komentarze do zdjęcia mogą sugerować tezę, od której staram się samą siebie odwieść ;). A przecież wyraźnie widać, że Duża Mała Dziewczynka przestała być dzieckiem: podczas wieczerzy wigilijnej poprosiła o dokładkę kompotu z suszonych śliwek. A potem jeszcze z własnej woli zjadła karpia.
Zobligowałam więc Synka do osobistego uświadomienia młodszej siostry.


piątek, 28 grudnia 2012

Cmentarz w Pradze

Gdybym miała się przyznać, jak było naprawdę, to nie umiałabym powiedzieć, czy książka męczyła mnie, czy ja męczyłam książkę. Dla oddania tego, co myślę i czuję stawiam remis. Tyleż ja ją mordowałam, co ona mnie. Co nie znaczy, że jest to równowaga.
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem czytał ją latem. I mam wrażenie - przez całe lato widziałam go z tą książką. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wiele czasu na czytanie nie ma. W ogóle mało ma wolnego czasu, jest człowiekiem czynu i jeśli nie pracuje zarobkowo, to na pewno pracuje w domu, przy jakichś z(a)myślonych ważnych uczynkach. Nie przeszkadzało mu to w niczym, by gorąco mi książkę polecać. Choć dopiero, gdy ja wyraziłam, co o niej myślę, szerzej podzielił się swoją opinią.
Potem Mała Duża Córeczka zabrała książkę do siebie, bo raziła ją kilkucentymetrowa, ot akurat na szerokość grzbietu, luka na regale. Ja wtedy studiowałam Huculszczyznę, potem Lwów - ogólnie Karpaty Wschodnie i wschodnią część dawnego Województwa Małopolskiego - dziś południowo-zachodniej Ukrainy, więc daleko mi było do tego tytułu, ale jak się teraz okazało, tylko w przestrzeni, nie w czasie. Aż przestrzeń i czas zeszły się do kupy i osobiście otworzyłam książkę.
Kiedy zbliżałam się do dwusetnej strony w książce, nocą, zadałam na FB pytanie do mądrzejszych od siebie, czy wiedzą, "co autor miał na myśli". Odezwał się jeden mądrzejszy { :) uśmiech w stronę "jednego mądrzejszego"}, ale by poinformować, że porzucił lekturę około 40 strony. I dobrze, że porzucił, bo jest jezuitą, a autor nie zostawił suchej nitki na jezuitach. Nie żeby sam ich nienawidził. Chciał tylko ukazać, jak świat ich niegdyś postrzegał.
Rano zadzwoniła Mała Duża Córeczka i powiedziała: "wszystkie książki jakie mam, są o życiu". No! Też mi! Gdzie, jak gdzie, ale w tej książce trup ściele się gęsto. Równie gęsto jak nienawiść do całych nacji zamieszkujących Europę według XIX-wiecznego porządku.
Młody Człowiek, gdy wiózł mnie na najpiękniejszy koniec świata powiedział:
- Nie powinnaś czytać książek o teoriach spiskowych mając tak ograniczone zaufanie do ludzi.
Sam nie przyznał się do znajomości lektury.
Plus, minus dwusetna strona była granicą, poza którą zaczęło dziać się coś niecoś w powieści, co przykuło moją uwagę. Jednak amplituda mojego zainteresowania słaniała się w dół.
Nie podzielam opinii krytyków, którzy zakwalifikowali powieść w kategorii kryminalno-szpiegowskich. Ja raczej powiedziałabym, że jest to thriller i bynajmniej nie z racji tego gęsto ścielącego się trupa, a z uwagi gęsto ścielącej się nienawiści ludzi do ludzi i na "Bezużyteczne uściślenia erudycyjne" znajdujące się na ostatnich stronach i jedno kluczowe zdanie Umberta Eco, po którym postawił ostatnią kropkę w ustępie zatytułowanym "Historia".

Bez pośpiechu

W Wigilię zaspałam. Wstałam w galopie z lękiem, że nie zdążę z przygotowaniami. Miałam spore spóźnienie. Ten dzień rządzi się jednak swoimi prawami. Nie da się przyspieszyć, a wręcz każda chwila, choć zajęta pracą, jest także przepełniona niecodzienną refleksją. Wcale niewymuszoną. Przychodzi sama z siebie, bez przerwy każe mi przystanąć, zapatrzyć się w jakąś głębię i odlecieć myślami w przestworza. Rozciąga się przede mną gładzią spokojnego oceanu świat myśli i uczuć. I nie wiem, jak to się dzieje, że nie pomylę cukru z solą, albo nie spalę placka, który zabłąkał się do dnia ostatniego.
No bo Wigilia jest ostatnim dniem oczekiwania na spełnienie się wielkiej obietnicy, która zarazem jest tajemnicą. To tak jak dawniej, w czasach bez USG 4D, czekało się na dziecko.
Niepomna na ponad godzinne spóźnienie zaraz po wejściu do kuchni zapatrzyłam się w dal przez okno. Patrzyłam nie widząc szarego świata, który był mocno zabiegany o tej godzinie, o czym świadczył wzmożony ruch samochodów na skrzyżowaniu. Nie chciałam patrzeć na auta. Niebo było równie szare jak powietrze i wszystko wokół. Naprawdę nie było na czym zawiesić oka. Bardziej myślałam przez okno niż patrzyłam. Aż nagle zafalował mi jakiś kształt nieco niżej, pod moją kuchnią, pomiędzy budynkiem, a ulicą. Zainteresował mnie ten ruch swoją niezwykłością. Wyostrzyłam wzrok i odczekałam chwilę. Chwila trwała nieskończenie długo. Podobnie jak zauważy się ruch wskazówki zegara, o którym myślało się, że nie chodzi; kiedy skoncentruje się na nim wzrok i myśli mija strasznie dużo czasu, nim wskazówka odmierzająca sekundy znów drgnie. Tak było z moim falującym kształtem. Jakby jakaś koronkowa kurtyna delikatnie drgnęła, poruszona wejściem na scenę baletnicy - taki był delikatny i niemal przeźroczysty.
To cała drgająca falanga ptaków, które w ostatnich latach zastąpiły wróble w miastach, poruszała się od korony jednego drzewa do korony drugiego. Tam i z powrotem. W czterech wymiarach. Wróble nigdy nie miały takiego wdzięku, jak te ptaszyska. Są większe od wróbli, ale w budowie smuklejsze. No i ruch, zwłaszcza zbiorowy, mają opanowany do perfekcji, jak tancerki jakieś z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Dosłownie odstawiały balet, czy jakiś inny napowietrzny taniec zespołowy, który wprawił mnie w osłupienie.
To wyglądało jak falujące między niebem a ziemią Słowo. Zstępujący Duch.

czwartek, 27 grudnia 2012

Zwyciężyliśmy ten rok

Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem pod choinką znalazł, m.in. górskie buty z prawdziwego zdarzenia. Aby sprostać potrzebom rodziny zawsze siebie stawia na ostatnim miejscu w kwestii zakupów, dlatego do tej pory miał dobre, ale podróbki butów górskich. Po założeniu nowych butów na nogi (aniołek kupował je "na oko") wcale nie powiedział, że są dobre, że pasują, nie gniotą, czy coś w tym rodzaju. Powiedział:
- To są buty na Rysy. W tym roku zdobywamy Rysy.
Oczywiście tegoroczny sezon górski zakończyliśmy wyjściem na Czupel i było to już dwa miesiące temu, czyli dawno, więc mówiąc "w tym roku", miał na myśli nowy sezon.
Z Dorotą i Darkiem robiliśmy dzisiaj małą retrospekcję (przy każdej okazji robimy, więc to nie nowość), którą podsumowaliśmy stwierdzeniem, że gdyby nie Lackowa zdobyta przez nas w trudnych, marcowych warunkach, na którą brnęliśmy w śniegu prawie po pas, nie zdobylibyśmy tylu szczytów, ile zdobyliśmy. Ona pozwoliła nam uwierzyć we własne siły i możliwości. Podczas każdej późniejszej wędrówki po kolejną perłę z Korony Gór Polski, przy zmęczeniu, które zdawało się z nami zwyciężać, ktoś mówił:
- No przecież zdobyliśmy Lackową!
I to powodowało, że kryzys mijał, nabieraliśmy nowych sił i szliśmy dalej. Jednak nigdy nie było tak, żeby więcej niż jedna osoba miała kryzys w danej chwili. Każdy miał swoje miejsce, w którym zdawało mu się, że już dalej i więcej nie może. Na szczęście nasze trasy nie wiodły przez Waterloo ;). Obawiam się jednak o te Rysy i moje kolana.



wtorek, 25 grudnia 2012

Nie dawaj mi...

Nie dawaj mi złota i drogich kamieni. Nie chcę bogactwa, sławy i blichtru. Nie potrzebuję pawich piór i balowych sukni. Nie zabieraj mnie do odległych i pięknych krajów. Ale weź mnie tam, skąd bije źródło. Opleć mnie światłem. 
Tylko o to proszę.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Przy wigilijnym stole

Cały dom zamienił się dzisiaj w królestwo pieczenia, a ja byłam w tym królestwie królem i królową, doboszem i naczelnym kucharzem, a także cukiernikiem i pomocnikiem. Trochę tak jak Moja Mama... Pomiędzy wkładaniem ciast do piekarnika rozcapierzałam gałęzie choinki, bo nikt nie czuł się na siłach, by zrobić to najlepiej. Z rana "zapuściłam" barszcz do nagłego kwaszenia. Bo z barszczem to nieodmiennie jest tak, że w moim rodzinnym domu barszcz jadało się na Wielkanoc, by dla wigilijnego stołu zarezerwować żur, który był jednocześnie zupą grzybową, ale Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wyniósł ze swojego domu przyzwyczajenie do barszczu. Toteż dwudziesty siódmy raz będziemy jeść i barszcz, i żur. Całe szczęście, że pozostałe dania się zgadzają, bo przygotowanie wieczerzy dla kilkunastu osób byłyby trudniejsze ;).
Wigilie w naszej rodzinie zawsze były liczne i gwarne, skupiające wszystkich blisko.
Tylko jedna z Wigilii w moim życiu przeszła w pustce i bolesnym trwaniu. Wcale nie była nią ta pierwsza po śmierci Mojej Mamy. Zdarzyła się co najmniej trzy lata wcześniej. Moja Mama, już wtedy chora, wróciła z Gliwic po kuracji radioaktywnym jodem. Kuracja polegała na doustnym zażyciu jodu. Kilka tygodni po tym Moja Mama nie mogła przyjmować pokarmów, bo cały przewód pokarmowy był spalony od radioaktywnego pierwiastka. Ale też po takiej kuracji przez miesiąc obowiązywał okres karencji, podczas którego nie mogły z nią kontaktować się dzieci i kobiety w ciąży. I w tym czasie przypadła Wigilia i Boże Narodzenie.
Kiedy byłam w domu z dziećmi i Mężczyzną, Który Kiedyś Chłopcem, płakałam uświadomiwszy sobie, że być może już każda Wigilia i każde Święta takie będą. Płakałam, że nie mogę być przy Mojej Mamie, a ona tak cierpi. Płakałam, że nie mogę w żaden sposób pomóc w cierpieniu. Płakałam, z braku nadziei i z powodu wszechogarniających ciemności.
Kiedy byłam u Mojej Mamy jeszcze bardziej płakałam, bo całe jej nieszczęście złożone było w moim sercu. Wtedy musiałam płakać bezgłośnie, łzy topić we wnętrzu i sprawiać wrażenie pogodnej. Leżała w dużym pokoju, tuż przy wigilijnym stole, wycieńczona, naznaczona śmiertelnym jarzmem.
Chociaż przez tyle lat opiekowałam się Moją Mamą, w jej obecności zawsze byłam dzieckiem, dziewczynką, która potrzebuje wsparcia...
To była najbardziej samotna Wigilia w moim życiu. Po śmierci Mojej Mamy nie było tak smutno, boleśnie i pusto jak wtedy.
Skąd te wspomnienia?
Moja Mama zawsze bardziej ze mną jest, gdy ubieram choinę, piekę placki, szykuję potrawy, niż potem, przy wigilijnym i świątecznym stole.
I niech mi nikt nie mówi, że kulinarne zabiegi, "napełnianie stołu" i ta cała krzątanina, to nie jest atmosfera Bożego Narodzenia.
Życzę wszystkim po prostu obecności bliskich - nawet tych, których już nie ma.

sobota, 22 grudnia 2012

Pójdę do nieba!

Kiedy jechaliśmy z Maleńką Wnuczką do naszego domu, zapewne wywołana jakąś wzmianką, dziewczynka powiedziała:
Aaaa! Pan Bog! - jakby to miało wszystko wyjaśnić.
Pomni na to, że małe dzieci mają fenomenalną intuicję, oboje wyostrzyliśmy sobie apetyt na to, że Maleńka Wnuczka podzieli się z nami rewelacjami dotyczącymi transcendencji jaką dzieci mają, a dorośli już nie posiadają. Musieliśmy jednak zadać pomocnicze pytanie:
- No, co wiesz o Panu Bogu? - bynajmniej nie po to, by sprawdzać jej rodziców, czy dbają o wychowanie duchowe i religijne.
- Wiem wszystko co mi powiedziała Mamusia. Bo ona mi o Pan Bog opowiadała. - Ach, jaka nas czeka gratka, myśleliśmy sobie. - Ale nie mogę nic powiedzieć.

Dopiero po kilku dniach, podczas spaceru wróciła do tematu.

- A twoja mama babciu, babcia mojej Mamusi, ona jest u Pan Bog? - zapytała jakby nigdy nic.
Nie odgadłam reguły, których rzeczowników nie odmienia, ale Pan Bóg należy do tych, które wypowiada tylko w mianowniku, w dodatku ignorując znak diakrytyczny, za to twardo wymawiając ostatnią głoskę.
- W niebie? - dopytywała.
Kiedy potwierdziłam, odpowiedziała krótko:
- Aha! To do niej pójdziesz niedługo.

piątek, 21 grudnia 2012

Koniec i początek

Mknęliśmy Doliną Popradu kiedy zima wkraczała do kalendarza. Widoki były baśniowe. Lasy porastające koronę Pasma Jaworzyny i Radziejowej w Beskidzie Sądeckim pokryte były grubą szadzią. Wszystko skąpane w jaskrawej mgle, przez którą przedzierało się światło. Cienka warstwa białego śniegu, który odbijał mglistą poświatę, stanowiła doskonałe tło tych zimowych krajobrazów. Minęliśmy granicę, o której świadczą tylko tablice i przeskoczyliśmy na drugą stronę Beskidu, który tam nazywa się już Lubowelskie Góry. Podtatrzańskie kotliny skąpane były w tej jaskrawej, lśniącej nieziemskim blaskiem mgle, ale tak, jakby malarz od niechcenia pociągnął pędzlem, by nadać efekt panoramie. W pełnym słońcu, na tle sino-błękitnego nieba wdzięczyły się Tatry.
To mógłby być koniec i początek świata. Tylko ten dzień był pełen zaskakujących chwil, takich co to mogą być końcem i początkiem, a ja każdej z nich  pozwalałam się zaskakiwać. Przede wszystkim rozpromieniona twarz słońca - taką ją dzisiaj widziałam. I niezmierzona toń błękitu, w którym pragnę się pławić. Wysokie cienie przechadzające się po ziemi, które malowały siny ślad w miejscu swojej wędrówki, zdawałyby się bardziej pożądane latem, ale latem i cień kryje się przed palącym słońcem za cienkimi smugami i plamami. Mróz trzaskał, słychać to było. Nogi aż rwały się na szlak. A szlak prowadził dzisiaj w nietypowe miejsce. Przy dźwiękach góralskiej muzyki, o zachodzie słońca, kiedy po krótkiej wędrówce przesilenia zimowego w blado różowej pościeli kładło się za górami, dusza człowieka odchodziła na niebieskie pagórki, a ciało składano w ziemi. Było to na najwyżej położonym cmentarzu spośród wszystkich, na jakich zdarzyło mi się uczestniczyć w ostatniej drodze człowieka. Cmentarz leży ok. 640 m n.p.m.
I potem jeszcze te tańczące w ciemności mgły, kiedyśmy zjeżdżali z gór, gdzie swe źródła ma rzeka.
I może to był koniec i początek?


Puste miejsca

W środku miasta znajduje się bita droga. Przechodziłam nią kilka razy dziennie przez ostatnie dni, idąc do szpitala. Cieszyłam się jak dziecko ilekroć skręcałam w tę ulicę i stąpałam po niewybrukowanej drodze. To coś naprawdę osobliwego, by w drugiej dekadzie XXI wieku w mieście ponad 80-tysięcznym, w samym jego centrum znajdował się taki trakt jak z innej epoki. Z jednej strony stoją kamienice, które frontami wdzięczą się do równoległej drogi jezdnej, jednej z głównych przecinających stare miasto. Z drugiej strony najwidoczniej do niedawna stały puste działki, bo na kilku pobudowano nowe domy nawiązujące architekturą do tych, które zdobią inny fragment tej ulicy. Ale kilka działek stoi pustych, a ich ogrodzenie powalił czas. Przy jednej ostała się brama i furtka, przy innej kawałek siatki ogrodzeniowej. Wszystko porosło jakimiś pnączami, które w grudniu jawią się na dziko splątane, zdrewniałe łodygi. Za ulicą krzyżującą się z niewybrukowanym fragmentem owej uliczki, znajduje się dalsza jej część, już asfaltowa, z chodnikiem, ale tylko z jednej strony. Przy tamtej części rozlokowały się najpiękniejsze w mieście przedwojenne wille. Ale tamtędy przez minione dni nie chodziłam, bo w miejscu przecięcia się dróg musiałam skręcić do szpitala, który stamtąd jest o krok.
Niegdyś chodziłam całkiem inną drogą do szpitala. Ale nie mogę nią już chodzić. Na tamtej drodze zamknął się czas i tkwi na niej zbyt wiele bolesnych myśli. Tamtą drogą chodziłam do szpitala do Małej Dużej Córeczki, do Mojej Mamy i do Mojego Ojca. Zdarzyło się, że przemierzałam ją idąc do Mojego Brata, a kiedyś nawet do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem. No i ostatnio do Starej Kobiety. Oni wszyscy mi towarzyszą, kiedy idę tamtą starą drogą, a przecież tyle pustych miejsc przy stole po większości z nich. Dlatego obrałam sobie nową. Może z racji jakiegoś przesądu? Nie wiem. I nie byłam w stanie wytłumaczyć tego Dużej Małej Dziewczynce, gdy wracając dzisiaj ze szpitala, chciała byśmy szły tamtą starą drogą. Nawet się na mnie obraziła, że nieracjonalnie nie spełniłam jej prośby (wg niej tamtędy jest bliżej do domu).
Ulica piękniej wygląda, kiedy się na nią wchodzi wracając ze szpitala. Niewybrukowany odcinek jest krótki, ma może 150 m. I już od samego początku widać wysoki metalowy parkan, który stanowi zwieńczenie tej bitej drogi. Parkan prowadzi do sióstr felicjanek, które tam mają swoją sporą działkę z ogrodem i budynkami ochronki i przedszkola oraz salką do modlitw. Kiedy byłam w ogólniaku, do sióstr felicjanek chodziliśmy na religię. Trzeba skręcić, by dostać się na główną ulicę. Zaraz za budynkiem felicjanek, w którym znajduje się salka do modlitw, stoi pustka. Niegdyś był tam dom mojego nauczyciela chemii z ogólniaka. Już ucząc nas był emerytem. Ale w tamtych czasach jeszcze wspólnie z żoną mieszkali w pięknym, starym domu, położonym w ogrodzie, z dala od ulicy. Tkwili w tym domu, dwoje pogodni staruszkowie, ze swoim bólem po stracie jedynej córki. Najpierw odeszła ona. W kilka lat później dołączył do niej on. Dziś nie ma ogrodu, nie ma domu. Jest tylko miejsce, które było wystawione na sprzedaż. Miejsca przy tamtej niewybrukowanej uliczce nawet nie są na sprzedaż.
Za każdym razem, gdy tamtędy przechodziłam, chciałam móc wyobrazić sobie wygląd tego miejsca sprzed wielu lat. Tak jak potrafię sobie wyobrazić wygląd pustego miejsca przy głównej ulicy.

środa, 19 grudnia 2012

Słowa generała wiecznie żywe

Dziwne, bo jak tylko powiedziałam na głos, że wiem o motylu, który zagnieździł się w miejscu mojego serca, ten zniknął. Może tkwi tam jeszcze, ale nie trzepocze już skrzydłami i nie powoduje, że czuję się bardziej chora niż zdrowa.
Na własne uszy słyszałam dzisiaj, jak lekarz neurolog mówił, że widzi konieczność dalszej, głębszej diagnostyki klinicznej. I nie by wykluczyć, a potwierdzić dla wdrożenia najodpowiedniejszego leczenia.

Zapomniałam wczoraj napisać, jak moje obserwacje objęły automat telefoniczny. Pożyteczny "gadżet" sponsorowany dla oddziału dziecięcego przez firmę telekomunikacyjną. Dar zawiera się we wdzięcznej nazwie "Telefon do mamy". Według zamysłu darczyńcy, mali pacjenci mają otrzymywać (otrzymywać, znaczy dostawać, dostawać, znaczy bezpłatnie) karty telefoniczne, do korzystania z których służy automat, telefonować do mamy, do taty, babci, czy kogo tam, by zmniejszyć stres związany z pobytem w szpitalu. Automat zainstalował sponsor na swój koszt i karty również sponsoruje. Moje dziecko na przestrzeni tego miesiąca jest drugi raz na oddziale i nikt nie zaproponował karty. Za to co rusz do automatu podchodzą pielęgniarki, wyjmują swój telefon komórkowy, ale tylko po to, by odnaleźć pożądany numer i telefonują. Niech zgadnę, skąd mają karty do automatu? Tak. Zapewne kupują karty do automatu, by nie używać na oddziale telefonu komórkowego i dzwonią z automatu, bo może i taniej.

Nie mam pojęcia co mówił neurolog po pierwszej konsultacji, bo nie było mnie przy niej, a też nikomu nie przyszło do głowy, by neurolog zebrał wywiad od matki małoletniego pacjenta, więc mogę się domyślać, że oddział namataczył w sprawie diagnostyki neurologicznej podczas poprzedniego pobytu.
I tylko nie wiem, co wpłynęło na zmianę postępowania pani ordynator. Musiały to być moje słowa, których podczas poprzedniej rozmowy padło niemało. Być może gdybym była obecna podczas pierwszej konsultacji neurologicznej mogłabym użyć jeszcze innych słów, które byłyby mocnymi argumentami, jak ten usłyszany dzisiaj.

Na nowosądeckim oddziale pediatrycznym słowa ś.p. generała Gągora "zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia" są ciągle żywe. Dlatego nie wiem, czy otrzymam skierowanie dla mojego dziecka do diagnostyki i leczenia klinicznego.

Pomimo zimy muszę wyeksmitować motyla z miejsca mojego serca. Muszę być bardziej zdrowa niż chora.




wtorek, 18 grudnia 2012

Motyl w miejscu serca

Trudno jest robić cokolwiek, kiedy w miejscu serca ma się trzepocącego skrzydłami motyla. Pewnie nigdy nie umiałabym nazwać tego stanu inaczej, niż tak jak to czuję, ale opowiadałam to kiedyś mojej siostrze, która jest lekarzem i ta na koniec stwierdziła, że jeszcze nigdy w życiu nikt nie opisał jej tak poetycko objawów tachykardii. Tachykardia niekoniecznie jest objawem choroby, w moim przypadku pewnie jest objawem wieku ;), ale kiedy ten motyl wprowadzi się w okolice mostka, to człowiek czuje się bardziej chory, niż zdrowy. Dlatego dzisiaj najczęściej oglądałam świat bez formułowania nawet myśli, a co dopiero komentarza. A było tak, że gdy wchodziłyśmy rano do szpitala z Dużą Małą Dziewczynką, tuż przed nami przez wahadłowe drzwi przechodziło kilku studentów kierunku ratownictwa medycznego. Wszyscy ubrani w piękne czerwone spodnie i kurtki. Przeszli nam przed nosem, nie ustępując miejsca. A niech tam, przecież spieszą się na praktykę, pomyślałam i buch! drzwi uderzyły w zagipsowaną rękę Dużej Małej Dziewczynki. Mogli się spieszyć, ale powinni uważać. Wtedy jeszcze zareagowałam i poinformowałam, że stawiam im stopień niedostateczny za brak empatii do chorego i narażenie go na dodatkowe urazy i ból. Już wyobraziłam sobie, że jestem chorym, którego pakują do karetki i przez nieuwagę przytrzaskują mu nogę drzwiami...
Potem siedziałyśmy długo w izbie przyjęć oddziału pediatrycznego i pierwsza osoba, która przechodziła i nas zobaczyła, była tą osobą, której my obie najbardziej nie chciałyśmy w ogóle dziś spotkać. Potem weszła pielęgniarka. Ta zaś przeszła obok nas, jakbyśmy były niewidzialne, popatrzyła w lustro, zdjęła buty, stanęła na wadze, coś mruknęła pod nosem, założyła buty i wyszła w dalszym ciągu nas nie zauważając. Potem weszła lekarka z usprawiedliwieniem, że tylko po szpatułki i przeprasza. Następnie pani ordynator zajrzała z taką miną, jakbyśmy były żoną i córką sułtana, który odtąd będzie sponsorował oddział szpitalny. Jedna z pielęgniarek w biegu zajrzała do nas i powiedziała: Siedzicie? To siedźcie, zaraz się wami zajmę. Aż przyszła młoda i sympatyczna lekarka i się nami zajęła.
Potem lepiłam uszka i pierogi. Już na Wigilię. Zawsze tak robię. Wsadzam do zamrażarki i są gotowe. Pewnie przy setnym uszku, bo już bardzo mnie bolał kręgosłup szyjny, posłyszałam zamieszanie pod drzwiami. Spoglądam przez wizjer - drzwi u sąsiadki otwarte, przed drzwiami stoją gotowe do wyniesienia pudła. Przypomniałam sobie jak ze dwa lata temu piętro niżej złodzieje włamali się do sąsiadki w samo południe i nikt nie zareagował. Dlatego wyszłam na korytarz. Drzwi otwarte na oścież i żywego ducha nie ma. Wołam: Sąsiadko! Sąsiadko! Wyszła z kuchni, więc to nie złodzieje. Wróciłam do uszek i pierogów.
Potem poszłam z obiadem do Dużej Małej Dziewczynki. Nie mogła go zjeść, bo lada moment miała iść na badanie. Już nie koncert życzeń z mojej strony, jak mi insynuowała ostatnio pani ordynator, a medyczna procedura diagnozowania poprzez wykluczanie. Więc MRI OUN. Badanie, od którego powinni byli zacząć poprzednią hospitalizację dziecka z przeszłością neurologiczną.
Minęło z dwie i pół godziny od mojego przyjścia z obiadem zanim zadzwoniono z pracowni rezonansu magnetycznego, że można przyjść na badanie. Obiad stygł, Dużą Małą Dziewczynkę skręcało z głodu. Motyl w miejscu mojego serca trzepotał skrzydłami. Dlatego usiadłam w poczekalni i czekałam, aż badanie się skończy. Z jakiegoś oddziału pielęgniarka przyprowadziła 5 pacjentów do hurtowego badania. Wyglądali jakby byli z psychiatryka. Nawet zachowywali się adekwatnie. Jedna pani mówi: Ja tam nie wejdę. Ja się boję. Nie, ja tam nie wejdę. Na co druga, usiłująca ją uspokoić, powiedziała: To jeszcze pani nigdy nie miała robionego rezonansu? Nie ma się czego bać. To nie jest straszne badanie. Tylko jak kładą człowieka w tej tubie, to jest okropne. Można umrzeć ze strachu! Na co pierwsza pani: No widzi pani?! Nie! Ja tam nie wejdę. Ja się boję. I znów druga: Mówię pani, że to nie jest straszne. Nie ma się czego bać. Tylko tak OKROPNIE jest w tej tubie.
Rozmowa w tym tonie toczyła się do momentu, w którym Duża Mała Dziewczynka nie zjawiła się w poczekalni po skończonym badaniu i nie jęknęła: Jejku, moja głowa! Myślałam, że mi młotkiem po niej walą! No, widzi pani, a mnie tak boli głowa. - Odezwała się znów pierwsza pani. - Czy to boli? - zwróciła się do Dużej Małej Dziewczynki. Nie, nie boli. Ale to takie OKROPNE! Jakby młotkiem walili po głowie - Duża Mała Dziewczynka już się zapamiętała w opisie, więc odciągnęłam ją czym prędzej i ruszyłyśmy labiryntem korytarzy w drogę powrotną na oddział.
Nie wiem, czy wszystkie szpitale mają tak skomplikowaną bryłę, ale nasz szpital składa się z kilku budynków stawianych w różnych okresach na przestrzeni ponad 100 lat. W dodatku znajduje się na wzgórzu, więc poziom -1 w jednym budynku jest bodaj 1. piętrem w innym.
Poradziłyśmy sobie bez kompasu - ma się to doświadczenie w biegach na azymut.
Dopiero w drodze powrotnej do domu pomyślałam sobie: a jak to badanie niczego nie wykluczy, a coś potwierdzi?
I wtedy się motyl roztrzepotał w okolicy mojego mostka na dobre.



