Już pod szczytem osiąga się spokój. Wiatr wieje łagodnie
unosząc myśli, w których rozgościł się ból. Im dłużej chodziło się po
miasteczku z ulicy na ulicę, im bardziej zagłębiało się w jego architekturę i
szczegóły, tym głośniej huczały fale niepokoju. W Bobowej stoją nietknięte
domy, które chyba wciąż oczekują na powrót właścicieli. Jeszcze wiszą szyldy
rzemieślników, jak na domu zbudowanym przez Jakuba Schneidera Goldschmidta -
właściciela pracowni obuwia. Przez okna wyglądają lampy naftowe w pozie oczekiwania
na domowników i na koniec dnia. Jakby życie się nie skończyło, a co dopiero
dzień? W dachach tkwią klapy zamykające kuczki wykorzystywane w
Święto Namiotów. To właśnie w takie Święto rozpętał się pożar, który strawił
miasto w przedostatnim dziesięcioleciu XIX w. Ogrody zarosły trawami, a ule
opustoszały. Tak samo zarośnięty trawami i kłującymi krzewami jest bobowski kirkut na
szczycie góry, na którą się właśnie wspinam. Pomimo zamknięcia zostaję
wpuszczona do środka. Towarzyszy mi Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem.
Właściwie to on dostaje zaproszenie do milczącego świata błogostanu i spokoju.
Słońce schyliło się nisko i zaraz pacnie na łące na przeciwległym wniesieniu.
Na razie kładzie się refleksami drgających na wietrze liści na plecach macew,
których są niezliczone ilości. Lwy z koroną i korony na macewach są
jedyną informacją, którą umiem odczytać. Więcej mi nie potrzeba. Jest ochel cadyka
Halberstama, do którego do dziś pielgrzymują pobożni Żydzi z całego świata i są zbiorowe mogiły z pomnikami ofiar Holocaustu. Niektórzy zostali rozstrzelani
właśnie w tym miejscu; nieobecność innych w wojnę, podczas gdy śmierć przyszła dopiąć
im motylich skrzydeł, zaakcentowana jest tablicami spisanymi w jidysz.
Pozostałe macewy są zwykłymi pomnikami postawionymi tym, co odeszli
do Boga. Musieli odejść w wielkim przymierzu, bo znów obiektyw aparatu robi
flarę i na zdjęciu powstaje tęcza... Czas kruszy macewy i kładzie je
na ziemi. Porastają darnią. Ktoś wykosił trawę wokół ochela i na
szczycie wzniesienia. Widać więc macewy ustawione w niejednym
szeregu, po których wciąż ślizgają się refleksy światła kołysane wiatrem. Macewy stoją,
jakby i one wraz z ludźmi, którzy odeszli do Olam Haba stały przed
Sądem Najwyższego. Wiele macew schowało się w wysokich trawach. Dojścia do nich
strzegą kolczaste krzewy dzikiej róży i głogu i to dużo skuteczniej niż
zamknięcia przy bramach. Siadam na trawie, która pachnie i sianem, i kwitnącą
łąką. Zastanawiam się, jaką modlitwę odmówić, by nie urazi pamięci tych, co
odeszli, własną modlitwą. Zastygam więc w niemyśleniu i niemodleniu i trwam tak
przez czas jakiś. W dole, połyskującą wstążką wije się Biała. Ależ i ona
dostosowała się do panującego właśnie nastroju! Ościenna wieś przykleiła się do
krajobrazu i trochę psuje panoramę nowoczesnością. Ale oczy mogą spocząć
przecież na widnokręgu, który w górach jest zawsze blisko. Oddalają się
więc na odległość doliny pomiędzy wzniesieniami Beskidu Niskiego, albo też
Pogórza Ciężkowickiego i też udają się w stan niepatrzenia. I nagle uświadamiam
sobie - za całą ludzkość, która pewnie w tym momencie o tym nie myśli - bezsens
gonitwy za doczesnością. Z Mężczyzną, Który Kiedy Był Chłopcem dzielimy się
przemyśleniami na temat wymiaru życia.
Odchodząc, mówię Starszym Braciom w wierze: Szalom. Do
zobaczenia u Dobrego Boga.
Kolejny spacer po Bobowej - opowieść obrazem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz