MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 września 2015

Poranny numerek

Leżę jeszcze w łóżku. Na pewno musi być przed 11., bo mój sąsiad, nie wiedzieć czemu, twierdzi, że sypiam do 11. Tzn. domyślam się czemu. Zapewne, jak większość ludzi, sądzi według siebie. Więc leżę i do moich uszu z klatki schodowej dobiegają męskie głosy. Dobijają wodę do centralnego ogrzewania - przypomniałam sobie treść kartki tkwiącej od kilku dni na drzwiach wejściowych. Nie chce mi się ruszyć, by poodkręcać kaloryfery. Dzięki temu, że nie spłoszyłam ciszy, doszedł mnie odgłos naciskanych dzwonków do drzwi piętro niżej. Ale po co oni chcą się dostać do mieszkań? - zastanawiam się i postanawiam nie reagować. Znaczy leżeć, udawać, że mnie nie ma i nie otwierać. W razie, gdyby zadzwonili i do mnie. Leżę. Wstrzymałam oddech, żeby cisza była idealna. Koty nawet mrugnięciem powiek mnie nie zdradzają - tkwią nieruchome w miejscach, w których zastał ich dźwięk dzwonka, choć zawsze zdążają ku drzwiom w oczekiwaniu na gościa. Dzwonek naciskany ręką pracownika administracji dzwoni uporczywie. Raz. Drugi. Trzeci. Zadzwonił pięć razy za każdym razem chrypiąc przez przedłużające się naciskanie gongu. Przecież po pierwszym razie można się domyślić, że nie należy trzymać palca zbyt długo na przycisku. W końcu daje się słyszeć odwrót dwóch par nóg. Na głos wyjaśniam kotom sytuację. Syn Dzikiego Żbika patrzy na mnie wzrokiem mówiącym: i po co strzępisz język? Przecież nas to wcale nie interesuje. Ociągam się jeszcze chwilę i wstaję. Widocznie jest 11. Zaledwie się umyłam, ubrałam i naciągnęłam na nogę ortezę, rozlega się dzwonek domofonu. Przez jego uporczywość i powtarzalność wiem, że naciska go ta sama dłoń, która kilkanaście minut wcześniej naciskała dzwonek u moich drzwi. Ponieważ mogę się już pokazać ludziom, podnoszę domofon.
- Jaki to numerek? - słyszę głos pracownika administracji brzmiący głosem wyliniałego kocura.
- To nie burdel. Pomyłka.

sobota, 26 września 2015

Szydłów

On siedział na ławce, a budynek był cały odrapany. Wydawało się, że ani on, ani budynek nie pasują do tego miejsca, które z drogi dawało zapowiedź niewiarygodnego spełnienia. On zatrzymał się na chwilę, a czas chyba na wieczność uwięził siebie i zdarzenia naokół odrapanego budynku. I chyba już nawet się nie przechadzał wąskimi uliczkami, nie przeciągał i nie wietrzył średniowiecznej stęchlizny. Za to on był w drodze i przycupnął tylko na moment, sprawdzając coś w telefonie. Kiedy już wzrok ześlizgnął się z odrapanego budynku, najbardziej rzucała się w oczy muszla na jego plecaku. Więc był wędrowcem. Pielgrzymem, a nie zwykłym turystą. Ale na muszlę niewielu ma otwarte oczy. Bo większość jest ślepcami.
Gęsta mgła przytłaczała ostatnie dni tego lata do nagrzanej jeszcze ziemi, a czas stał i stał. Nie nucił żadnej pieśni, nie bujał dojrzałych liści, a tylko ze zdumieniem przypatrywał się postępującemu unicestwieniu piękna. Poza ostatnim spóźnionym parafianinem przemykającym się pośpiesznie do świątyni, której dzwony zaledwie umilkły i drobnym pijaczkiem bujającym się w rytmie najnędzniejszego upojenia, nie dało się odnotować żadnego ruchu. Nic tylko stagnacja i nabrzmiewające zdziwienie. Mogło być tak pięknie! Nikt nie spodziewał się spotkania z albigensami, bo każdy zdawał sobie sprawę z nadwyrężenia porównania do średniowiecznego Carcassone, ale też nikt nie był przygotowany na odarcie z oczekiwań wielkimi płatami odpadającego tynku. Jak z każdego budynku, po którym prześlizgiwał się wzrok. Okrągłe uliczki i zaokrąglone ściany przycupniętych wzdłuż kamieniczek prowadziły do jeszcze większego obrzydzenia. Załamana konstrukcja schodów, których zmurszały kamień zapadł się w ziemię kierowała wzrok w stronę zmurszałych drzwi bez klamki, ze zgniłą futryną. I skoro wstęp był nieprzystępny oczy szukały innego zaczepienia, ale tam, w oknach albo świeciło pustką rozbitych szyb, albo pokruszoną falą śmiercionośnego pokrycia dachu. W parkanach spróchniałe deski odsłaniały tajemne wejścia i wyjścia do melin, które niegdyś były domami. Z niektórych kominów snuł się dym, ale tylko jeden był zapowiedzią obiadu, którego zapach wypełzł poza siatkę ogrodzenia. Wszystkie ogrody były tajemnicze, ale nikt nie był ciekawy ich odkrywania. Bezwstydne zwały śmieci wyzierały nawet na świątynny plac świątyni, z której właśnie zanoszono modły do litościwego Ojca. Może kto wymodli wreszcie dla miasteczka dobrobyt, ten który ze snu wymyka się spod pierzyn i puchnąc pod powałami odrapanych domów nie może znaleźć drogi na zewnątrz? Uleciałaby choćby z piekącym dymem z kominów i snuł się po okolicy i pozwalał przytłaczać mgłom kończącym lato, byleby tylko sypnąć czarodziejskim pyłem wokół... Więc świątynia zbudowana z cegły o wymiarach według normy z wieków średnich. I co z tego, że na Jakubowym szlaku? Skoro teren uprzątnięty zaledwie od wejścia głównego, a tam, od tamtej strony, od której ustawiają się w rzędach samochody coś się pałęta - z dala wygląda jak sfatygowany podkoszulek, który się w czasie orgii zawieruszył, ale to zwykła foliowa torebka rzucona na wiatr, zbyteczna po zakupach, które doniosła do kuchni. 
Po całym miasteczku czają się niemi świadkowie krótkich chwil, podczas których w mury średniowiecznej warowni wstępuje nadzieja na odmianę. Tajemnica wydarzeń zaklęta w miękkiej lipie z trudem opiera się działaniom  miejscowych watażków, którzy spojeni tanim sikaczem dewastują odrobinę zstępującego na to przeklęte miejsce piękna. I zdaje się, że metoda wychowawcza zastosowana w tym uśpionym miejscu polegająca na tym, by młodzież uczęszczająca do gimnazjum spoglądała podczas lekcji na salę tortur nie przynosi pożądanego rezultatu, bo młodzież tam może się tylko stoczyć, albo uciec stamtąd, a na pewno dziwny ten zabieg wychowawczy nie przysporzy miejscowości porządnych obywateli. 
Czyżby nigdzie już piękna nie było? Jest. Owszem. Zaklęte w zapachu w budynku skarbca, który dziwacznym splotem prócz ekspozycji muzealnych mieści w sobie bibliotekę pachnącą dzieciństwem. Chyba, że włodarze miejscowości uznali, że zbiór książek już tylko wystawą muzealną być może... 
I jest jeszcze dom modlitw starszych braci w wierze, który magnetyzuje, a siła tego oddziaływania wymaga oddzielnego opisania.

Mgły nie chcą opaść. Zapewne pokonują niewidzialne barykady, ale żadna z ulotnych panien zwiewnych półprzeźroczystych nie ma w sobie siły kolumbryny i nie jest zdolna pokonać klątwy, która najpewniej zawisła nad walącymi się dachami, zapadłymi kominami, zmurszałymi schodami, pustodołami odrzwi i okien tej niegdysiejszej mieściny, która już nawet zapomniała o latach swojej świetności. 

Ławka, na której siedział wędrowiec jest pusta. Uciekamy i my, by nie stać się zakładnikami odrapanej, zatęchłej rzeczywistości tego miejsca. Nie szukaliśmy brzydoty. Zawsze szukamy piękna, ale w tym miejscu go po prostu nie ma.