MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 19 lutego 2015

Sen nie sen, ale mara

Przyszła do mne we śnie, choć nie była snem. Stanęła blisko. Tak blisko, że po kilku mgnieniach, w których tak wiele się zdarzyło, stałyśmy się jednym. Teraz nie wiem czy to ja stałam się nią, czy raczej ona mną. Mogło być i tak, i tak. Bo ona mogła stać się mną ze względu na to, żebym całą sobą odczuła to, co chciała mi pokazać, bo przecież sen to nie opowieść tylko projekcja. W tej projekcji nie byłam biernym widzem, podglądaczem - byłam w centrum wydarzeń, więc dlatego podejrzewam, że mogłam tak mocno zareagować emocjonalnie, że zjednoczyłam się z jej bytem i to ja stałam się nią. To przecież nie jest takie ważne. Przynajmniej teraz tak mi się wydaje.
Kiedy byłam na granicy snu i jawy pamiętałam wszystko bardzo dokładnie. Im grubszą kreską oddzielał się sen od tego, co tu i teraz rzeczywiste, tym bardziej mgliste stawały się obrazy. Więc kiedy się budziłam słyszałam, jak ona mówiła:
- Nie zapomnij o tym opowiedzieć.
- Skąd mam wiedzieć, że jesteś prawdziwa? Możesz być zlepkiem wszystkich historii, które ostatnio czytałam?
- Tamte czytane historie były relacjami. W dodatku nie osobistymi relacjami osób, których dotyczyły, a zimnym reporterskim zapisem.
- O, nie! Zbyt często ponosi mnie wyobraźnia, bym mogła zaufać marze sennej.
- Pamiętaj: na dowód mojego isnienia masz ten medalion. Zapamiętaj przynajmniej ten jeden. I słowa Krycińskiego: Panie? Czemu myśmy się tak nawzajem rżnęli? Sąsiad sąsiada. Czy to jakiś amok był. Czy nam Pan Bóg rozumy poodbierał. Co to było?

Rzeczywiście do tej pory wyraźnie widzę jakiś rodzaj medalionu, który nazwałabym raczej nieśmiertlenikiem, gdyby nie to, że był drewniany i miał wydłubaną postać na wzór Madonny ujętej z profilu. Miała tych medalionów wiele, każdy był inny i wiązał się z innymi przeżyciami. Wtedy, gdy śniałam, wydawało mi się, że zapamiętam wszystkie. Zwłaszcza, że każdy zrobiony był z innego materiału, każdy miał tragiczną historię i każdy był niepowtarzalny. Tymczasem, gdyby nie zwróciła mi uwagi, bym przynajmniej ten jeden zapamiętała, już nawet obraz jego zamazałby się w mojej pamięci, jak wszystko inne. Ten był drewniany, ale kiedy się na niego patrzyło i kiedy się go dotykało sprawiał wrażenie, jakby przeleżał na dnie górskiego potoku - drewno było tak wypłukane, gładkie a postać niewyraźna, zatarta, rozmyta. To ona była na tym medalionie. Kiedy stałyśmy się jednym - po to, bym na własnej skórze i własnym czuciem odczuła to, co ją w życiu spotkało - wyraźnie czułam kanciastość i chropowatość medalionu wykonanego w którymś z obozów. Czułam jak ranił moją własną skórę. Nie był mały, miał z 10 cm długości a może i więcej.
Byłam z nią we wszystkich najtrudniejszych i najboleśniejszych chwilach jej życia. Analizując wszystko, jej życie składało się chyba tylko z takich chwil. Po wielu godzinach od kiedy wkroczyłam w świat rzeczywisty wiele z przeżyć, myśli i odczuć zatarło się w mojej pamięci. Za bardzo, bo przecież miały być wyraźne, by dać świadectwo. Za to wyraźnie pamiętam, jak na początku usiłowałam targować się, że przecież to wszystko nie mogło być jej udziałem, że starczyłoby tego nieszczęścia na wiele istnień. I tak o wiele za wiele. Była/m w obozie koncentracyjnym. I podczas przesłuchań w wojennym więzieniu. Potem w obozie pracy na zsyłce, na jakiejś nieludzkiej ziemi. Znów na przesłuchaniach w więzieniu reżimowym. Wszędzie bicie, gwałty, głód, zimno, beznadzieja. Wieczna wędrówka i tułaczka pozbawiona okruchów człowieczeństwa. Im bardziej zagłębiałam się w jej życie, w bycie nią, tym bardziej stawało się wiarygodne, prawdziwe, że to wszystko przytrafiło się jednej i tej samej osobie. Tylko jednej, choć nie jedynej. Bo takich jak ona były miliony. Były obecne, ale oddalone od siebie - ode mnie i od niej - jak wyspy na odległych archipelagach. Każdy sam musiał przejść tę gehennę. Mój sen był jak młyn najnowszych dziejów mojego narodu.
Widzę wyraźnie i czuję w dłoniach gładką chropowatość medalionu z drewna, na którym zapisana jest jej historia. I słyszę jak przypomnienie słowa tamtego staruszka znad Sanu, nieważne jakiej on był narodowości - czy był Rusinem, czy Polakiem - ot, człowiek, który w latach wojennych i powojennych wiele doświadczył: Panie? Czemu myśmy się tak nawzajem rżnęli? Sąsiad sąsiada. Czy to jakiś amok był. Czy nam Pan Bóg rozumy poodbierał. Co to było?

