Duża Mała Dziewczynka doznała kolejnego urazu narządu ruchu
i konieczne było unieruchomienie. Ponieważ uraz tym razem dotyczył innego stawu
niż staw kolanowy, zaistniała konieczność nabycia stosownego stabilizatora
innego niż goleniowo-piszczelowy. Doktor wypisał "zlecenie na zaopatrzenie
w wyroby medyczne" i zdawałoby się, że należy tylko dopełnić formalności w
NFZ, tj. podbić zlecenie, następnie nabyć sprzęt w sklepie zaopatrzenia
medycznego.
Tytułem wielkiego kredytu zaufania do pacjenta (klienta) w
pewnym sklepie takiego zaopatrzenia po okazaniu zlecenia i podaniu danych
kontaktowych można otrzymać sprzęt "od ręki" a dopiero po dopełnieniu
formalności w NFZ donieść opieczętowany i zatwierdzony wniosek. Przy czym osoba
kompetentna (tylko takie mogą być zatrudnione w sklepie zaopatrzenia
medycznego) sprawdza poprawność sporządzenia wniosku, choć może tylko pod kątem
własnego rozliczenia z NFZ, a tu najważniejsze zapewne są pieczątki. Tak więc w
kredycie wielkiego zaufania udzielonym w sklepie otrzymałam sprzęt zakodowany
na zleceniu symbolem i wróciłam do domu z miejscowości znajdującej się 40 km od
miejsca zamieszkania. Dopiero następnego dnia mogłam się udać do delegatury NFZ
w swojej miejscowości. Wyczekałam się w kolejce godzinę i po wejściu do pokoju
i okazaniu zlecenia usłyszałam, że muszę wrócić do lekarza, ponieważ na
zleceniu brak jest określenia wyrobu medycznego - dodam, że słownego, bo
tajemniczy symbol, którego Doktor długo poszukiwał w komputerze, widniał na
zleceniu i sądząc po staranności i determinacji z jaką Doktor poszukiwał tego
symbolu, jest on kluczem całego zlecenia. Okazało się, że "ALE NIE!",
bo przyjmująca mnie urzędniczka poinformowała mnie, że równie niezbędny jest
zapis słowny. Zapytałam więc grzecznie, co pokazuje opracowany system, gdy
wpisze się do komputera ów kod, którego Doktor ze starannością i determinacją
poszukiwał. Urzędniczka odczytała: orteza stabilizująca staw skokowy. "To
właśnie taki sprzęt lekarz zlecił" - powiedziałam zadowolona, że wszystko
gra. "Ale, jak już pani mówiłam, to nie wystarczy." - Urzędniczka
wypowiedziała drugi raz to samo i za każdym kolejnym wypowiedzeniem tej
formułki, coraz bardziej brzmiała ona jak urzędnicza mantra. "Proszę
pani, skoro po wpisaniu tego kodu do systemu NFZ wychodzi pani orteza
stabilizująca staw skokowy, to komu innemu (urzędniczka na wstępie zasłoniła
się kontrolą zwierzchników) nie wyjdzie peruka, ani pieluchomajtki." -
zauważyłam logicznie. "Ale, jak już pani mówiłam, to nie wystarczy. Muszą
być wypełnione wszystkie pola". "Przecież tu nie ma żadnych pól, poza
polem na symbol, a ten właśnie jest! - oponowałam jeszcze, choć wiedziałam, że
jestem na przegranej pozycji. - Orteza stabilizująca staw skokowy, jest ortezą
stabilizującą staw skokowy" - dla mnie to było proste i logiczne.
"Ale są różne stawy skokowe!" - wypaliła urzędniczka - "A poza
tym zlecenie jest wypisane komputerowo, a tutaj jest ręcznie wpisany numer
choroby i nie ma przy tym pieczątki lekarza!" - oznajmiła triumfująco, co
było dla mnie widomym znakiem mnożenia braków. "Przecież pieczątka jest na
końcu, na dole strony" - już porzuciłam wszelką nadzieję, ale jeszcze
dodałam - "czy pani myśli, że ja wpisałam ten numer choroby?" I jak
żywa stanęła przede mną scena z filmu z Krystyną Jandą grającą matkę
alkoholiczkę, która odpierając zarzut niesamodzielnych prac polonistycznych jej
dziesięcioletniego syna, tłumaczyła dyrektorce szkoły: "Czy pani myśli, że
JA mu te prace piszę?". "Albo lekarz wypełnia komputerowo, albo
ręcznie" - padło. Skonstatowałam jeszcze na koniec: "To jest
niewyobrażalne, bym musiała jechać do miejscowości oddalonej o 40 km, narażała
się na koszty finansowe, na stratę czasu, którą również można przeliczyć na
kwoty pieniężne, po to tylko, by w zleceniu znalazł się pleonazm. Proszę więc
od razu powiedzieć, czy pieczątka, która jest przyłożona, jest pod odpowiednim
kątem, bo widać, że jest nierówno, a może musi być równolegle do wierszy."
