MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 24 czerwca 2014

Bobowa - cz. III



Już pod szczytem osiąga się spokój. Wiatr wieje łagodnie unosząc myśli, w których rozgościł się ból. Im dłużej chodziło się po miasteczku z ulicy na ulicę, im bardziej zagłębiało się w jego architekturę i szczegóły, tym głośniej huczały fale niepokoju. W Bobowej stoją nietknięte domy, które chyba wciąż oczekują na powrót właścicieli. Jeszcze wiszą szyldy rzemieślników, jak na domu zbudowanym przez Jakuba Schneidera Goldschmidta - właściciela pracowni obuwia. Przez okna wyglądają lampy naftowe w pozie oczekiwania na domowników i na koniec dnia. Jakby życie się nie skończyło, a co dopiero dzień? W dachach tkwią klapy zamykające kuczki wykorzystywane w Święto Namiotów. To właśnie w takie Święto rozpętał się pożar, który strawił miasto w przedostatnim dziesięcioleciu XIX w. Ogrody zarosły trawami, a ule opustoszały. Tak samo zarośnięty trawami i kłującymi krzewami jest bobowski kirkut na szczycie góry, na którą się właśnie wspinam. Pomimo zamknięcia zostaję wpuszczona do środka. Towarzyszy mi Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem. Właściwie to on dostaje zaproszenie do milczącego świata błogostanu i spokoju. Słońce schyliło się nisko i zaraz pacnie na łące na przeciwległym wniesieniu. Na razie kładzie się refleksami drgających na wietrze liści na plecach macew, których są niezliczone ilości. Lwy z koroną i korony na macewach są jedyną informacją, którą umiem odczytać. Więcej mi nie potrzeba. Jest ochel cadyka Halberstama, do którego do dziś pielgrzymują pobożni Żydzi z całego świata i są zbiorowe mogiły z pomnikami ofiar Holocaustu. Niektórzy zostali rozstrzelani właśnie w tym miejscu; nieobecność innych w wojnę, podczas gdy śmierć przyszła dopiąć im motylich skrzydeł, zaakcentowana jest tablicami spisanymi w jidysz. Pozostałe macewy są zwykłymi pomnikami postawionymi tym, co odeszli do Boga. Musieli odejść w wielkim przymierzu, bo znów obiektyw aparatu robi flarę i na zdjęciu powstaje tęcza... Czas kruszy macewy i kładzie je na ziemi. Porastają darnią. Ktoś wykosił trawę wokół ochela i na szczycie wzniesienia. Widać więc macewy ustawione w niejednym szeregu, po których wciąż ślizgają się refleksy światła kołysane wiatrem. Macewy stoją, jakby i one wraz z ludźmi, którzy odeszli do Olam Haba stały przed Sądem Najwyższego. Wiele macew schowało się w wysokich trawach. Dojścia do nich strzegą kolczaste krzewy dzikiej róży i głogu i to dużo skuteczniej niż zamknięcia przy bramach. Siadam na trawie, która pachnie i sianem, i kwitnącą łąką. Zastanawiam się, jaką modlitwę odmówić, by nie urazi pamięci tych, co odeszli, własną modlitwą. Zastygam więc w niemyśleniu i niemodleniu i trwam tak przez czas jakiś. W dole, połyskującą wstążką wije się Biała. Ależ i ona dostosowała się do panującego właśnie nastroju! Ościenna wieś przykleiła się do krajobrazu i trochę psuje panoramę nowoczesnością. Ale oczy mogą spocząć przecież na widnokręgu, który w górach jest zawsze blisko. Oddalają się więc na odległość doliny pomiędzy wzniesieniami Beskidu Niskiego, albo też Pogórza Ciężkowickiego i też udają się w stan niepatrzenia. I nagle uświadamiam sobie - za całą ludzkość, która pewnie w tym momencie o tym nie myśli - bezsens gonitwy za doczesnością. Z Mężczyzną, Który Kiedy Był Chłopcem dzielimy się przemyśleniami na temat wymiaru życia. 
Odchodząc, mówię Starszym Braciom w wierze: Szalom. Do zobaczenia u Dobrego Boga. 




Kolejny spacer po Bobowej - opowieść obrazem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz