MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 22 grudnia 2010

"... Pomaga" i konkurs literacki

Poszukiwałam dzisiaj ludzi dobrej woli, ponieważ bardzo chciałam pomóc potrzebującym. Wiadomo, że przed Świętami ludziom łatwiej dobre uczynki wychodzą. Razem z Młodym Człowiekiem wydeptywaliśmy ścieżki, by znaleźć darczyńców dla naszych Bliźniaków. Instytucje były łaskawe. Prywatne osoby obiecały, że "coś" zrobią. Nieco zrezygnowana wróciłam do domu. Rozumiem, że prywatne osoby są do znudzenia zasypywane prośbami o pomoc finansową. Ale my nie prosiliśmy o pieniądze. Przy przeglądaniu stron internetowych, weszłam na fb, by zobaczyć co nowego u znajomych. I tam na stronie Przyjaciela znalazłam kłujące w oczy ogłoszenie: "...Pomaga. Pomóżcie nam znaleźć osoby, które najbardziej potrzebują naszej pomocy!" Czyż to nie było zrządzenie losu? Nie! Zaraz wytłumaczę. Otóż weszłam na stronę "... Pomaga" i przeczytałam, że "... Pomaga" organizuje swoisty konkurs literacki. W regulaminie stało, że należy opisać sytuację chorego, potrzebującego pomocy dziecka i poprzez trzy nagrodzone pierwsze miejsca otrzymać fortunę dla "bohatera" swojej opowieści. Zasada była taka, by nie zdradzić nazwisk, miejsc i żadnych danych osobowych opisywanych osób. Pestka.
Dodam, że Młody Człowiek rzucił mi kiedyś wyzwanie, mówiąc: "Wyciskacze łez potrafisz pisać, napisz teraz coś w innym tonie." Chciałam sprawdzić czy moje wyciskacze łez wycenione zostaną na 15 tys. zł. i przystąpiłam do konkursu. Trzy tysiące znaków i ani kropki więcej. I żadne zrządzenie losu, tylko, wierzę, moc sprawcza innych sił!

Do moich rąk trafił kiedyś tekst - dzienniki dziewczyny, która jako pierwsza w Polsce pacjentka chora na mukowiscydozę przeszła przeszczep płuc w wiedeńskiej klinice. Poproszono mnie o przygotowanie do druku pozostawionych w testamencie dzienników. Praca trwająca kilka miesięcy była niezwykle wyczerpująca emocjonalnie. Musiałam zaprzyjaźnić się z... nieżyjącą dziewczyną. Weszłam w środowisko jej bliskich, przyjaciół, lekarzy i innych chorych. Poznałam mnóstwo cudownych ludzi, którzy dokładnie wiedzą jak wielkim cudem jest życie. Zrządzenie losu, wierzę, że inne siły sprawiły, że poznałam rodzinę, w której jest troje dzieci chorych na muko. O tym, że najmłodsze dziecko jest chore, mama dowiedziała się trzy dni przed spotkaniem ze mną i właśnie jechała z najmłodszym dzieciątkiem na pierwszą wizytę do ośrodka leczącego jej starsze dzieci. Była załamana. Tym bardziej, że badania przesiewowe wykonane po urodzeniu małej dały wynik ujemny! Spotkałyśmy się w samochodzie prezeski stowarzyszenia pomagającego chorym i ich rodzinom. Ja jechałam wtedy do owego ośrodka celem spotkania ze środowiskiem medycznym i przeprowadzenia rozmów niezbędnych do pracy nad tekstem. Musiałam wniknąć w temat do najgłębszej głębi. Wniknęłam, prędzej niż mogłabym sobie wyobrazić. Prezeska otrzymała telefoniczną wiadomość, że w ośrodku właśnie odchodzi kolejny pacjent, dziecko. Przez drogę, prowadząc samochód odmawiała Koronkę do Bożego Miłosierdzia... Czy modlitwa otwarła drogę młodemu pacjentowi do nieba? Nie wiem. Gdy dotarłyśmy na miejsce młody człowiek, wolny już od walki o oddech, podążał zapewne w bezmiar Bożej miłości. Myślę, że modlitwa była bardziej potrzebna żyjącym - powtarzane jak mantra słowa Koronki przynosiły wyciszenie i pozbawiały lęku. Mało kto chciałby tego dnia dzielić ze mną moje emocje. Nie uważam się za przykładną i mocno wierzącą osobę, ale tego dnia biednej, zbolałej mamie trójki dzieci chorych na muko powiedziałam: "Proszę nie traktować swojego losu inaczej, niż jako wielkiego dotknięcia Bożą Miłością" i... myślałam, że mi serce pęknie. Znów los zrządził, wciąż wierzę, że inne siły również, że prowadząc moją działalność w wolontariacie w ZHP spotkałam na swojej drodze starsze dzieci owej zbolałej matki. Ktoś by powiedział: całkowicie przez przypadek. Bo na pierwszy rzut oka tak to wyglądało. To była wycieczka klasowa. Dwoje starszych dzieci, to trzynastoletnie bliźniaki. Wkrótce los i te inne siły tak kierowały naszymi drogami, że bliźniaki znów znalazły się w pobliżu - na letnim obozie, który prowadziłam. Wtedy bliskość stała się jednością. W dniu urodzin bliźniaków, na obozie, na skraju lasu, skąd blisko do gwiazd, przy blasku ogniska w miejscu i chwili, w której wszystko było możliwe a iskry z ogniska przemieszały się z gwiazdami, twarze bliźniaków płonęły radością, a ja pomyślałam: dzięki Ci Boże za ten wielki dar poznania i możliwość pokochania bliźniaków i ich maleńkiej siostry. Tych troje dzieci to naprawdę wielkie dotknięcie Bożej Miłości.

Czuć to napięcie w tekście? Im bliżej końca tym większy chaos, myśli poplątane, urywane. Jak oddech chorych na muko...
Mnie ograniczała tylko dopuszczona ilość znaków.

Chcę zdobyć I miejsce w konkursie "... Pomaga". Zbliża się Noc, w której spełnia się cud...






poniedziałek, 20 grudnia 2010

"Jak kamienie przez Boga rzucone na szaniec"

Odchodzą wszyscy. Po kolei. Bilety do nieba dostali? Boją się, że nie zdążą? Może, że im miejsca braknie? I cóż z tego, że niektórzy wiek słuszny mieli? Tym większa pustka po nich na ziemi zostaje. Wypełniali nasz świat swoim doświadczeniem, zdobytym w najcięższych dla Ojczyzny chwilach. Zabrały im młodość. Nie narzekali. Wypełniali nasz świat swoją wiedzą. Mozolnie zdobywali. Hojnie dzielili. Wypełniali nasz świat swoim ciepłem. Jak chleb powszedni dawali. Wypełniali nasz świat swoim światłem. To światło przyświecać nam teraz musi w czasach przejścia. Bo nam teraz sposobić się do Ich roli przystoi.
Odszedł Pan Jakub Muller - strażnik grobu cadyka. Postać nierozerwalnie z Sączem związana. Napisano: był "naocznym świadkiem holocaustu".  Co się w tych słowach kryć musi?! Ból jaki, cierpienie, żałoba trwająca dziesiątkami lat... Tak, jak wcześniej odeszła nieodżałowana Nusia - Irena Styczyńska. Choć nie Żydówka, też była świadkiem holocaustu. I wszystkich okrucieństw wojny oraz totalitarnego systemu, w jakim po wojnie Im wszystkim żyć przyszło. I doktor Masior. Wygnany i oderwany od swoich korzeni. Wypędzony, jak wielu, ze Lwowa. I Druhna "Babcia" Panasiowa. Chociaż nie z Sącza, to nie ma znaczenia. Jej życie było legendą opowiadaną w dniach, kiedy jej serce troszczyło się jeszcze o sprawy ziemskie...
I tylu przed nimi. Tylu razem z nimi. I zapewne jeszcze po nich. Nie sposób wymienić wszystkich. Nie na tym sztuka polega. Sztuką będzie niebywałą, takim krokiem przez życie teraz iść, by Ich marszowi dorównać. Choć starców nogi nie były przecież tak sprawne jak nasze. Choć żwawiej ruszać się potrafimy. Tylko, czy nadążymy? Za Ich umiłowaniem człowieka. Umiłowaniem miejsc, do których Ich los przypisał. Umiejętnością nadawania biegu wydarzeniom zwykłym i niezwykłym.
Ich życie jak spiżowy dzwon, pozostawiło w naszych sercach wezwanie do rzeczy wielkich. I spraw codziennych. I wypełnili testamentowe dziedzictwo, by wzorem wieszcza "tak cicho odlecieć, jak duch, gdy odlata"
Tu nie ma patosu. Tu słowa Kadiszu splatają się ze słowami Pater Noster.

sobota, 18 grudnia 2010

Tajemnica Nocy Bożego Narodzenia

Niedziela, 19 grudnia, 2010 r.