poniedziałek, 17 grudnia 2012

Nie trzeba pytać

Lubisz cytować Paula Coelho, choć są tacy, którzy wyśmiewają się z tego. Rozmawiam z Tobą od dawna, ale dopiero kilka dni temu usłyszałam brzmienie Twojego głosu i od tej chwili chciałabym Cię słuchać bez końca. Zwłaszcza, że pięknie mówisz o miłości. Mówiąc o Nim, mówisz tylko o miłości. Kilka lat temu stałam sama pod niebem pełnym gwiazd, w głębi Beskidu zasypanego białym puchem i właśnie wtedy powiedziałeś mi, co znaczy siedzieć na Jego kolanach. Kiedy się na nie wdrapałam, zastałam tam Ciebie. Była jedna z tych nocy, na które czeka się latami. I od tamtej pory jest tak, że każda radość, albo smutek, które mnie  na Jego kolana sprowadzają, pozwalają mi spotkać tam Ciebie. Uwielbiam te spotkania, bo są skąpane Jego dobrocią. Wystukuję na klawiaturze słowa i czekam z niecierpliwością na odpowiedź. Czasem wysyłam SMS-a z prośbą o potwierdzenie, że jesteś i czekasz, bo oczy mi spuchły od płaczu i nic nie widzę. Potwierdzasz. Czekasz. Dotykam potem Twoich snów, a Ty czuwasz nad moimi. Twoje czuwanie, to nieustanne zapewnienia zawarte w dwóch słowach: On jest.
Tak. Widzę Go w Tobie.
O nic nie pytam. Chcę by tak było.



niedziela, 16 grudnia 2012

Rodowód sieroty wojennej

Każdy CISOWIEC to serdeczny druh. A serdeczny druh, to jak dobrze przyprawiona mieszanka brata, czy siostry i przyjaciela.

Grudniowa noc przyniosła ogromny smutek. Cicho i w otoczeniu troskliwej i najdelikatniejszej miłości, czyli tak jak żyła, odeszła jedna z CISOWSKICH Mam. Ta była wyjątkowa, bo dwie jej córki zeszły na drogę harcerską, zaś trzecia sympatyzowała, zwłaszcza podczas wypraw w góry i ognisk.
Mama urodziła swoje trzy córki w krótkim odstępie czasu, toteż nic dziwnego, że lgnęły do siebie. Ale też wyraźną zaletą domu rodzinnego było to, że w sposób nietuzinkowy wszystkie były przywiązane do siebie wielką siostrzaną miłością. Były w okresie wzrastania i są dzisiaj, same będąc matkami dorosłych dzieci. Cała rodzina nosiła nazwisko jednego z najpopularniejszych sienkiewiczowskich bohaterów. Tata nosi nawet jego imię.
Mam wrażenie, że na przestrzeni kilkudziesięciu lat znajomości z trzema siostrami wysłuchałam większości anegdot rodzinnych. Wszystkie są ciepłe, okraszone wyjątkową atmosferą, która w tej rodzinie panowała, a którą to siostry wniosły do świata CISOWCÓW. Zawsze też miło było zapukać do ich domu rodzinnego, bo rodzice, szczególnie zaś Mama, przyjmowała z otwartymi ramionami przyjaciół swoich córek. Była nauczycielką w wiejskiej szkółce, więc potrafiła nawiązać kontakt z młodzieżą, a w miarę upływu czasu i naszego dojrzewania, to już znajomość kwitła. Bo kwitła tam miłość do drugiego człowieka, zainteresowanie jego sprawami, umiejętność wysłuchania i najprostsze ludzkie gesty - uśmiech i podanie ręki.
Mama Celina i jej mąż. Ich trzy córki z mężami. Ich siedmioro dzieci i przyszłe dzieci ich dzieci... to rodowód sieroty wojennej, której w niemowlęctwie uratowano życie w sierocińcu prowadzonym przez zakonnice. Nie wiedzieć dlaczego Mama zainteresowała się niedawno swoim pochodzeniem, odnalezieniem jakichś śladów prawdziwych rodziców... Nie znalazła żadnych dokumentów, ale za to św. Mikołaj potraktował ją jak małą dziewczynkę i w prezencie dał jej tę wiedzę i możliwość obcowania z matką i ojcem, których nie znała w swoim ziemskim życiu.



sobota, 15 grudnia 2012

Bezcenny dar*

Będąc podlotkiem zaczytywałam się w poezji miłosnej Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Zapewne nie byłam odosobnionym ani też żadnym szczególnym przepadkiem. Szereg jej liryków znałam na pamięć i do dzisiaj potrafię wyrecytować niektóre z nich. Melancholia poetki była mi szczególnie bliska. Tam była! Jest do dzisiaj. Dlatego sama sobie się dziwię, że dopiero teraz wzięłam do ręki książkę napisaną przez siostrę Pawlikowskiej, Magdalenę Samozwaniec, opowiadającą o rodzinie Kossaków. W zasadzie książka "Maria i Magdalena" jest hołdem, jaki autorka złożyła starszej siostrze i rodzicom, szczególnie zaś wielkiemu ojcu - Wojciechowi Kossakowi. Opisane ponad 40 lat życia, które siostry spędziły razem na Kossakówce, z drobnymi przerwami na nieudane małżeństwa obu, oparte są na tle historii Krakowa i Zakopanego w pięknej scenerii życia przedwojennej polskiej bohemy.
Nie zamierzam oczywiście recenzować książki, bo takie działania uważam za śmieszne, wszak o gustach się nie dyskutuje, oceniać i krytykować nie mnie, a informacja jest w bibliotece :), ale chciałabym podzielić się pewną refleksją. Otóż, czytając opasłe tomisko (najchętniej czytam "grube" książki) miałam wrażenie, że znam te treści, że już się z nimi zetknęłam, że tylko wygrzebuję je z pamięci. Nie czytałam jednak "Marii i Magdaleny" nigdy. Czytałam poezję Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i ją zapamiętałam.
Powzięłam więc przekonanie, że pani Maria tak opisała dziejącą się rzeczywistość w swojej poezji, że pozwoliła mi poznać wiele sekretów jej życia rodzinnego i jej duszy.
Ale każdy medal ma dwie strony. Tak też jest i drugą stroną tego zaszczytnego medalu i ogromną zasługą młodszej siostry, wzrastającej w cieniu wielkiej poetki i znającej swoje miejsce w dziejach rodu, że opisała życie dokładnie tak samo, jak przeżywała je i zapisywała w tomach poezji pani Maria.





* Pewnie mnie biografowie zakrzyczą, bo skromność nie była cechą charakteru Magdaleny Samozwaniec i z tym się zgodzę. Pisząc książkę "Maria i Magdalena" posłużyła się jednak bezcennym darem skromności.

piątek, 14 grudnia 2012

Szlachetność

Nauczycielka w jednej ze szkół powiedziała do swoich wychowanków, że klasy z ich szkoły biorą udział w akcji "szlachetna paczka", wobec powyższego chciałaby, aby ich klasa również przyłączyła się do akcji. Nie wiem, czy powiedziała dzieciom na czym polega idea tego działania, ale mam wrażenie, że sama jej nie rozumie, ponieważ zaapelowała, by uczniowie przynieśli z domów jakieś ubrania i zabawki i, że nie muszą być nowe, raczej niepotrzebne.
Kiedy przeglądałam tzw. bazę rodzin potrzebujących, objętych opieką akcji "szlachetnej paczki" w mojej miejscowości i okolicy przeczytałam niezliczone ilości ludzkich losów, które zbudowane są z nędzy i beznadziei. Chodzi o nędzę dosłowną i tę duchową. Bo nędzy duchowej człowiek sięga, kiedy brak mu perspektyw na poprawę losu nie tyle swojego, co swoich bliskich, kiedy brak mu nadziei, a radość jest pojęciem abstrakcyjnym. Nędza duchowa nie bierze się z niskiego poziomu wrażliwości, braku, czy zachwianiu wiary, wąskich horyzontów. Ona bierze się z tego, że człowiek w swoim nieszczęściu doprowadzony jest do skraju wytrzymałości psychicznej.
"Szlachetna paczka" przygotowana według przepisu owej nauczycielki może sprawić, że rodzina ta już na dobre pogrąży się w otchłani swej beznadziejnie tragicznej sytuacji.



czwartek, 13 grudnia 2012

Dobrego od złego rozeznanie

Dobro od zła jest oddzielone prostą, grubą kreską. W tym przypadku nie ma żadnej płynnej granicy. Nie ma mniejszego, czy większego zła. Jest tylko dobro albo zło. I umiejętność wyboru pomiędzy nimi. Wybierać musi człowiek przyobleczony sercem i bogaty mądrością.
Najlepsze rozeznanie w tym temacie mają małe dzieci. Te, które nie zostały jeszcze skażone kombinacjami i manipulacjami, które dorosłym tak bardzo przesłoniły właściwe rozpoznawanie rzeczywistości. Dla dzieci śnieg jest biały, nie ma żadnych odcieni brudu wielkiego miasta. Boją się nocy, bo nie ma w niej światła, a brak światła jest brakiem bezpieczeństwa, a więc brakiem dobra. Pierwsze je raduje, drugie przeraża.
Duży nie dostrzega bieli śniegu spod zwałów własnego czarnowidzenia, zaś mrok najgłębszej nocy okłamuje lampą.


środa, 12 grudnia 2012

Usłyszeć i zobaczyć prawdę

Kiedy to powiedziałam ulga spowiła powietrze i stała się prawie namacalna. Jakby rozsiadła się na wszystkich wolnych miejscach dając orzeźwienie i płuca osób, które to usłyszały, po raz pierwszy od dłuższego czasu odetchnęły głęboko, niczym tonący, który zaczerpnął powietrza, gdy wreszcie znalazł się na powierzchni.
Aż byłam zdziwiona, że po tym wszystkim co się stało, ośmieliłam się to powiedzieć. Pewnie nigdy bym tego nie zrobiła, gdybym dzień wcześniej nie dostała polecenia wyrażonego najprościej ze wszystkich prostych sposobów - abym się na TO odważyła. I chociaż ubierałam myśli w słowa długo i powtarzałam bezgłośnie tam i z powrotem, wypowiedziane brzmiały inaczej niż w mojej głowie. Im bardziej mówiłam, tym bardziej mój głos stawał się zdecydowany i pewny, nabierał mocy, która i mnie wprawiła w tym wypadku w zadziwienie.
Patrzę na to, jakbym nie była uczestnikiem własnego życia i jego wydarzeń, a tylko trzymała książkę w ręku i czytała, mając tym samym wgląd w pierwszą i ostatnią stronę opowieści, która już została opisana. I wiem, niewyjaśnioną i nieobliczoną wiedzą Bożego gwałtownika, że rozgrywa się bój. Serca zbudowanego z pokory, prośby i miłości.


wtorek, 11 grudnia 2012

Nagroda za trud

Któż nie widział w swoim życiu małego człowieka z trudem mozolącego się nad nową umiejętnością, która frapuje go dotąd, aż nie opanuje jej po kres i do pełna? Taki maluch przez ładnych kilka pierwszych lat wciąż uczy się i uczy, próbuje, przyswaja i ćwiczy. Już nigdy potem człowiek w ciągu całego swojego życia nie przykłada się tak do nauki i zdobywania nowych umiejętności, jak w tym początkowym okresie. Jest to cudowny czas dla opiekunów dziecka, dający najwięcej radości i satysfakcji, bo wszystko zdarza się po raz pierwszy. I wcale nie jest ważne, że dziecko nie jest pierworodne, a przyszło na świat jako młodsze rodzeństwo; dla rodziców każde dziecko jest nowym cudem i nową radością. A dla dziecka każda chwila jest wielkim zadziwieniem. Aż wyrośnie z radosnego i bezpiecznego okresu dziecięctwa i od tej pory większość wykonywanych prac będzie traktowanych w kategorii wielkiego, wymuszonego trudu.
Próby uczenia się i nieustawania w działaniu najlepiej obrazuje nauka chodzenia. Ileż to razy dziecko przymierzy się, by powstać z kolan. Przykłada rączki to tak, to nieco inaczej do oparcia, dźwiga ciężką pupę, a wielką głowę samodzielnie ustawia do pionu. Mija sporo czasu. Udało się! Stoję! - zdaje się wołać radosnym śmiechem. Nauczone oklasków odrywa rączki od stałego oparcia i... bęc! Już siedzi na podłodze z wyrazem osłupienia na twarzyczce. Nawet się na tę okoliczność rozpłacze, a co? Zaraz też kochająca mama podbiegnie, pocałuje stłuczoną pupę, przytuli, załagodzi dobrym słowem. I próby rozpoczynają się od nowa. Może gdyby dzidzia tak bardzo nie chciała nagrodzić się oklaskami nie przyszłoby jej do głowy odrywać rączek od oparcia, na którym się podtrzymuje? Jednak musi. Toteż próbuje, kombinuje, co zrobić, by i ta sztuka wyszła. Mija zapewne kilka dni, zanim maluch nagrodzi się oklaskami nie przewracając się. Skoro tak, to przecież stanął po to, żeby robić to, co mama i tata: chodzić, samodzielnie poznawać świat, dotrzeć w te zakamarki, które rodzice nosząc malucha na rękach, skrzętnie omijają. Tam musi być coś niezwykłego! Zanim maluch zrobi pierwszy krok usiłuje oderwać nóżkę od podłogi. O nie, proszę państwa! To nie jest łatwa sztuka. Chwieje się więc tam i z powrotem, prawie jak Żyd na modlitwie i... znów kilka dni upadków, niepowodzeń, bólu fizycznego i urażonej dumy małego odkrywcy, które w żaden sposób nie zniechęcają go do podejmowania kolejnych prób. Zmienia się technika wstawania z podłogi. Już nie jest potrzebne oparcie, bo maluszek nauczył się wstawać bez podtrzymywania. Dźwiga tę zapampersioną pupę i w tych dniach ciężkich eksperymentów to właśnie pupa jest najwyżej położoną częścią ciała niemowlaka ponad poziomem podłogi. Ileż upadków, lżejszych i cięższych stłuczeń? A bo to czasem się noga podwinie i gdyby duży tak upadł, zapewne wyrwałby nogę co najmniej w dwóch stawach. Maluch tylko rozpłacze się rozgoryczony. Innym zaś razem ciężar głowy przyciągnie do ziemi i masz - warga przecięta. Tysiące niegroźnych upadków i nieudanych prób. Ale najbliższe dni pokażą, że wysiłek nie pójdzie na marne. Najważniejsze, że każdy ból ukoi ukochana osoba, w bliskości której mały człowiek czuje się bezpiecznie. Gdyby nie to poczucie bezpieczeństwa pewnie nie z takim zapałem i determinacją ćwiczyłby wszystko, co ćwiczy w swoim krótkim życiu. Miłość bezwarunkowa i bezkresna. Ocean miłości. Spokojny, radosny i uśmiechnięty. Krzepiący swoją bliskością, dający wytchnienie i odpoczynek w szerokich, kochających ramionach, które skrywają miarowo bijące serce - rytm ludzkiego życia. Mały jest mądry, bo wie do kogo udać się w płaczu, radości i bólu. A duży nie wie, gdzie szukać pokrzepienia.