- przecież nie miałam już nic do stracenia. I tak już zupełnie na koniec
wtrąciłam "Wnioskuję z tego, że sugeruje pani, iż lekarz jest jakimś
niemotą, co to nie potrafi wypełnić druku." - czym zdenerwowałam panią,
ale muszę przyznać, że nie wyprowadziłam z równowagi. "Ja takich słów nie
użyłam!" - powiedziała z zaciśniętymi ustami. "Zgadza się, ale innego
wniosku wyciągnąć się nie da z postępowania tutaj".
Idąc długim korytarzem w stronę wyjścia z budynku
obmyślałam, że będę musiała zatelefonować do Doktora i prosić go o spotkanie
"gdzieś na mieście", bo w przychodni jest przecież tylko raz w
tygodniu i właśnie był poprzedniego dnia. "No, nie! - Wszystko się we mnie
buntowało. - Jak mogę zakłócać mu spokój?! Przecież to urząd jest dla petenta,
a nie petent dla urzędu. Zwłaszcza, że petent jest pacjentem! To tutaj powinno
znaleźć się rozwiązanie!". Wyszłam na zewnątrz budynku. Było zimno i
zawiewało deszczem. Momentalnie ochłonęłam. I momentalnie zawróciłam. Przecież
ta urzędniczka ma zwierzchnika! - oświeciło mnie wraz z pierwszym smagnięciem
wiatru z deszczem, którym dostałam po policzkach.
Kiedy ze wszystkimi szczegółami przedstawiłam Pani Dyrektor
sprawę, usłyszałam, że postępowanie jej pracowniczki jest jak najbardziej
słuszne, bo gdyby przyjęła źle wypełnione zlecenie, będzie ponosiła finansowe
konsekwencje. Zaapelowałam do logiki i niemnożenia absurdów. "To nie
jest nasz wymysł" - usłyszałam. "A czyj? - zapytałam (wiedziałam, że
podstępnie) - Kogo NFZ ma nad sobą?". "Nnoo... Ustawa tak mówi"
- Pani Dyrektor jak tonący brzytwy chwyciła się argumentu ostatecznego dla urzędnika.
Przeczytałam w swoim życiu niejedną ustawę. Miałam w swoim
życiu do czynienia z niejedną osobą powołującą się na przepisy niekoniecznie z
faktu znajomości przepisów, a braku argumentów w rozmowie. Nie żebym posądzała
Panią Dyrektor o niewiedzę, czy brak kompetencji! Daleko mi do tego, ale
najspokojniej w świecie poprosiłam: "Proszę mi pokazać Ustawę, na którą
się Pani powołuje i wskazać dokładny zapis traktujący o tym". Widać było,
że ramiona Pani Dyrektor opadły i niemal usłyszałam bezgłośne
westchnięcie.
Długo by pisać o przebiegu rozmowy w gabinecie Pani
Dyrektor. Na moją wzmiankę, że czuję się jak potencjalny przestępca chcący
wyłudzić od NFZ sprzęt medyczny o wartości ok. stu złotych, Pani Dyrektor mocno
się obruszyła, ale w tym momencie nastąpił zwrot w negocjacjach. Pani Dyrektor
chciała zagrać na moim poczuciu empatii i zapytała" Jak ja się czuję
słysząc takie rzeczy od pani?", na co niewzruszenie odparłam: "Ja się
mam zastanawiać jak Pani się czuje? To raczej proszę sobie pomyśleć, jak ja się
czuję odprawiona z kwitkiem, z poczuciem braku wykazania odrobiny dobrej woli
ze strony urzędu i urzędnika w celu rozwiązania problemu, który wydaje mi się
sztucznie stworzony???"
I w tym momencie znalazło się jednak rozwiązanie, które
zwolniło mnie od podróży do miejscowości oddalonej o 40 km. Ale na takie
rozwiązanie musiał się zgodzić właściciel sklepu zaopatrzenia medycznego, więc
w obecności Pani Dyrektor wykonałam do niego telefon i poczyniłam uzgodnienia.
Urząd wyśle pocztą zlecenie do przychodni z prośbą o naniesienie poprawek i
odesłanie do urzędu, po czym prześle zlecenie bezpośrednio do sklepu.
Dało się?
Dzisiaj wykonałam jednak telefon do jednostki wojewódzkiej i
zgłosiłam, że zauważyłam nieprawidłowości w traktowaniu petentów/pacjentów
(oczekując przez godzinę w kolejce nasłuchałam się wiele i jak się okazuje, tak
potraktowana nie byłam odosobnionym przypadkiem) przy czym zaznaczyłam, że nie
chodzi mi o interwencję konkretnie w mojej sprawie, gdyż znalazła
satysfakcjonujące mnie rozwiązanie, ale o wyczulenie na przyszłość urzędników,
by uwzględnili czynnik ludzki w swojej pracy. Dla pełnej jasności sprawy dodam,
że w Oddziale Wojewódzkim NFZ poinformowano mnie, że przy stwierdzeniu
jakichkolwiek braków w zleceniu, w pierwszej kolejności urzędnik powinien
w obecności pacjenta spróbować skontaktować się z lekarzem i po telefonicznym
uzgodnieniu samodzielnie nanieść poprawki na zleceniu. Dopiero, gdyby
telefoniczny kontakt był niemożliwy, czyli, gdyby urzędnik wyczerpał wszystkie
(raptem jedno) możliwe narzędzia, może pacjenta odesłać z tzw. kwitkiem.