Należy tu nadmienić, że złośliwa maszyna, jaką jest komputer, a jeszcze w połączeniu z internetem to już do potęgi, pożarła mi wczorajszy tekst o Tajemnicy Nocy Bożego Narodzenia. Nad tekstem pracowałam kilka godzin. Następnych kilka godzin szukałam go w całej cyberprzestrzeni, ale niestety nie znalazłam i dlatego przez jakiś czas tytuł świecił pustką. Po okresie złości, jaką ten fakt we mnie wzbudził, przyszła chęć ewentualnego odtworzenia zagubionej treści. Próbowałam, ale tego nie da się zrobić. Bo napisałam wczoraj w tym zagubionym tekście, że śmiem podejrzewać, że będą problemy w tym roku z Bożym Narodzeniem. Moje podejrzenia biorą się z całkiem realnych przyczyn. Mianowicie Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem postanowił w tym roku zrobić najpiękniejszą szopkę w swoim życiu. Do tego celu miał już w latach ubiegłych zakupione figurki. Zwykle figurki uczestników Nocy Bożego Narodzenia wkładał do naprędce przygotowywanej szopki z jakiegoś pudła zaaranżowanego niezgorzej na grotę skalną, bądź na szopkę, ale zawsze było tak, że oprócz figurek w szopce na koniec lądował jeszcze kot. A bo to szopka postawiona na akwarium, które oddawało szopie swoje ciepło i pozwalało stworzyć przyjemną atmosferę, okazywała się być najlepszym miejscem na popołudniową kocią drzemkę. Nie ma już co prawda wśród żyjących czworonogów prawdziwego Łomniczańskiego Zbója nad Zbójami, Harnasia, który do zwyczajów świątecznych wprowadził zwyczaj popołudniowej leniwej drzemki w szopce na sianku, ale za to wszystkim wiadomo, że w naszym domu od tego roku zamieszkuje Córka Króla Syjamskiego i Syn Dzikiego Żbika. Należy się po prostu spodziewać, że też będą chciały mieć zwyczaj odbywania popołudniowej drzemki w szopce. Ale dwa futrzaki nie zmieszczą się równocześnie do szopki, bo nikt nie będzie wkładał małych figurek do pudła o rozmiarach na dwa koty! A wytłumaczyć kotom, że do szopy wchodzi się pojedynczo też się raczej nie da. Toteż Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem myślał i myślał jak by tu te nasze futrzaki przechytrzyć. W wyniku tych przemyśleń w domu pojawiło się kiedyś przepiękne białe pudełko z przeźroczystą przykrywką. Pomyślałam sobie, że przyda się na moje szpargały, których na biurku namnożyło się w ilościach przekraczających nawet mój zmysł estetyczny i świadomość higieny pracy. Pracowałam wszak nad materiałami z cyklu "Anioły Mojego Dzieciństwa" i ze strychu przewędrowały, do mocno już pękającego w szwach domu, stare rodzinne zdjęcia i szpargały potrzebne do tej pracy. Ale Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem powiedział bez obcesowo: "To jest moje pudło", po czym w domu pojawiły się jakieś kartonowe podstawki i zwykły szary papier, z rodzaju tych, które wkłada się jako wypełniacze do pudeł z butami. Czyli byle jaki. Następnie, któregoś popołudnia przedpokój zamieniono w pracownię plastyczną, w celu przemiany podstawek kartonowych i tego zwykłego szarego, byle jakiego papieru, w ściany groty skalnej. Ze dwa dni grota dostała na wyschnięcie. W tym czasie Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wpadł na genialny pomysł przyklejenia (!) uczestników Nocy Bożego Narodzenia do dna pudełka, które nie wiem, czy już w tym czasie było podłogą szopy, czy też jeszcze nie, po czym zaczął kombinować nad oświetleniem szopki. Mimo, że nie wyobrażałam sobie, aby Grota, w której przyszło na świat Dzieciątko oświetlona była sznurem elektrycznych lampek choinkowych, ale nie odzywałam się wcale. Logika mojego postępowania była prosta i zasadna: nie krytykuj, sama nie będziesz krytykowana. Zwłaszcza, że mnie przydzielono zadanie stworzenia choinki, która bezpiecznie i w całości przetrwa w te Święta przy dwójce naszych maleńkich wnucząt no i przy futrzakach, które z każdej nowości w domu potrafią cieszyć się najbardziej, wręcz dziką radością. Tak też trwały prace nad oświetleniem groty. Ile pociętych zostało wtedy kabli, starych ładowarek od telefonów komórkowych, to tylko Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wie. No, może jeszcze Córka Króla Syjamskiego i Syn Dzikiego Żbika, bo co udało im się zwędzić do zabawy, to ich. Nie, powiem, ja też coś wiem na ten temat, bo ktoś w tym domu sprząta, nomen omen, na Boga. Następnie pojawiło się w domu sianko, które najpierw Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wypożyczył futrzakom do zabawy: niech mają, przecież im też się coś od życia należy, skoro całe życie przebywają w naszym mieszkaniu (przecież i tak ja sprzątam), po czym i tu uwaga, uwaga... sianko zostało przyklejone do dna szopki, tj pudełka. Dziwiłam się, bo mi samej taki pomysł by do głowy nie wpadł, ale jak się szybko okazało był on uzasadniony w stu procentach.  Mianowicie, skoro szopa miała już wnętrze, trzeba było pomyśleć o jej zewnętrznym wystroju. Najlepiej do tego celu nadawał się dekoracyjnym papier pakunkowy zakupiony w supermarkecie z wyglądu przypominający noc grudniową. A owinąć pudło w papier pakunkowy, to jak zapakować prezent. Pudłem trzeba manewrować do góry i na dół, na jeden bok, na drugi... aż do szóstego boku włącznie. I co by wtedy było, gdyby każde źdźbło suchej trawy nie było przyklejone do podłoża? Siano fruwałoby wszędzie. A tak nie zrobił się żaden bałagan w szopie. Po skończonych pracach wszelakich Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zaprezentował mi iluminację groty, która w ostateczności okazała się być zrobiono z diodowej żaróweczki i światło, które owa żaróweczka daje do złudzenia przypomina poświatę księżyca i Gwiazdy Północy, wdzierające się delikatnie przez szczeliny w skałach do groty.
I zapewne nie wiesz gdzie się kryje obawa wyrażona w zdaniu, że będą problemy w tym roku z Bożym Narodzeniem. Otóż, ze zgrozą uświadomiłam sobie, że Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem z uczestników Nocy Bożego Narodzenia zrobił zakładników najpiękniejszej szopki w swoim życiu. Jest tam Dzieciątko, Maryja, Józef, bydlątko, kilka owiec i w ostatniej chwili stwierdziłam, że również są Trzej Królowie. I w dodatku sama przyłożyłam do tego swoje ręce. Do zrobienia wystroju zewnętrznego groty potrzebne były cztery ręce, w tym dwie moje. Wszystkim już wiadomo, że wszystkie postaci zostały dokładnie przyklejone do podłoża. Ja zaś widziałam, że szopka najpierw została dookoła oklejona szeroką taśmą samoprzylepną, potem opakowana papierem imitującym noc grudniową, a następnie raz jeszcze oklejona szeroką taśmą samoprzylepną. I nie ma w niej żadnego bocznego wyjścia! I jak Dzieciątko teraz urodzi się gdziekolwiek poza naszą szopką? W jaki sposób przyjdzie do WSZYSTKICH z dobrą nowiną? Jest jeden tylko sposób, żeby WSZYSCY dowiedzieli się , że "Maleńka Miłość w żłobie śpi", że niesie pokój i nadzieję, żeby WSZYSCY mogli się tym cudem zadziwić po raz kolejny w swoim życiu. Chcąc przeżyć te najpiękniejsze chwile, tak po prostu, tak zwyczajnie i tak normalnie WSZYSCY będą musieli przyjść właściwej nocy do naszego domu, do naszej szopki... Drogowskazem niech będzie przystrojony w iluminację z sopelkowych diod balkon naszego sąsiada, który niczym Gwiazda Betlejemska przyprowadzi Was, Wędrowców, do najpiękniejszej szopki w życiu zrobionej przez Mężczyznę, Który Kiedyś Był Chłopcem.
Taka jest Tajemnica Nocy Bożego Narodzenia.
No, ale tak jak napisałam to wczoraj, to nie da się tego już nigdy w życiu napisać!