Dobry mały pasterz

Minionego lata chodząc po Beskidzie Sądeckim poznałam małego chłopca opiekującego się stadem owiec. Podczas południowego dojenia obecni byli dorośli mężczyźni i to oni wykonywali tę pracę, ale natychmiast po skończonym udoju udali się w odległe miejsce do innych zajęć, pozostawiając stado pod opieką chłopca. Nieopodal, zażywając cienia, odpoczywało kilka dorodnych psów pasterskich, na czas skoszarowania owiec zwolnionych z obowiązku pilnowania. Widząc obce osoby łypały jednym okiem. Nawet się nie podnosząc i nie węsząc niebezpieczeństwa udawały, że drzemią, gotowe na każdy znak do obrony. Chłopiec z  zamiłowaniem opowiadał o owcach i obyczajach pasterskich. O każdej z owiec mógł opowiedzieć oddzielną historię. Z dumą wskazał kilka sztuk w stadzie informując, że są jego własnością, ale jeśli lato nie przyniesie strat w pogłowiu, będzie miał ich więcej, ponieważ jego owce rozmnożyły się przysparzając mu kilka jagniąt. Oczywiście w koszarach wypełnionych po brzegi wełniastymi zwierzakami umiał wskazać swoje owce i jagnięta. Koszary to przenośna zagroda dla owiec, do której zapędza się stado albo do dojenia, albo na noc. Koszary przenosi się z miejsca na miejsce za wędrującym stadem. Stado rozpoczyna letni wypas od najniżej położonych terenów, by wraz z upływem lata zmierzać ku halom i łąkom w wyższych partiach gór.
Bohater mojej opowieści porozumiewał się ze stadem za pomocą gwizdów i specjalnych dźwięków powstających na tej samej, co gwizdanie, zasadzie. Owce, usłyszawszy taki odgłos, nieruchomiały i nasłuchiwały. Widać było to nasłuchiwanie w postawie całego stada. Chłopiec sprytnie przeskoczył zagrodę i otworzył olbrzymią furtkę koszarów. W tym momencie psy, jak na komendę poderwały się, choć one same nie dostały wyraźnego polecenia od chłopca. Widać mowa gwizdów zrozumiała jest i dla owiec, i dla psów. Wokół wychodzących z koszarów owiec chłopiec zatoczył łuk tłumacząc nam, że wyznacza owcom kierunek wymarszu, ponieważ owce wiedzą rzekomo, że poza wyznaczoną przez chłopca granicę iść im nie wolno. I rzeczywiście owce poczciwie poruszały się tunelem ograniczonym tylko zawirowaniem powietrza, w którym prócz wiatru, świszczał jeszcze gwizd chłopca, trwał zapach i wibracja powietrza, które zakazywały owcom pójść w tamtym kierunku.
Podczas rozmowy z nami w oczach chłopca malowała się wielka duma i radość, że może - on, mały chłopiec - nam, miastowym, zaimponować swoją wiedzą i umiejętnościami pasterskimi. A to wpisane było w wielką odpowiedzialność, miłość i przywiązanie do całego stada i każdej pojedynczej owieczki, do miejsca porośniętego beskidzkimi lasami z kopcami gór oraz do błękitu nieba, pod którym się urodził, wzrastał i pracował.
Dobry mały pasterz na swoim skrawku ziemi.




niedziela, 9 grudnia 2012

Uzdrowienie jak wyzwolenie

Pod względem podejścia do samych siebie ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych pobłażających sobie zawsze i wszędzie oraz tych, którzy nieustannie są dla siebie najsurowszymi sędziami. Jest jeszcze centrum, grupa środka, ludzi dojrzałych duchowo, którzy mają zdrowe podejście do siebie i innych, miłują się miłością o jakiej mówi najważniejsze przykazanie; ta jest niestety bardzo nieliczna. Skąd wiem, że nieliczna? Ano zapewne nikt nie byłby w stanie zrobić takich badań, więc nie czytałam statystyk. Wystarczy wnikliwie obserwować ludzi, by postawić taką tezę.
Sama siebie kwalifikuję do drugiej kategorii, tj. ludzi mających ostre i krytyczne podejście do samych siebie (nie mylić ze złą samooceną). To takie bycie dla siebie wiecznym Janem Chrzcicielem ostro napominającym do nawrócenia i poprawy.
Z wiekiem nabyłam nieco dojrzałości potrzebnej do umiejętności znalezienia się w grupie środka, ale to nie jest moje stałe miejsce.
Tymczasem będąc człowiekiem zbyt pobłażliwym, czy też zbyt surowym dla siebie samego należy szukać i dopuścić uzdrowiciela. Tego, który zanim powie wstań i chodź, będzie łagodnym i miłującym sędzią, bratem, Bogiem.




Droga

Zapewne Moja Mama nie zdawała sobie sprawy dlaczego swoim dzieciom kupuje na piątkową kolację słodką chałkę z kruszonką, by pokroić ją potem i posmarować masłem i dżemem. Tak było przez całe moje dzieciństwo, bo zapewne taki zwyczaj wyniosła ze swojego rodzinnego domu, a tam wziął się po prostu z obyczajowości małego galicyjskiego miasteczka, w którym wyznawcy różnych religii żyli po sąsiedzku i ich kultura i zwyczaje przenikały się i mieszały. Bo Żydzi rozpoczynając każdego piątku święto szabasu podawali na kolację plecioną chałkę. Jednak Moja Mama przyszła na świat tuż przed okropieństwami II wojny światowej. Holokaust wyludnił polskie miasta ze starszych braci w wierze, więc miasteczko w którym dorastała Moja Mama, później rodziła swoje dzieci, było już zupełnie innym miejscem na świecie, dlatego zwyczaj ten musiała już pewnie tylko powielać. Byłam małym dzieckiem, kiedy rząd naszego kraju wyprosił pozostałych przy życiu Żydów dając im bilet z Polski w jedną stronę w wybranym przez siebie kierunku, najczęściej do Izraela. I tak tylko piątkowe kolacje w moim domu, wiele słów i określeń, oraz bliżej nie sprecyzowanych zachowań przeżyło do czasu, w którym mogłam połączyć te przyzwyczajenia z wiedzą na temat religii, kultury i obyczajowości żydowskiej, która po sąsiedzku przeniknęła do rodzin katolickich.
W takim tyglu narodowościowym, jaki reprezentowały przedwojenne polskie miasta, zapewne dużo łatwiej ludziom przychodziła tolerancja, ale równie łatwo było o niezrozumienie, konflikty i nienawiść. By wykazać się pierwszym potrzeba dobrej woli, mądrości i zrozumienia. By nie wykazać się drugim, trzeba umieć być człowiekiem. A do wszystkiego potrzeba miłości. Takiego zwykłego miłowania bliźniego (jak siebie samego) na drodze swojego życia. Może nie jest to najłatwiejsza z dróg, ale zapewne niezbędna do tego, by życie tutaj na ziemi nie było piekłem, które tworzymy sobie i innym, a pozwalało nam zbliżać się do prawdziwego Człowieczeństwa.



piątek, 7 grudnia 2012

Wielkie małe rzeczy

Człowiek spędzający swoje życie w działaniu zapewne niejednokrotnie stanął przed barierą czegoś, o czym pomyślał, że to jest nie do zrobienia, że nie da się, że on nie ma siły, możliwości, nie widzi sposobu realizacji. Jedni mają taki charakter, że nie ustąpią, dopóki nie zrealizują zamierzenia, inni rezygnują, by za jakiś czas powrócić do dzieła, bo sprawa nie daje im spokoju i z nowym spojrzeniem znajdują dobre rozwiązanie, czy dokończenie, jeszcze inni karmiąc się niezdrowym dopingiem, mówią: co? ja nie zrobię?! Są i tacy, którzy zbyt łatwo rezygnują.
Myślę, że we mnie drzemią wszystkie te typy, które wymieniłam, a pewnie jeszcze i takie, o których nie wspomniałam. Z natury jestem człowiekiem, który lubi doprowadzać rozpoczęte zadanie do końca, bo droga do celu ma swoje blaski, ale najjaśniej błyszczy laur zwycięstwa, który oczekuje na finiszu maratonu, którym jest każde zadanie, przy czym najmilsze są te wygrane, które były walką i drogą dla innych, niż własne korzyści, celów. Duży wpływ na taką moją postawę miały zapewne powtarzane przez Moją Mamę słowa: "Jak to Dorosiu, ty sobie z tym nie poradzisz?" (z naciskiem na "z tym") i nie miały one bynajmniej na celu rodzenia we mnie niezdrowych ambicji, a zmuszały do realnej analizy zmierzenia sił na zamiary i dodawały wiary we własne możliwości.
Wiele miałam słabości i chwil zniechęcenia, ale z całego mojego życia pamiętam jeden moment, w którym najbardziej pomyślałam sobie: Boże, przecież ja nie dam rady. Było to w dniu moich 35. urodzin, kiedy wróciłam ze szpitala z Dużą Małą Dziewczynką. Synek i Mała Duża Córeczka byli w szkole na popołudniową zmianę. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem przywiózł nas do domu, położył noworodka w koszyku i zajął się wszystkim innym, byle uciec przed lękiem, który najwidoczniej i z nim się ścigał. Mężczyzna, Który kiedyś Był Chłopcem, pewnie jak większość mężczyzn na świecie, najczęściej uciekał w majsterkowanie domowe, no i oczywiście do pracy zawodowej, jako sprawy najbardziej pilne i niecierpiące zwłoki, przed każdym "normalnym" obowiązkiem domowym i rodzinnym.
Płaczący noworodek leży w koszu. Rozgardiasz w całym mieszkaniu, bo kocyk jeden i drugi tu i tam, moje ubrania i torba ze szpitala też zajęły przestrzeń i stworzyły barierę, której usunięcie zdało mi się nie na moje siły. Ja słaba, bo po cesarskim cięciu i nie wiadomo kiedy dojdę do siebie; informacja, że Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem nie dostał urlopu; dzieci, które lada moment mają wrócić ze szkoły - ani małe, ani duże - wymagające troski i doglądnięcia, jak to dzieci...
NIE DAM RADY!!! - huczało we mnie w każdej myśli i w każdym czuciu.

Za niespełna miesiąc minie 14 lat od tamtej dziwnej daty, kiedy przez krótki moment zwątpiłam w swoje możliwości.


czwartek, 6 grudnia 2012

Uzdrowieni

Kto dojrzewał do swej wrażliwości opierając się na lekturze "Małego Księcia", temu dobrze znane jest stwierdzenie, że "dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Dlaczego więc tak bardzo współczujemy i unosimy się w ubolewaniu nad ludźmi, którym nadaliśmy miano ułomnych, z powodu jakiegoś niedomagania fizycznego ich ciała bądź organizmu? W swoim życiu spotkałam dużo ludzi chorych, niepełnosprawnych. Byli wśród nich niewidomi, głusi, bez rąk, czy nóg, sparaliżowani i wreszcie chorzy na nieuleczalne choroby. W spotkaniu z tymi ludźmi to nie kalectwo, czy choroba wysuwa się na pierwszy rzut oka, a niesamowita radość chwili, niezrozumiała ufność i spokój, a także widoczna, jakby węglem na czole wypisana wiedza o tym, co w życiu najważniejsze.
Nie można się bać spotkania z ludźmi, których izolujemy od naszej sprawności i zdrowia nazywając ich niepełnosprawnymi i chorymi. Przede wszystkim należy mieć świadomość, że w kontakcie z nimi to my jesteśmy biorcami nieosiągalnej i niezrozumiałej dla nas nadziei i wiary, a także pogody ducha, jaką nigdy nie dysponowaliśmy. I ta zadziwiająca radość każdej chwili, tej która jest, trwała jeszcze przed momentem i zacznie się za ułamek czasu. Nie jutro, za tydzień, miesiąc, czy w przyszłym roku, tylko właśnie za ułamek czasu. Oni przechodzą te ułamkowe bariery czasoprzestrzeni ze zgodą na wszystko. Dosłownie na wszystko. Z oczekiwaniem i, tak, z zaufaniem i nadzieją.
Wcale o tym nie mówią, nie rozpowiadają. To wszystko można, obcując z nimi, dostrzec tylko sercem.





środa, 5 grudnia 2012

Zamki z piasku



Będąc dzieckiem uwielbiałam się bawić w piasku. Cała dzieciarnia z naszego bloku zbierała się w ciasnej piaskownicy, która tak naprawdę nie była piaskownicą, a czymś, co jej nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przypominało, ale żadne z nas tego nie zauważało. Wznosiliśmy wspaniałe budowle - zamki z podjazdami i mostami, murami obronnymi, basztami i fosami, olbrzymie palisady i zmyślne bramy. Na dziedzińcach rosły drzewa z prawdziwych gałązek odzianych w liście. Gdzieś w niewidzialnym wnętrzu przechadzały się królewny i królowe oczekując na męski ród, który pod wodzą króla wyruszał na bój. Któregoś lata rozpętała się afera, ponieważ wszyscy starsi chłopcy, w tym Mój Brat oraz jacyś obcy mężczyźni, wygonili nas z piasku i rozpoczęli podejrzane działania. Osobiście zrobiłam straszliwą awanturę, w którą zaangażowałam telefonicznie Moją Mamę, będącą akurat w pracy, bo postraszono nas, że oto właśnie nadszedł kres dziurze w ziemi wypełnionej piaskiem, który wiatr rozsiewa wokół i tylko bałagan się robi i nieład. Były to czasy, kiedy dywany leżakowały na trawnikach, albo zwisały na trzepaku po zabiegu, którego dokonywało się na nich za pomocą trzepaczki, by zniknął z nich kurz i śmieci. Nikomu nie śnił się jeszcze elektryczny odkurzacz.
Sprawa z likwidacją i zabetonowaniem naszej "piaskownicy" była półprawdą podaną nam przez starszych, zapewne po to, by się z nami podroczyć, ponieważ zaraz przystąpiono do budowy piaskownicy z prawdziwego zdarzenia i odtąd tym bardziej i tym więcej czasu spędzaliśmy na budowaniu zamków z piasku. Z pozornego zepsucia, zburzenia, powstało nowe, lepsze dzieło.
Im starsi byliśmy - zadziwiające, że piasek przyciąga nie tylko dzieci - tym  bardziej zmyślne efekty miała nasza twórcza praca. W upalne dni piasek był suchy, trzeba więc było dokopać się do dna piaskownicy, by wydobyć dobry materiał budowlany - mokry piasek, który nie osypywał się, a stanowił najlepszy materiał dla celów naszych budowli. Z czasem zaczęliśmy dostrzegać lichość i niedoskonałość tego materiału, bo np. wszelkie usiłowania napełnienia fosy wodą pokazywały nam mierność piaskowego dzieła, zaś w upalny dzień trzeba było polewać całą budowlę konewką, by nie rozsypała się ziarenko za ziarenkiem. Najgorzej było, gdy nasze mamy zawołały nas wszystkich na obiad do domu - po powrocie zastawaliśmy kopczyk piachu w miejscu, w którym pozostawiliśmy wspaniałe zamczysko.

Budowanie zamków z piasku było jednym z najważniejszych doświadczeń życiowych.


*   *   *


Psalm 127 – Pomyślność pochodzi od Boga

1 Jeśli Pan nie zbuduje domu,
na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą.
Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże,
strażnik czuwa daremnie.
2 Daremne to dla was
wstawać przed świtem,
wysiadywać do późna,
dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko;
tyleż daje On i we śnie tym, których miłuje.
3 Oto synowie są darem Pana,
a owoc łona nagrodą.
4 Jak strzały w ręku wojownika,
tak synowie za młodu zrodzeni.
5 Szczęśliwy mąż,
który napełnił
nimi swój kołczan.
Nie zawstydzi się, gdy będzie rozprawiał
z nieprzyjaciółmi w bramie.