Reszta zamgliła się jak sen.
Jesteś mądry. Sam wyciągniesz wnioski, Czytelniku.

środa, 4 lutego 2015

Harcmistrz Janusz Korpak

Odwiedziłam dziś "jednego z najstarszych starowinków" (bo to był on, nie ona) w naszym hufcu. Razem z niedawno zmarłym dh. Hałasem zdawał maturę w Męskim Gimnazjum im. Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu w 1948 r., choć tak naprawdę urodził się rok później niż Profesor. Zawierucha wojenna itp. On akurat, wraz z rodzicami i rodzeństwem, dosłownie w ostatniej chwili umknął z Wołynia przed tym okrutnym ludobójstwem dokonanym na Polakach w latach II wojny światowej. Odwiedziłam go w związku z Profesorem, a gdy się wybierałam, Mała Duża Dziewczynka powiedziała mi: - Tylko nie zapomnij sobie wziąć słoika dżemu, skoro wybierasz się do "jednego z najstarszych starowinek".
Oczywiście od dawna jestem zdania, że starości nie wyznaczają lata, tylko mentalność, więc człowiek, który mnie gościł - Druh hm. Janusz Korpak - nigdy stary nie będzie, pomimo, że wiek ma słuszny. Zapraszając mnie do swojego domu, zaprosił mnie równocześnie do świata swojego dzieciństwa, lat młodzieńczych, młodości i życia dojrzałego. W dodatku był to świat wypełniony po brzegi wartościowymi ludźmi w harcerskich mundurach. Pokazał mi i opowiedział miasto swojego urodzenia i Nowy Sącz, o którym mówi, że jest jego drugim miastem rodzinnym. Ale też wiele miejsca w jego skrupulatnych kronikach i pięknych opowieściach zajmowały wszelkie harcerskie przedsięwzięcia: obozy, biwaki, kursy kształceniowe dla kadry, wędrówki górskie po Beskidzie i Pieninach, albo do Pienin, jak o nich mówił. Opowiedział o pierwszej powojennej wędrówce do Pienin przez Beskid Sądecki, która rozpoczęła się już w Nowym Sączu... Z Nowego Sącza do Szczawnicy, przez Rytro, Radziejową, Rogacze! Z plecakami, prowiantem, namiotami, kocami, menażkami - ze wszystkim, co do biwakowania niezbędne, na nogach. Kolej nie jeździła, bo tory nie były jeszcze odbudowane; tunel w Muszynie zasypany na skutek działań wojennych i liczne inne uszkodzenia. Jeden z harcerzy niósł podczas tej wyprawy w plecaku budzik. Tak, taką wielką cebulę, bo przecież małych budzików wtedy nie było. I wiąże się z tym nawet anegdota, jak to wszyscy długo w noc siedzieli przy ognisku na leśnej polanie nieopodal ruin zamku w Rytrze po zejściu z Makowicy, pod najwspanialej w życiu Druha Janusza rozgwieżdżonym niebem, rozkoszowali się tymi czarownymi chwilami i poszli spać grubo po północy. Mieli rozłożone namioty, które tylko z wyglądu i nazwy były namiotami, bo były to po prostu cztery poniemieckie płachty brezentowe rozciągnięte na kijach, tworzące jakby sam czubek namiotów, które kojarzą się z namiotami Anglików na pustyni. Na ziemi wymoszczonej jedliną w takim prowizorycznym namiocie kładło się czterech harcerzy i tak spędzali noc. Zaledwie więc pousypiali, by nabrać sił po jednym, a przed kolejnym dniem trudnej górskiej wędrówki, delikwentowi zadzwonił budzik w plecaku. Młodzi nie znają tego terkoczącego dźwięku mechanicznych budzików, muszą więc uwierzyć, że umarłego stawiał na nogi, cóż dopiero mówić o kilkunastu harcerzach w leśnej głuszy ponad Popradem. Aż dzisiaj, opowiadając mi to, Druh Janusz śmiał się (zapewne) jak wtedy. No i właśnie podczas tej i innych opowieści zobaczyłam w nim małego chłopca skorego do różnych żartów i psot, który tylko ukrył się w ciele "jednego z najstarszych starowinków" i utknął tam już od jakiegoś czasu.
Ileż wątków poruszyliśmy podczas tych kilku godzin naszego wspólnego przebywania?! Może nie dosłownie, ale postanowiliśmy, że staną się one dla nas punktem zaczepienia do kolejnych rozmów. Bo tak jak Druh Janusz pokazał mi ogromne rozlewisko na Czerczu, w latach czterdziestych w Kosarzyskach ponad foluszem, po którym pływali łódką, a którego próżno dziś szukać, bo wszystkie potoki jakby mniej zasobne w wodę, tak on jawi mi się takim rozlanym źródłem bogatym w wiedzę, wspomnienia i doświadczenie wielkiej historii i to nie tylko małej ojczyzny.