środa, 15 grudnia 2010

Skrzydlaci Wysłannicy Nieba (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

W Naszym życiu, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką pełno było Aniołów pomiędzy Nami.  Wzięły się zapewne z  licznych opowieści Siostry Zakonnej snutych podczas lekcji religii w Domu Katechetycznym, do którego chodziło się całą klasą tuż po lekcjach szkolnych. Potem, po takich opowieściach o Skrzydlatych Wysłannikach Nieba przysyłanych do czynienia dobra, ruszały już wodze Naszej fantazji. Chodziliśmy za Kościół do sklepu z dewocjonaliami, który prowadzili Rodzice Fotografa, Kolegi Mojego Ojca i tam albo oglądaliśmy obrazki z Aniołami, albo je kupowaliśmy, jeśli postanowiliśmy pieniądze zarobione ze sprzedaży butelek po wódce, którą wypijali Nasi Ojcowie, przeznaczyć na obrazki z Aniołami, a nie na Gumy do Żucia Donald. Wprawdzie taki Donald smakował niebiańsko. Opakowanie i historyjka znajdująca się wewnątrz pachniały jeszcze długie tygodnie po wyzbyciu się zawartości, ale czasem ogarniała Nas Pasja przeżycia czegoś naprawdę wielkiego. Takim przeżyciem było posiadanie własnego obrazka z Aniołem, podpatrywanie wyrazu jego twarzy, który zawsze, ale to zawsze na każdym obrazku był uduchowiony, umiejętność ułożenia dłoni do modlitwy, czy gest skierowania rąk do pomocy, gibka i zgrabna sylwetka pod szatami, które nosić mogli tylko mieszkańcy Nieba. I szybko, nie wiadomo kiedy, postaci z Naszych obrazków jak za działaniem niebieskiej mocy znajdowały się pomiędzy Nami. Czasem słychać było trzepot skrzydeł przelatującego Anioła, czasem coś delikatnie musnęło Kogoś na ułamek sekundy, to znów powiew delikatnego wiatru z Nieba świadczył o obecności Anioła. I nie zdarzało się to tylko w letnie, wietrzne dni, kiedy wiatr rozdmuchiwał po łące dmuchawce z dojrzałych mleczy, których pojedyncze białe puszki nazywane były przez Nas aniołkami. Zdarzało się to na przerwie pomiędzy lekcjami w październikowy, czy listopadowy słotny dzień, kiedyśmy siedzieli zgromadzeni przy klasowym oknie i z lękiem zerkaliśmy w stronę wieżyczki strażniczej z uzbrojonym strażnikiem w pobliskim więzieniu, czy w innej ciężkiej dla Nas chwili. I to też nie chodziło o przywoływanie Aniołów Stróżów, by Nas strzegły. W takich momentach zjawiały się bezinteresownie Anioły, które nie miały przydziału do Stróżowania konkretnemu człowiekowi. Te były inne. Pokazywały Nam jak możemy stać się lepsi niż jesteśmy. Snuły opowieści o tym, jak jest w Niebie, za jaką to przyczyną rosną skrzydła u ramion i czy każde z Nas może stać się Aniołem. Siały pokój i nadzieję. Dawały poczucie bezpieczeństwa. Były gwarantem tego, że dobro popłaca. Wystarczyło tylko się wsłuchać w Ich opowieść jak to cudnie jest w Niebie i już nie chciało się wracać do rzeczywistości. Był czas, że nas te Anioły często nawiedzały. Czy stawaliśmy się wtedy lepsi? Kto to wie, trzeba by zapytać starszych. Na pewno jednak wizyty Skrzydlatych Wysłanników Nieba nie wzięły się same z siebie. Ktoś z Nas musiał ich bardzo potrzebować. Może nawet My wszyscy. Nasze Anioły dały Nam na całe życie wiarę we własne możliwości. A w tamte dni pozwalały jak latawcom unosić się z wiatrem nad polami i Wszystkimi Drogami Naszego Dzieciństwa. Pozwalały czuć nam się podobnymi motylom i na równi z nimi latać ponad kwietnymi łąkami, w które okolica obfitowała. Pozwalały brodzić po wodach Choczenki i poddawać się jej nurtowi, chroniąc przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Pozwalały w różowo-fioletowych muszlach małż wyławianych z Małej Rzeczki widzieć najcenniejsze klejnoty świata. a przez wygładzone wodą kolorowe szkiełko znalezione na jej dnie oglądać świat, jak przez różowe okulary.  Pozwalały wychodzić ze wszystkich opresji cało i na dwóch nogach. Pozwały marzyć, że w każdej chwili możemy być kim tylko zechcemy. Dały Nam szczęśliwe dzieciństwo w świecie ludzi dorosłych, którym zmartwieniem był każdy nadchodzący dzień w totalitarnym systemie. W systemie, który czynił z ludzi obywateli i towarzyszy, a ulicami miast pomiędzy nogami dorosłych przemykał niejeden Behemot, niosąc wróżbę nieszczęśliwego zdarzenia.
My za to, podczas Naszych Powrotów ze szkoły szliśmy szpalerem trzymając się pod ręce i na przekór troskom dorosłych wrzeszczeliśmy na całe gardła:

                                         "My jesteśmy Dzieci Kapitana Granta
                                           Szkoła baletowa Nam gawariat
                                           Dwa szaga na prawo, dwa szaga na lewo
                                           Szag w pieriod i dwa szaga nazad..."


P.S.

I to już jest koniec reminiscencji z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką.
Poprzez przeprowadzkę do innego miasta, w którym musiałam stworzyć sobie nowy świat, nastąpił niejako koniec mojego dzieciństwa. Przynajmniej tego najwcześniejszego. Czasy późniejsze obfitują również w wiele przygód. Może i nawet ciekawszych, ale na pewno nie tak beztroskich jak te, do których sama z wielką przyjemnością wróciłam i Was - czytających, zawiodłam. Chciałam, abyście poprzez te moje święte wspomnienia znaleźli drogę do świata własnego dzieciństwa. Jeśli udało mi się przywołać choćby najmniejsze wspomnienie, to znaczy, że moje opowieści dobrze spełniły swą rolę.


                                 Kartka z mojego pamiętnika, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Latawce (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Każdego roku, może częściej, przychodził dzień, w którym wszyscy robili latawce. Jednoczyły się działania Jeszcze Starszych Kolegów Mojego Brata, Koleżanek Mojej Starszej Siostry oraz mnie i Moich Koleżanek i Kolegów. W sklepie modelarskim kupowało się cieniutkie, drewniane listewki i klej do drewna, zaś w sklepie papierniczym arkusze różnokolorowej gładkiej bibuły. Wynosiło się na pole małe piły do drewna, wszystkie zakupione przedmioty, nożyczki, noże, szpulki z grubymi nićmi, lub lepiej z nylonową żyłką i cała okolica zamieniała się w wielką pracownię modelarską. Starsi instruowali młodszych, by w końcu stracić cierpliwość i za Nas wykonać część pracy, z którą sobie nie radziliśmy. Zdarzało się, że czyjś tata wychodził, by pomóc, lub raczej by pod pretekstem pomocy wrócić na chwilę w chłopięce lata. Najpierw trwały długie i żmudne prace, wiatr niecierpliwiąc się podrywał bibułę do lotu, szarpał niegotową jeszcze konstrukcją, którą z mozołem i pietyzmem oklejaliśmy bibułą. Latawce musiały być okazałe. Wiadomo, nasze prace nigdy nie mogły równać się z dziełami sztuki modelarskiej zrobionymi przez Jeszcze Starszych Kolegów Mojego Brata, ale i tak byliśmy dumni z efektów swej pracy. Przychodził moment, że można było puścić latawiec. Czasem wymagało to kilkakrotnych prób, nawet przeróbek, bo coś tam z konstrukcją okazywało się nie w porządku. To przód był za ciężki, boki zbyt szerokie, przychodził pomysł, by może ogon zrobić dłuższy? W końcu nadchodziła chwila, że latawiec łapał wiatr, załopotał na pożegnanie i wznosił się coraz wyżej, tańcząc przepiękny taniec na tle błękitnego nieba postrzępionego białymi, kłębiastymi chmurami. Jak my wtedy marzyliśmy by móc unieść się wraz z naszym latawcem wysoko do góry, by zmierzyć się z podniebną przygodą... Choć nie można tego było zrobić w rzeczywistości, zawsze można sobie było wyobrazić siebie w roli pilota lub choćby pasażera maszyn szybujących w przestworzach. Szybko nasza Ida nad Choczenką rosnąca wśród Łopianowych Pól, na którą wdrapywaliśmy się bez trudu, zamieniała się w pokład wymyślnego statku kosmicznego. Scenariusz tworzył się z głowy, czasem wracaliśmy do scen wcześniejszych, bo wpadał Nam lepszy pomysł na przeżycie Naszej przygody. Jakież to było cudowne drzewo, które bez trudu potrafiło przemieniać się ze statku morskiego w statek kosmiczny, ze starego domostwa w pałac przepiękny, a także we wszystko co Nam w danej chwili przyszło do głowy.
Jedna z Moich Koleżanek Taś-Taś, miała szczególne zamiłowanie do budowania tam. Tamy budowało się oczywiście na Choczence, bo gdzieżby indziej. Kiedy nie było zbyt wiele czasu na zabawę stawiałyśmy tamy na odcinku Choczenki płynącym na wysokości Naszego Bloku, ale tam woda była płytka. Najlepiej było wybrać się nad Wodospad i tam, nieco wyżej niż znajdowało się moje lodowisko, na którym przygotowywałam się, by zostać srebrną medalistką świata w jeździe figurowej na lodzie, woda była na tyle głęboka, a Choczenka szeroka, że budowanie tamy w tym miejscu było nie lada wyzwaniem. Taś-Taś w swoim dorosłym życiu podobno postawiła przed sobą tamę, przez którą nie może przedrzeć się świata ludzi, którzy potrafią poradzić sobie z otaczającą ich rzeczywistością. Ale to wiem tylko ze słyszenia, bo nie widziałam Taś-Taś, podobnie jak Karzełka, jakieś 30 lat.
Raz do roku, jesienią w ogródkach działkowych przy Stawach, tam gdzie Tata Karzełka miał działkę, na której hodował króliki, odbywało się święto pieczonego ziemniaka. Strasznie dużo szumu było zawsze wokół tego wydarzenia, ale Moja Mama tylko raz w życiu pozwoliła mi iść na działki w tym dniu. Za to pod Naszym Blokiem, co roku z końcem wakacji odbywało się wielkie ognisko. Przygotowania trwały od godzin południowych. Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Brata i Mój Brat znosili w okolice Choczenki drzewo, zapewne z piwnic, bo skąd mieliby niby wziąć tyle drzewa na ognisko, które płonęło niemal do rana? Lelek obserwując z za Choczenki przygotowania, nie wracał do swojego domu po skończonych pracach polowych, tylko stawał na straży swoich ziemniaków, tkwiących jeszcze w ziemi, ale już na tyle dojrzałych, by nadawały się do upieczenia w naszym ognisku. Bo o ile chłopcy się poświęcali, pewnie bez wiedzy rodziców, przynosząc drzewo z własnych piwnic, tak młodymi ziemniaczkami, idealnie pasującymi do pieczenia w ognisku i to jeszcze w ilościach takich, by starczyło dla wszystkich, przecież nawet Rodzicom się zanosiło, nikt nie dysponował. To dopiero były podchody, żeby podebrać ziemniaki z pola Lelka w momencie, kiedy były strzeżone jak jaki skarbiec. Tym zajmowali się również Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Brata i Mój Brat, więc nie poznałam szczegółów ich misternych podchodów. Kiedy już wszystko było przygotowane a słońce schyliło się ku zachodowi, nadchodził moment, że można było rozpalić ognisko. Ogień zawsze skupiał ludzi wokół siebie. Tak też i Nas: całą dzieciarnię z Naszego Bloku. Wiadomo, że Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Brata i Mój Brat czekali tylko na moment, aż Rodzice zawołają Nas do domów, ale też Rodzice byli tej nocy szczególnie wyrozumiali i pozwalali Nam siedzieć do późna. A My zamienialiśmy się wtedy w indiańskie plemiona i z dzikimi okrzykami ruszaliśmy do ataku. Wiadomo, najpierw musiała odbyć się walka, z wzięciem zakładników, przywiązywaniem do pala, wycinaniem skalpu i wszystkimi szczegółami, których naoglądaliśmy się na rozlicznych westernach, by potem zasiąść w kręgu i wypalić fajkę pokoju. Kiedy zrobiła się odpowiednia ilość żaru by można było włożyć pierwszą partię ziemniaków, natychmiast to robiono. Pierwszą upieczoną partię ziemniaków dostawaliśmy oczywiście My i nawet jeśli Nas jeszcze Rodzice nie wołali, skutecznie Nam dziękowano za udział w imprezie i zazwyczaj z płaczem odprawiano do domów.

niedziela, 12 grudnia 2010

Dzień Powszedni (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Moja Mama opowiadała mi, jak się okazało była to opowieść w ostatniej godzinie jej życia, że Mój Brat już będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej przychodził jeszcze przed lekcjami i po lekcjach  do biblioteki, żeby mu mama wiązała sznurówki w butach. Bo Mój Brat rozpoczął edukację  w starej szkole, która istnieje do dziś, znajdującej się, idąc przez rynek, za kościołem. Należało zejść takim wąskim gardłem ulicznym po schodach, które prowadzą do ulicy, z której widać było Dom Mojej Babci, w którym mieszkała po powtórnym wyjściu za mąż, po latach wdowieństwa. Dalej trzeba było przejść przez trotuar, przechodzący przez małe planty i już dochodziło się do ulicy, przy której stała szkoła Mojego Brata. Trotuar, to słowo, którego używał Tańcia na określenie chodnika. Mówił też: "Nie biegnij, bo upadniesz", zamiast normalnie: "bo się przewrócisz" i tak bardzo zawsze dbał o czystość języka, że czasem ze złości wymyślałam sformułowania i zdania niby poprawne językowo i gramatycznie, ale rażące uszy Mojego Ojca, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia. Stamtąd, to znaczy z miejsca, w którym znaleźliśmy się idąc do szkoły Mojego Brata, można było przejść przez ulicę i iść dalej prosto w kierunku dworca PKP, a szło się zaś trotuarem, obok którego znajdowała się łąka, na której zawsze zatrzymywało się wesołe miasteczko kuszące dzieciarnię karuzelami, strzelnicą i innymi atrakcjami. Kiedyś jeździłam na karuzeli kilka razy z rzędu i bardzo źle to się dla mnie skończyło... Kiedy wesołe miasteczko nie kusiło, to wystarczyło skierować się w lewo i już było się w pracy u Mojej Mamy w bibliotece. Ja oczywiście do Mojej Mamy do pracy szłam zupełnie inną drogą. Z Naszego Osiedla nie trzeba było iść przez rynek, aby dojść do biblioteki i domu kultury. Dom kultury odegrał bardzo ważną rolę w moim życiu w czasie, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką. Wciąż zachęcał dzieciaki jakimiś zajęciami pozalekcyjnymi, a ja należałam do tych dzieci wiecznie poszukujących. Wciąż zapisywałam się na coraz to nowe zajęcia. We wszystkie, w których uczestniczyłam, angażowałam się sercem i ciałem. I to nie przez gasnący zapał przestawałam uczestniczyć w tych zajęciach, tylko wciąż z dorosłymi coś było nie tak, to im brakowało zapału i konsekwencji i po jakimś czasie, a dziś tego nie potrafię określić po jakim, rezygnowali z prowadzenia tych zajęć. Dom kultury i biblioteka stanowiły jedną bryłę architektoniczną, ale z oddzielnymi wejściami.

                                                           Dom Kultury i biblioteka

Nie było dla mnie żadnych tajemnic w tym budynku. Uwielbiałam wciągać w nozdrza zapach książek czekających na bibliotecznych regałach na jakiegoś śmiałka chcącego je zabrać ze sobą do domu i przeżywać przygody, które czyhały tylko, by je uwolnić. Uwielbiałam, jednak nie tyle, by zawód bibliotekarki wybrać dla siebie, na własną drogę życia zawodowego, jak zrobiła to Moja Starsza Siostra. Lubiłam krążyć pomiędzy regałami w wypożyczalni dla dorosłych, bo wypożyczalnia dla dzieci była mniejsza i miała zupełnie inny układ. Przez wypożyczalnię dla dzieci przechodziło się do czytelni. Natomiast w domu kultury lubiłam się bawić na sali widowiskowej, szczególnie na scenie pomiędzy kurtynami. Kiedyś uczęszczałam na zajęcia teatralne. Właściwie to były zajęcia rytmiczne z elementami teatru. Ale też niestety nie uczęszczałam na nie zbyt długo. Widać aktorstwo nie było mi pisane. Jedyny poważny występ teatralny w moim życiu, to ten na scenie strychu w Naszym Bloku, kiedy grałam wilka w Czerwonym Kapturku.