wtorek, 4 grudnia 2012

Potrzeba światła dotkliwa jak głód

Góry swoim pięknem przyciągają. Ich nieprzystępność kusi. Są również wyzwaniem dla człowieka - wyzywają, by się z nimi zmierzyć. Stając naprzeciwko góry, człowiek staje do walki przede wszystkim ze swoją słabością. Jest w tym jakiś magnetyzm, którego nie da się wyrazić, o którym nie da się ot tak, opowiedzieć. Człowiek gnany dziwnym niepokojem pokonuje wreszcie wszystko, co w nim małe i słabe, pielęgnując jednoczesną kruchość i moc swojego serca. Kiedy staje się na szczycie i złapie się wiatr wiejący znikąd donikąd, ma się pewność, że ten trud był potrzebny właśnie dla wrażenia oddania się siłom natury, które wysoko ponad poziomem morza zdają się przenikać wprost ze wszechświata. Zmęczenie przemieszane z radością - smak zwycięstwa - pozwalają myślom krążyć inaczej. To sprawa wytwarzających się w mózgu endorfin, ale przecież nie musimy o tym wiedzieć. A nawet znając ten medyczny fakt, nie przeszkadza nam to, wręcz ułatwia, medytację. Takie święte rozmyślanie jest nieodzownym elementem moich wspinaczek i mojego zdobywania świata. Mówią: z góry lepiej widać. Ja dodam: na górze lepiej słychać, czuć, dotyk jest wyraźniejszy i smak zdecydowanie bardziej wysublimowany. Tak więc będąc na górze, na szczycie, można zobaczyć to, co na co dzień przechodzi niezauważalne. Tam odbija się echo rozmów i zdarzeń, które minęły, a nie powinny były przejść i się skończyć tak jak się skończyły. Można przemyśleć to i owo i wrócić do nierozwiązanych problemów - dobre rozwiązanie przywiał wiatr wiejący znikąd donikąd. Na szczycie góry czuć zapach walki z niemocą i zniechęceniem, który przeszedł w zapach zwycięstwa. Kiedy stojąc na szczycie rozciągnie się ramiona, rodzi się wrażenie, jakby cały świat się w nich trzymało, samemu będąc równocześnie ogarniętym przez nieogarnioną i wiecznie niezaspokojoną potrzebę bliskości z siłą, która tam, na szczycie jest jakby bliżej, bardziej i mocniej. No i ten słony smak potu, który jest przyprawą hartu ducha i ciała, wyrabia na zawsze potrzebę przyprawiania życia w trud prowadzący do błogostanu spowodowanego przezwyciężeniem słabości i pokonaniem siebie.

Piękno i estetyka, smak zwycięstwa magnetyzują i każą znów wrócić na szlak. Bo tam jest uzdrowienie. Bo tam jest światło, którego głód gna człowieka wciąż do góry. Na szczyt.




Że dobrym być potrzeba...



Mówią, że dobrze innym czynimy tylko dopokąd nie wiemy, że czynimy dobrze. Jak trudno w dzisiejszym świecie odnaleźć się wśród tylu kłamców wyłudzających odruchy serca na innych. Czasem jest tak, że ktoś czyniący dobro na szalę tych uczynków kładzie wszystko, bo przecież w swej szczerości nigdy nie liczy się z kosztami. Aż któregoś ranka budzi się okradziony ze złudzeń. Chodzi po świecie jak ślepiec w poszukiwaniu nadziei na światło i na to, że dostrzeże. Chciałby odnaleźć cokolwiek dobrego w drugim człowieku. Jego serce najpierw zostało wypalone, by pozostać pustym.
Na jak długo?
Muszą zagoić się jego rany, by w ciemnościach, w których się znalazł mógł usłyszeć głos, który znów nada mu odpowiedni kierunek i pozwoli, by przejrzał na oczy, napełni też jego serce od nowa wiarą i nadzieją. Mimo wszystko.

...i któż tego nie wie?


poniedziałek, 3 grudnia 2012

Chronos i kairos



Źródło Prutu na wysokości ok. 1500 m n.p.m.

Biblia o czasie mówi: chronos i kairos. Czas i chwila. Miejsce, w którym rzeka się zaczyna jest chwilą. Strumień jest chwilą. Gdy przyjdzie czas, zamieni się w rwącą rzekę oplatającą czas i miejsce. Idąc z biegiem rzeki widać i czas, i chwilę i łatwo je odróżnić. 
Jestem dzieckiem Karpat. Urodzona w karpackim miasteczku w Beskidzie Małym z biegiem czasu i upływem wody we wszystkich karpackich potokach i rzekach przeniosłam się w głąb Karpat, w Beskid Sądecki. Mając pogląd na mapę każdy powie, że mieszkam niemal u podnóża Tatr. Nazwisko, z którym przyszłam na świat nie pozwoli mi się wyprzeć mojego rodowodu i znając jego znaczenie dla karpackich górali, przodkowie moi mogli pochodzić z każdego zakątka gór, które znajdują się na drugim miejscu w Europie w klasyfikacji powierzchni, jaką zajmują. 
Aż do tego lata myślałam, że moje rodowe nazwisko znaczy tyle, co nazwa sera wytwarzanego z mleka owczego, ale w mijającym roku, który zaowocował podróżą w Karpaty Wschodnie, na Ukrainę, poznałam jego nowe znaczenie. Otóż Hucułowie i pewnie też inne ludy Karpat z tamtego rejonu, w sposób ten nazywali podpuszczkę używaną do zakwaszania mleka owczego na ów ser. Przy czym podpuszczka ta pochodziła... z treści żołądka zarżniętego jagnięcia karmionego tylko mlekiem matki. A sam ser nazywa się niby identycznie, ale fonetycznie inaczej brzmi w oryginalnym języku Hucułów, którzy przejęli kulturę od ludów zamieszkujących Mołdawię i Dację. 

Skoro tak bardzo pochodzę z karpackiego ludu nic więc dziwnego, że fascynują mnie góry, a myśląc o źródle rzeki, mam na myśli wody rodzące się na wysokości ponad 1000 m n.p.m. i nieco niżej pomiędzy omszałymi skałami na stokach nachylonych ku dolinom. 
Minionego lata przeżyłam chwilę, w której stanęłam u źródeł Prutu. Najpierw dało się słyszeć szum wody przelewającej się najwidoczniej pod ziemią, pomiędzy skałami i kamieniami. Potem stąpałam po zapadającej się darni Czarnohory. Mocno ukorzeniona trawa nie pozwalała rozerwać powierzchni pod stopami, ale każdy postawiony krok naciągał pokrywę i powodował uczucie stąpania jak po naciągniętej tafli batuty gimnastycznej. Aż wreszcie woda wypłynęła spomiędzy skał pojawiając się na świecie w chwili, gdy dotarliśmy do tego miejsca. Stok Howerli w tamtej przestrzeni i pojawiające się wody Prutu to jest właśnie kairos. Niepowtarzalna chwila, która zapewne trwa od niezliczonych lat, bo od wtedy, kiedy nie miał kto wyznaczyć chwili ani zmierzyć czasu. I choć źródło Prutu jest w tamtym miejscu od zawsze, to jednak stawiając kroki na czarnohorskim stoku, ma się wrażenie, że jest się właśnie na początku czasu, który jest chwilą. 
Gdyby przemierzyć świat z biegiem rzeki, każda chwila zbudowałaby czas. Ten sam, który jest tak różny dla każdego w każdej jego - czasu i człowieka - chwili. To widać wyraźnie, gdy jest się wysoko ponad sprawami codziennymi. Oderwanym od ziemi wędrowcem lewitującym w stronę nieba duchem i ciałem. 
Chronos i kairos. Zobaczyć je można wszędzie. Czas i chwila splecione ze sobą nierozerwalnie do tego stopnia, że większości zdają się być jednym i tym samym, powodując nieumiejętność wyznaczenia i odnalezienia, tym samym zatracenie tego, co w życiu najważniejsze.





Prut (zdjęcie za Wikipedią)
Rzeka mająca swe źródła w Karpatach Wschodnich
na stoku czarnohorskiej Howerli.
Po przepłynięciu 953 km wpływa do Dunaju.


sobota, 1 grudnia 2012

Niedługo wrócę, głuptasie

- Ciem kacie - powiedział Mniejszy Brat do wszystkich znajdujących się w kuchni.
Kuchnia, choć naprawdę niewielkich rozmiarów, pomieściła trzy dorosłe osoby, Dużą Małą Dziewczynkę, którą Maleńka Wnuczka klasyfikuje jako "dorosłe dziecko" i Mniejszego Brata.
- Kacie!!! - powtórzył zniecierpliwionym tonem dodając decybeli swojemu chceniu.
- Tak Syneczku, ale co to jest kacie? - pochyliła się nad nim Mała Duża Córeczka z olbrzymią dozą cierpliwości w głosie i postawie.
- Kacie - powtórzył raz jeszcze Mniejszy Brat już na granicy rzucenia się na podłogę i wykrzyczenia wiecznego niezrozumienia.
- Córeczko - zwróciła się do Maleńkiej Wnuczki moja córeczka - chodź tutaj, powiesz nam, co twój brat chce.
Maleńka Wnuczka usłyszawszy "kacie" wypowiedziane do niej już normalnym tonem przez młodszego brata szybko zniknęła z kuchni i z pola widzenia wszystkich, ale też jeszcze prędzej wróciła z tabliczką czekolady, którą wręczyła swojej mamusi.
- Tlanek chciał czekoladę. Nie zrozumieliście?

***

Popołudniową porą Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, na użytek chwili wcielający się w rolę dziadka, zdążył przeżyć bodaj największą przygodę swojego dotychczasowego życia. Został dzikim mustangiem mknącym przez Dziki Zachód niosąc na swoim grzbiecie dwoje dzielnych kowbojów.
No, nawet nie wiedziałam, jak dzikim może być mustangiem ;).

***

- Będę za tobą tęskniła Maleńka Wnuczko - powiedziałam trzymając ją ostatni raz w ramionach.
- Przecież niedługo wrócę, głuptasie.