                                                                     W bibliotece

Ja i Moja Starsza Siostra uczęszczałyśmy już do nowej szkoły dumnie noszącej imię Władysława Broniewskiego. Znajdowała się ona przede wszystkim dużo bliżej od Naszego Bloku. Okna mojej klasy wychodziły na budkę strażniczą więzienie. Wiem, że to zakład karny o zaostrzonym rygorze, ale przecież mówiło się potocznie: więzienie. Było okolone wysokimi murami i na każdym rogu, na szczycie, znajdowała się budka strażnicza z uzbrojonym strażnikiem w środku. Na murach były, dla dodatkowego zabezpieczenia, zasieki z drutu kolczastego, które robiły na wszystkich dzieciakach ogromne wrażenie. Kiedyś echem po Moim Mieście rozeszła się fama o czarnej wołdze jeżdżącej od miasta, do miasta, porywającej dzieci i wywożącej poza miasto ich trupy. Jakże My się wtedy baliśmy!? Zwłaszcza, że co i rusz znajdował się ktoś, kto na własne uszy słyszał, że w rodzinie u sąsiadki albo jakiej innej pani, przytrafił się taki przypadek! Syciliśmy swój strach, jak wówczas gdyśmy opowiadali wciąż nowe historie o nieboszczykach wstających z trumien podczas własnych pogrzebów, których to opowieści wysłuchiwaliśmy od naszych kochanych babć.
Często chodziłam z Moją Mamą na zakupy. Tych wypraw nie lubiłam, bo trzeba było stać w kolejkach. Nie umiem ocenić, czy te kolejki były długie, czy nie. Wiem, że jak dla mnie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, stanowczo za długo trwało wystawanie w kolejkach i oczekiwanie na Moją Mamę. I mimo, że z innymi przypadkowo poznanymi nieszczęśnikami, bawiłam się na zewnątrz w czasie, gdy Moja Mama już sprzed sklepu weszła do środka i tam tkwiła w ogonku oczekując na swoją kolej, to jednak nie był to przyjemny czas. Jedyna wyprawa do jedynego sklepu dobrze mi się kojarzy. Były to przedwieczorne wyjścia do piekarni po chleb. Chleb kupowało się w okrągłych bochnach, gorący i pachnący - prosto z pieca. Na początku parzył. Przy sprzyjającej porze roku i pogodzie, jeszcze zanim Moja Babcia uległa wypadkowi i wymagała codziennej opieki i pielęgnacji, szłyśmy z Moją Mamą gdziekolwiek na spacer. Gdziekolwiek, to było wszędzie. Czasem w stronę Ochronki prowadzonej przez Siostry Nazaretanki, to jest również w stronę Skawy, czasem chodziłyśmy ulicą, przy której stała kamienica, w której urodziła się Ada Sari. W tym domu mieszkała też Moja Kuzynka wraz ze swoim mężem i małymi dziećmi, zanim przeprowadzili się do swojego nowego mieszkania. Innym razem szłyśmy z Moją Mamą w stronę Parku mijając Karmel. Moja Mama chodziła zawsze w inne strony i innymi drogami, niż ja z Moimi Koleżankami i Kolegami. Aby dojść do Parku trzeba było minąć Karmel i na rozwidleniu skręcić w lewo. Moja Mama lubiła spacery do Parku i spacery po Parku. Mam wrażenie, że wszyscy dorośli lubili ten zakątek Mojego Miasta, bo wszyscy Nas tam prowadzili. Do Parku prowadziły Nas Panie z Przedszkola. Do Parku prowadziła nas Nasza Wychowawczyni i nawet Moja Babcia, w czasie zanim uległa wypadkowi, który unieruchomił ją w kuchennym łóżku do końca życia. Bo jeśli Moja Babcia proponowała jakiś spacer, to tylko do Parku. Park w czasie, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką lata świetności miał już za sobą. Moja Mama opowiadała mi, że pamięta czasy, kiedy Park tętnił życiem, odbywały się w nim festyny dla dzieci i dla dorosłych, ale to było w czasach, kiedy miał dobrego gospodarza. Tak mówiła Moja Mama. Ja w Parku szczególnie lubiłam fontannę żabę, która nieodzownie kojarzyła mi się z królewiczem zaklętym w żabę. Tylko, że ta fontanna przeważnie nie działała i rzadko można było zobaczyć, jak z buzi żaby tryska woda. Dalej lubiłam taki kopiec, na szczyt którego prowadziła dookoła ścieżka. Na szczycie kopca znajdowała się tablica pamiątkowa. Obok kopca rósł wielki, przynajmniej jak dla Małej Dziewczynki wielki, dąb, który raczył żołędziami wszystkie dzieci z Mojego Miasta. Jeszcze dalej za kopcem były huśtawki, ze szczególnie ulubioną w kształcie łódki. Bujała się ona jak na morzu jakim, dostojnie i z godnością, ale Moja Mama nie pozwalała mi się na niej huśtać, twierdząc, że jestem za mała i mogę wypaść. Zresztą huśtawka-łódka zawsze miała jakichś starszych ode mnie amatorów huśtania się, raczej niebezpiecznego, więc pewnie Moja Mama miała rację. Skoro ta huśtawka-łódka w Parku była takim zakazanym owocem, to może dlatego w Moim Domu wciąż wymyślałam zabawy imitujące huśtanie się na tej huśtawce, pobyt w łódce, na statku, bujanie na morzu, które od razu widziałam w wyobraźni, gdy patrzyłam na tę huśtawkę w Parku. Dalej Park zamieniał się w zwykły las. Stamtąd widziało się Dom Starców, który w dziecięcej wyobraźni budził taki sam lęk, jak Ochronka z Dziećmi Tak Chorymi, że Nie Mogli Zajmować się Nimi Rodzice.

Mój Brat (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Mój Brat był najstarszym dzieckiem Moich Rodziców. Przez fakt oczekiwania przyjścia na świat Mojego Brata, Moi Rodzice stali się Rodziną. Mój Brat wydawał mi się zawsze tak duży, że w związku z tym był wielkim autorytetem, ale też i odległą planetą. Kiedyś, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Pierwszym Bloku wyłudził ode mnie moją najukochańszą lalkę zrobioną z kauczuku, po to, by ze swoimi kolegami z Pierwszego Bloku zrobić i zapalić w piwnicy świecę dymną. Dymu się narobiło, i dosłownie i w przenośni. Oprócz dymu narobiło się również smrodu, o którym też trzeba powiedzieć, że narobiło się go, i dosłownie i w przenośni. Nie pamiętam kolegów Mojego Brata z Pierwszego Bloku, natomiast to wydarzenie, pewnie z racji tego, że cała afera dokonała się z bezpośrednim udziałem mojej najukochańszej lalki zrobionej z kauczuku, doskonale zapadło mi w pamięć. Mój Brat miał na swoim koncie niezliczoną ilość podobnych psikusów. Dzisiaj pewnie powiedziałoby się, że to chuligańskie wybryki, ale wtedy nikt tego tak nie traktował. Zresztą zapewne wszyscy chłopcy świata: duzi i mali, mają na swoim koncie podobne wybryki. Ja i Mój Brat nadawaliśmy zawsze na tych samych falach. Ania z Zielonego Wzgórza powiedziałaby, że jesteśmy bratnimi duszami. I taka jest prawda. Z całego Mojego Rodzeństwa to Mój Brat był mi najbliższy. Zawsze się złościłam, kiedy z wyżyn tego swojego starszeństwa mówił do Nas, Młodszych Sióstr: "Kiedy będziecie w moim wieku, to zrozumiecie..." lub coś w tym stylu, dając nam tym samym do zrozumienia, że mentalna i wszelaka odległość między nami jest nie do pokonania. Tymczasem, dawno, dawno temu przyszła taka chwila, od której każdy mijający dzień sprawia, że  jestem starsza od Mojego Brata. Ale to wydarzyło się w czasach Kiedy Przestałam Być Małą Dziewczynką i na szczęście nie zawiera się w tych wspomnieniach. Wspomnienia o czasach, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką i mieszkałam w Moim Mieście, to czas radosny, rajskiemu podobny, z przygodami, które Mój Brat łapał garściami, szóstym zmysłem czując, że kto jak kto, ale on musi żyć chwilą. Nie psujmy więc nastroju wspominaniem wydarzeń, które jeszcze nie nastąpiły.

                                                      Mój Brat siedzący na amerykance,
                                         która przemieniała się w statek na rozszalałym morzu

sobota, 11 grudnia 2010

Siostry i Brat Mojej Mamy (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Moja Mama miała Dwie Starsze Siostry i Młodszego Brata. Starsze Siostry Mojej Mamy urodziły się jeszcze w latach dwudziestych XX wieku, Moja Mama urodziła się kilkanaście miesięcy przed II wojną światową, a Brat Mojej Mamy urodził się już po wojnie. Moja Babcia jak wszystkie kobiety w tamtych czasach nie pracowała, tylko zajmowała się domem i dziećmi. Ojciec Mojej Mamy był wziętym zdunem, który uczył się fachu od najmłodszych lat, gdyż w wieku 14 lat porzucił rodzinną wieś i gospodarstwo, dla uroków i beztroski życia w mieście. W stu procentach po Nim musiałam właśnie odziedziczyć brak zrozumienia ziemi jako roli. Kocham wszelkie krajobrazy, kocham trud wycieczek rowerowych i górskich, ale nie mam miłości do ziaren wsadzanych w ziemię. Wolę siać ziarno dobroci i miłości w sercach ludzi - tak nam w pierwszej klasie mówiła o Jezusie siostra zakonna na lekcjach religii. Pamiętam dokładnie, że mówiła w czasie przeszłym, bo tak bardzo żałowałam, że Jezus nie chodzi po ziemi tu i teraz, że nie mogłam przeżałować tego żalu. Siostra Zakonna nie powiedziała Nam, że My również możemy i powinniśmy robić to, co Jezus, bo może wcześniej stałabym się takim siewcą?  Dziadek, Który  Który Był Dziadkiem Mojego Starszego Rodzeństwa ustąpił mi miejsca na ziemi i odszedł do domu w niebie, gdy ja miałam zaledwie trzy tygodnie. Moja Mama opowiadała mi zawsze, że gdy leżał chory i Moja Mama pokazywała Mu swoje najmłodsze dziecię, czyli mnie, mówił: "No ładna, ładna". Oprócz tych chwil, których nie pamiętam, bo przecież nie mogę pamiętać, z Ojcem Mojej Mamy, Który Był Dziadkiem Mojego Starszego Rodzeństwa, łączy mnie obecnie jego imię, które na chrzcie dostał Mój Wnuk. Może jakaś cząstka jego zawarła się w Moim Wnuku i przyszedł w ten sposób do mnie, by wynagrodzić mi ból braku Dziadka ze strony Mojej Mamy? Z moją Babcią w jej dzieciństwie było zaś tak, że kiedy ona i jej rodzeństwo było jeszcze małymi dziećmi, w miejscowości, w której mieszkali spalił się kościół a wraz z nim wszystkie "Mentryki", jak mawiała Moja Babcia. W czasie kiedy Moja Babcia była małą dziewczynką nie istniały urzędy państwowe zapisujące stan swoich obywateli. Co też ja mówię. Przecież wtedy nie istniało państwo, a co dopiero urzędy. Moja Babcia przyszła na świat w jakiejś wsi na skraju Galicji i gdy ten kościół spłonął ze wszystkimi księgami parafialnymi i "mentrykami", to potem ksiądz proboszcz kazał zgłosić się wszystkim parafianom, podać dane swoje i swoich najbliższych, by odtworzyć dokumentację. Ojciec Mojej Babci chciał wykorzystać sytuację i każdemu ze swoich dzieci zawyżył wiek, po to, by szybciej je można było wysłać do pracy. Zresztą kto to wtedy pamiętał szczegółowo kiedy mu się które dziecko urodziło? Moją Babcię, gdy tylko ukończyła 4 klasy obowiązkowej szkoły powszechnej, jak mówiła, szybko wynajęto do pracy do pomocy u bogatszych gospodarzy. Pasła krowy i wykonywała drobne prace w gospodarstwie, za jedzenie dla siebie i po części wynagrodzenie finansowe, które jak też opowiadała Moja Babcia, w całości i do rąk własnych od gospodarza pobierał co tydzień jej Ojciec. O romantycznej miłości między nią a jej mężem nigdy w życiu nie słyszałam, nie pamiętam, czy w ogóle opowiadała mi o okolicznościach wyjścia za mąż za Ojca Mojej Mamy, Który Był Dziadkiem Mojego Starszego Rodzeństwa,  dość, że nie miała przy nim łatwego życia, z uwagi na to, że pomimo całej jego fachowości w zawodzie zduna, za bardzo lubił gorzałkę, a i porywczy był przy tym. W moim domu teraz, współcześnie na honorowym miejscu w dużym pokoju wisi niewielka akwarelka namalowana w 1925 roku, którą to akwarelką jakiś artysta malarz odwdzięczył się Ojcu Mojej Mamy za pracę. Był czas, wtedy, kiedy Moja Babcia była chora, że codziennie u niej byłam z Moją Mamą. Niejednokrotnie szłam też sama, po lekcjach,  więc wtedy nasłuchałam się sporo opowieści o babcinym dzieciństwie. Nieraz mi też Moja Babcia prezentowała swoją garderobę: leżąc w kuchni w łóżku ze złamaną panewką stawu biodrowego dyrygowała, by przynosić z szafy z pokoju kolejne suknie, do nich miała skompletowane chusteczki, sweterki i torebki. Oglądała swój kobiecy dobytek z rozrzewnieniem wspominając czasy, kiedy mogła wychodzić z domu. Niezwykle się w tamtym okresie zaprzyjaźniłam z Moją Babcią.  Nieraz słyszałam opowieść, jak to Młodsza ze Starszych Sióstr Mojej Mamy, Moja Chrzestna Matka, Ciocia Basia, która tak naprawdę miała inaczej na imię, tylko nie lubiła swojego prawdziwego imienia i gdy już stała się dorosła i niezależna od woli swojego ojca, zmieniła sobie imię, na Barbara, bo to jej się szczególnie podobało. Otóż nieraz słyszałam i to nie tylko od Mojej Babci, że ta właśnie jej córka naprędce znalazła sobie męża, ponieważ chciała uciec przed niechcianym małżeństwem, które zaaranżował jej ojciec ze swoim kompanem od kieliszka. Z tego naprędce zawartego związku, który miał być ucieczką, a stał się swojego rodzaju pułapką, bo w końcu małżeństwo było i tak nieudane, przyszło na świat dwoje dzieci, Moi Kuzynowie. To znaczy Kuzyn i Kuzynka, którzy byli pierwszymi wnukami Mojej Babci i dostali wigilijne imiona. Po latach Moja Najstarsza Córka urodziła się tego samego dnia, w którym urodził się pierwszy wnuk Mojej Babci. W tym duecie Kuzynów szczególnie lubiłam Kuzynkę. Co nie znaczy, żem Kuzyna nie lubiła. Potem Moja Chrzestna Matka z jakichś wybitnie ważnych powodów rozstała się ze swoim mężem, z którym w pośpiechu zawierała związek małżeński i znalazła sobie, może on ją znalazł, tego nie wiem, mężczyznę marzeń. Był nim Mój Chrzestny Ojciec, który niestety nigdy nie stał się drugim mężem Mojej Chrzestnej Matki, ale za to jest ojcem jej Syna, Mojego Kolejnego Kuzyna. Ta miłość była wyjątkowa. Zresztą ciepło i wewnętrzny blask, jaki posiada Mój Kuzyn zrodzony z Tego związku najlepiej świadczą o tym, że jego rodziców musiało łączyć wielkie i niebanalne uczucie. Natomiast historia Starszej ze Starszych Sióstr Mojej Mamy jest mocno przesycona bólem. Starsza ze Starszych Sióstr Mojej Mamy urodziła swoje dzieci, czyli Mojego Kuzyna i Kuzynkę w niedalekiej odległości czasowej od Dzieci swojej o rok Młodszej Siostry. To wtedy, gdy Moja Mama miała już na tyle dużo lat, że mogła samodzielnie zajmować się dziećmi Swoich Sióstr, one to wykorzystywały i zostawiały swoje Dzieci pod opieką Mojej Mamy i dlatego dwie pary Moich Starszych Kuzynów tak bardzo lubiły Moją Mamę. Potem też Starsza ze Starszych Sióstr Mojej Mamy dla jakichś jeszcze ważniejszych powodów niż Moja Chrzestna Matka opuściła swojego męża, przy boku którego wiodła ciężkie życie i związała się z uroczym człowiekiem, z którym miała kolejną parę Moich Kuzynów - znów młodszych ode mnie. Los sprawił, że Starsze Dzieci, te z pierwszego małżeństwa Starszej ze Starszych Sióstr Mojej Mamy, umarły jako bardzo młodzi ludzie na wiele lat pozostawiając Swoją Mamę i resztę Rodziny, między innymi Nas, w żałobie i bólu.

  Rodzina Mojej Mamy na Chrzcinach Mojego Kuzyna     (ja w samym środku)
                                    
Za to Brat Mojej Mamy jako najmłodsze Dziecko w Rodzinie, ale też i Jedyny Syn, w dzieciństwie był dziwakiem. Tak zawsze żartobliwie mówiła Moja Mama wspominając jego nadmierną wstydliwość. Był wstydliwy do tego stopnia, że ponoć kiedy on się mył, czy przebierał, to jego Starsze Siostry musiały wychodzić z domu, bo to były czasy, kiedy jeszcze mieszkali w jednoizbowym mieszkaniu, w suterenie na podwórku domu, w którym potem mieszkała Moja Babcia. A podobno kiedyś, kiedy Brat Mojej Mamy będąc jeszcze małym chłopcem był chory i przyszedł lekarz wezwany do domu, to Brat Mojej Mamy tak poskręcał ręce, nogi i całe ciało, uniemożliwiając rozebranie go do badania, że lekarz popatrzył na chłopca i spytał: "Czy to dziecko jest po chorobie Haine'go Medina?" Kiedy Brat Mojej Mamy był dorastającym chłopakiem i młodym mężczyzną, stał się Moim Wujkiem, Do Którego Nigdy Nie mówiłam Wujku. Pamiętam te czasy, kiedy wyczyniał ze mną najdziksze swawole. Niczym fredrowski Gaweł. Pamiętam też jego przyjazdy z wojska na przepustkę, przerwane nagłym wypadkiem. Wypadek spowodował na całe życie kalectwo Mojego Wujka, Do Którego Nigdy Nie Mówiłam Wujku. Ale z fizyczną sprawnością nigdy nie stracił pogody ducha, czaru własnej osoby i ognika w mocno brązowych oczach, odziedziczonych po swoim ojcu. Zapewne te walory sprawiły, że Mojego Wujka, Do Którego Nigdy Nie Mówiłam Wujku pokochała niezwykle delikatna i skromna kobieta, stając się osłodą życia Mojego Ukochanego Wujka, Do Którego Nigdy Nie Mówiłam Wujku. Z tej strony wzbogaciliśmy się o jednego Kuzyna, który, gdy się urodził, był tak słodki, że z miłości gryzłam mu łapcięta. Pamięta mi to do dzisiaj. Ale prawda jest taka, że każde dziecko w Rodzinie, które przyszło na świat po mnie, ma prawo pamiętać mi takie rzeczy. Dziwną rozkosz upatruję wbijając delikatnie zęby w maleńkie rączęta. Teraz na przykład Mój Wnuk, który ma dłonie Mojego Ojca, a imię Ojca Mojej Mamy, Który Był Dziadkiem Mojego Starszego Rodzeństwa, ma tak długie palce, że zdają się być o jeden fragment za długie i tak słodkie rączęta, że jest obiektem moich skłonności do osobliwego sposobu okazywania miłości maleństwom.

Jak Smakowało Życie (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

O smakach, w czasach Kiedy Ja byłam Małą Dziewczynką, można by długo opowiadać. Bo rarytasem dla podniebienia były lody z lodziarni i ciastkarni, która wtedy, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką bardziej słynęła z produkcji i sprzedaży lodów, niż ciast i kremówek, które zapamiętał Papież z czasów, Kiedy On Był Młodym Chłopakiem. Więc te lody sprzedawano wtedy na gałki wkładane między dwa kwadratowe wafle. Było oczywiście mnóstwo smaków, lecz ja zawsze chciałam o smaku śmietankowym. Z uwagi na to, że wciąż chorowałam Moja Mama nigdy nie kupowała mi więcej niż jedną gałkę. Najpierw stało się w długiej kolejce, zbyt długiej jak na cierpliwość Małej Dziewczynki, by potem usiąść na ławce w rynku, mając widok na Nasz Kościół, na ulicę, która była główna arterią komunikacyjną Mojego Miasta i wreszcie na pomnik czerwonoarmistów, znajdujący się w centralnym punkcie rynku Mojego Miasta. Wokół rynku cztery szeregi kamienic, jak w apelowym szyku, z których każda miała swoją historię. Czasem Moi Rodzice, często Moja Babcia snuli opowieści o tych miejscach oraz o ludziach, którzy niegdyś przemierzali trakty Mojego Miasta, ale nigdy nie miałam zbyt dużo uwagi dla tych opowieści. Zapamiętałam więc niewiele i tak bardzo tego dzisiaj żałuję. Mąż Mojej Babci, Który Był Dziadkiem Mojego Starszego Rodzeństwa uciekł podobno ze swojej rodzinnej wsi w wieku 14 lat i sprowadził się do Mojego Miasta, bo dość miał pracy na gospodarce. Ciężką pracę na roli zamienił na pracę najemnego chłopaka do prac budowlanych. Z czasem został cenionym i uznanym zdunem. Kunszt jego pracy pozwolił przetrwać Rodzinie Mojej Mamy ciężkie lata II wojny światowej. Ale też Starsza Siostra Mojej Mamy - ta, Która Była Moją Chrzestną Matką, przyczyniła się do w miarę dobrego losu swojej Rodziny w latach wojennej zawieruchy. Mając zaledwie kilkanaście lat uprawiała tzw. szmugiel żywności ze wsi do miasta. W różny sposób przemycała jedzenie dla swoich i dla sąsiadów. Nigdy nie słyszałam, by ktokolwiek powiedział o niej, że była bohaterką, choć na filmach z lat II wojny światowej i w podręcznikach, między innymi o takich jak ona ludziach mówiono, że są bohaterami.
Dalej były lizaki, okrągłe przypominające wyglądem plaster cytryny czy pomarańczy i taki też mające smak. Były lepsze od kasztanków czy innych pomadek, które Moja Mama czasem Nam kupowała. Wtedy każdą czekoladę, każdy najmniejszy baton czekoladowy dzieliła Moja Mama na taką ilość kostek, aby po równo starczyło dla wszystkich. Przyszła moda na ryż preparowany. Smak Herbatników Albertów, pakowanych w długie tuby jest nie do odnalezienia w dzisiejszych herbatnikach. Hitem czasów, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką były waflowe misie z piankowym nadzieniem w środku, jakie było w napoleonkach. Był czas, że jeden z moich Kuzynów, Ten Który Najwcześniej Został Dziadkiem, pracował w cukierni. Czasem  przez mleczną szybę wypatrzył mnie idącą ulicą, otwierał okno i wręczał mi pyszne ciastko do ręki.
Na Wigilijną Wieczerzę podawało się w Moim Mieście żur z ziemniakami i grzybami, maszczony masłem, ponieważ barszcz zarezerwowany był dla jadłospisu wielkanocnego.  Żur kupowało się u Starego Żyda niedaleko miejsca, gdzie Moi Rodzice mieli swoje pierwsze mieszkanie. Stary Żyd sięgał taką długą, wąską chochelką aluminiową bardziej w kształcie buteleczki z dzióbkiem niż chochli, do wąskiej bańki jak na mleko, w której kisił żur dla całego miasta. Kupowanie tego żuru to był cały ceremoniał związany z odkładaniem fajki, z której Stary Żyd pykał przysypiając przed domem, wynoszeniem bańki z żurem na zewnątrz, powolnym wkładaniem chochli do środka i delikatnym mieszaniem zawartości, tak aby każdemu sprawiedliwie nabrać odpowiedniej gęstości zawiesinę, aż wreszcie przelewaniem do przyniesionych przez nas butelek, po wódce czystej stołowej, z czerwoną etykietką. Choinki w Naszych Domach stały zawsze żywe, nie sztuczne. Ubrane w kolorowe, szklane, delikatne bańki, przystrojone łańcuchem lampek elektrycznych, długimi cukierkowymi soplami w błyszczących foliach, irysami ubranymi w świąteczne ubranka robione przez Mamę w Naszym Towarzystwie z serwetek stołowych, orzechami zawiniętymi w srebrną folię aluminiową, którą przez cały rok zbierało się z czekolad, lub jeśli udało się kupić komplet kolorowych folii aluminiowych sprzedawanych tylko przed Bożym Narodzeniem, to oczywiście orzechom się ich nie żałowało. Na stole wigilijnym gościł karp smażony w ogromnych ilościach, pierogi z kapustą i grzybami, kapusta z grochem, fasola jasiek i jednego roku pojawiły się kluski z makiem na słodko i wtedy okazało się, że są to Kluski Ze Śmieciami, przez które między innymi tak nie lubiłam chodzić do Przedszkola na samym początku uczęszczania do tego przybytku dziecięcego raju. W Świętach Bożego Narodzenia najważniejszy moment stanowiły dla Nas prezenty, które na Gwiazdkę dostawaliśmy co roku. Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką św. Mikołaj mógł przychodzić do Naszych Domów raczej po cichu, w tajemnicy, bo królował wtedy Dziadek Mróz, który hojnie, bo hojnie obdarowywał Dzieciarnię, ale dopiero po Nowym Roku, w karnawale, zgodnie z kalendarzem wschodnim. Nie było w zwyczaju, by dzieci chodziły na Pasterkę. Świąteczny program telewizyjny, a przede wszystkim całodniowa emisja programów w TV pozwalała zajadać się świątecznymi łakociami oglądając westerny i filmy, których w czasie roku nie było na antenie, a smak łakoci, które handel serwował tylko na Święta, zyskiwał przez to inny wymiar.
W Sobotę Wielkanocną, po powrocie Mojej Mamy z pracy zaczynało się wielkie gotowanie szynki, boczku i baleronu, bo z wędlin to właśnie obowiązkowo znajdowało się na Wielkanocnym stole w Moim Domu. Gotowały się jajka, zawsze w cebulowych łupkach dla ładnego koloru, które potem przemienialiśmy na pisanki. Około godziny 16-tej koszyczek z pokarmami do święcenia był gotowy i można było iść do Kościoła by dokonać obrzędu. Mój Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, jeżeli wybierał się z Nami, to raczej bardzo rzadko. Nie pamiętam. Natomiast Moja Mama razem z Nami, Swoimi Dziećmi, po poświęceniu pokarmów, po modlitwach przy Grobie, w czasie których zapewne przepraszała Ukrzyżowanego za to, że zbyt rzadko bywa u Jego Stóp, ale to pewnie dlatego, że bardziej chodziło jej o pokój w Rodzinie, niż spokój jej duszy, bo przecież Mój Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcią, nie chciał, aby jego Rodzina widywana była w Kościele, szliśmy do Mojej Babci. Tam, o tej godzinie, wraz z życzeniami składanymi sobie wzajemnie pomiędzy pokoleniami, rozpoczynały się dla Nas Święta Wielkiej Nocy. Akurat biły dzwony w znajdującym się w pobliżu Kościele. Wtedy nie rozumiałam pieśni, którą te dzwony rozbrzmiewały. Dziś wiem, że była to pieśń wieszcząca, że Światło jest w Nas. W każdym Oddechu Naszej Kochającej Mamy, w każdym Mądrym Słowie, Naszego Ojca, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia. Nie w murach Kościoła.


piątek, 10 grudnia 2010

Baloniki na Druciku (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

W Moim Mieście w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką był jeden Kościół. Ten w rynku. Nie licząc oczywiście Karmelu, ani kaplicy u Sióstr Nazaretanek prowadzących Ochronkę Dla Dzieci Tak Chorych, Że Ich Rodzice Nie Mogli Się Nimi Zajmować. To był Kościół Parafialny. Raz do roku,  przez kilka dni, Moje Miasto rozbrzmiewało hukiem kapiszonów i z każdego zakamarka unosił się zapach palonego karbidu. Wszystkie Małe Dziewczynki chodziły w Kotylionowych Różańcach z Ciasteczek, Mamy dostawały Piernikowe Serca od kochających je Mężów, a Starsze Dziewczyny od Chłopaków, Którym Się Podobały. Każde Małe Dziecko dzierżyło w ręku Balonik na Druciku, wszyscy nieśli kolorowe wiatraki, które potem przyczepiało się do kierownicy od roweru, bądź do dziecinnego wózka. Na niedzielne popołudnie niosło się zapas imbirowych ciasteczek, bloku czekoladowego oraz różnokolorowych odpustowych cukierków. Małe dzieci, które potrafiły wiercić dziurę w brzuchu, pchały przed sobą drewniane motyle na kółkach, których skrzydła uderzały o siebie, wydając charakterystyczny dźwięk. Każdy maluch, który nie był jeszcze do I Komunii św. wracał z blaszanym zegarkiem na ręku. Kolty szeryfa z Bonanzy były pożądanym atrybutem dla każdego Chłopaka, nawet Mój Starszy Brat nie wzgardził takim prezentem. Każdy chciał okrągłe lusterko w plastikowej ramce z jakim zagranicznym aktorem, czy aktorką na odwrocie, którego zdjęcie było zaledwie koloryzowane domorosłym sposobem fotografów. Dziewczynkom, jeśli nudziły, trafiła się czasem jakaś gałgankowa lalka, Chłopcy potrafili wynudzić pióropusze indiańskie. Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Starszego Brata po każdym odpuście bogacili się w nowy scyzoryk. Szczytem sztuki wyłudzania na Rodzicach były szklane kolorowe sznury korali krakowskich. Po każdym odpuście Moja Babcia długo częstowała Nas miodowymi cukierkami wyjmowanymi z Babcinej Torebki. Nie znosiłam tych miodowych cukierków, ale Moja Babcia, choć zawsze miała przy sobie też landrynki, które wszyscy wtedy lubili, wciskała mi te swoje miodowe cukierki, mówiąc, że zdrowe. Niejedna rodzina w Moim Mieście po takim odpuście wzbogaciła się o obraz z wizerunkiem jakiego Świętego, Maryi, czy Jezusa. Babcie kupowały swoim Wnukom łańcuszki z medalikami. A Rodzice dla swoich Rodziców figurkę Maryi lub jaki mały obrazek. Pełno też było na straganach obrazków do książeczek, różańców, drewnianych piszczałek, struganych zabawek, ptaszków-gwizdków, et cetera, et cetera, et cetera.
Znamienne, że żadne z Nas, Dzieci, nie kojarzyło odpustu z uroczystościami kościelnymi. Odpust to był świąteczny jarmark ze straganami z różnościami, których na co dzień raczej trudno było uświadczyć. Czy można się było dzieciom dziwić, że tak to postrzegały? Myślę, że Najświętsza Maria Panna, która patronowała Kościołowi w Naszym Mieście, nie miała Nam tego za złe. Wręcz przeciwnie: za sprawą Dorosłych, którzy potrzebowali by im zostało odpuszczone, Najświętsza Maria Panna Nam Dzieciom, sprawiała tak kolorowe i radosne święto i zerkając oknem z bocznej nawy Kościoła sprawdzała, czy aby jesteśmy szczęśliwe i czy Nam niczego nie brakuje. A my, skubiąc cukrową watę na patyku byliśmy wybrańcami losu i naprawdę niczego Nam wtedy już do szczęścia nie brakowało.

Zastępstwa z Panią z Biblioteki Szkolnej (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Niekiedy zdarzało się, ale bardzo rzadko, że Nasza Pani, albo w późniejszych latach Pani Od Przyrody, czy Pani Od Historii, nie mogły przyjść do nas na lekcje i wtedy przychodziła Pani z Biblioteki Szkolnej. Wchodziła powłóczystym krokiem, wnosząc atmosferę nowej przygody w świecie wyobraźni. Każde jej wejście było spełnieniem obietnicy danej poprzednio, że następnym razem będzie jeszcze ciekawiej. Pod pachą miała książkę oprawioną w szarą papierową oprawkę - jak wszystkie książki we wszystkich bibliotekach Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką. Najpierw rozpoczynała z nami rozmowę. Pytała o wszystko. O prace jakie robiliśmy na plastyce i technice. O spacery jakie ostatnio odbyliśmy. O przygotowania do Świąt, jeśli się akurat zbliżały. Po czym, nie wiadomo kiedy, otwierała przyniesioną książkę, tłumacząc nieśmiało, że wpadła jej ostatnio w ręce, a że dawno jej nie widziała, to zapomniała jak ciekawą jest i godną polecenia dla nas konkretnie, takich mądrych dzieci. I rozpoczynała czytanie. Początkowo trzeba było tego i owego uciszyć, zwłaszcza jeśli chodziło o chłopców, ale Pani z Biblioteki Szkolnej robiła to bez słowa, nie przerywając czytania. Unosiła tylko głowę i z dezaprobatą patrzyła na delikwenta. Nim przeszła do czytania drugiej strony wszyscy już zatopieni byli we własnym odczuwaniu treści. Jej głos niósł się jak modlitwa. I zawsze, ale to dosłownie zawsze, nim doszło do zakończenia ciekawej przygody opisywanej na stronach książki, dzwonek swym natrętnym dźwiękiem, przerywał ten niesamowity spektakl. Pani z Biblioteki Szkolnej zamykała książkę ze słowami: "No, oczywiście, gdybyście chcieli się dowiedzieć co było dalej, to są jeszcze w bibliotece ze dwa, może trzy egzemplarze..." I wychodziła, zapowiadając, że na pewno zdarzy się jeszcze tak, że wróci. Nigdy nie wracała z tą samą książką. Nie musiała, bo nim doszło do kolejnego zastępstwa, cała Nasza Klasa już dawno przeczytała ową książkę.
Był też zwyczaj, by wracając z lekcji religii, które odbywały się w domu katechetycznym znajdującym się przy Bocznym Wejściu do Kościoła, wstępować do jedynej w Moim Mieście Księgarni. Obok był sklep papierniczy, ale on nie budził aż tak wielkiego zainteresowania z Naszej strony. Natomiast Księgarnia była miejscem niemal świętym, do którego każdego tygodnia pielgrzymowaliśmy. Najpierw oglądało się wystawę z zewnątrz. Zawsze znajdowały się na niej nowości wydawnicze, bądź inne pozycje przeznaczone dla dzieci. Choć książki w czasach Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką nie były kolorowe, jeśli posiadały obrazki, to były to raczej czarno-białe rysunki, to jednak zawsze zajmowały najwyższy stopień w stopniowaniu Naszych pragnień. Mój Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcią, podobno w czasach swoich chłopięcych lat wszystkie dostępne pieniądze, a panowała przecież bieda, przeznaczał na zakup książek. W Naszym Domu Książek nigdy nie brakowało. Mogło brakować pieniędzy, ale nie Książek. Książek czytanych przez Dorosłych dla własnej przyjemności. Książek czytanych przez Dorosłych Nam, Dzieciom. Książek czytanych przez Nas, dla siebie samych. No i Książek czytanych przez Moją Starszą Siostrę wszystkim Dzieciom w Domu Mojej Najwcześniejszej Koleżanki, w czasie kiedy Moja Starsza Siostra nie potrafiła czytać, ale tak doskonale udawała, że nikt się tego nawet nie domyślał.
Często uczestniczyłam też w spotkaniach autorskich z autorami książek dla dzieci, które odbywały się w bibliotece, w której pracowała Moja Mama. Pamiętam te emocje rozpalające twarz, kiedy się miało na wyciągnięcie ręki taką mądrą osobę. No bo przecież osoba pisząca Książki, musi być arcymądrą osobą!
Zaś w czasie Kiedy Przestałam Być Małą Dziewczynką, a nawet jeszcze później, kiedy już Byłam Mamą, doświadczałam we śnie mocno nierealnego doznania, jak to w snach bywa. Nagle z moich myśli zaczynała wypływać opowieść, która lawiną rozlewającą się wszędzie, gnającą z siłą wodospadu, wylewała się z mojej głowy, z każdej mojej cząstki, ze mnie całej, że rozum pracujący w normie nie funkcjonuje na takich obrotach, słowa w rzeczywistości nie są w stanie tak szybko się tworzyć, myśli normalnie nie nadążają za taką estakadą treści.

czwartek, 9 grudnia 2010

Moje Siostry (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Od życia dostałam w podarunku, całkiem bezwarunkowo dwie Siostry i jednego Brata. Jedna z Moich Sióstr była Straszą Siostrą, druga z Moich Sióstr była Młodszą Siostrą. Kiedy Byłam Małą Dziewczynką często chciałam wymienić Mojego Brata. Mogłam go nawet oddać darmo, wciąż mi dokuczał. Najgorsze było, gdy mówił do mnie Siora, choć miewał poważniejsze przewinienia na swoim koncie. Moja Starsza Siostra jeszcze gdy mieszkaliśmy w Pierwszym Bloku, nazwała mnie Kuka i tak ta Kuka do mnie przylgnęła, że w Moim Mieście kojarzona jestem tylko, jako Kuka. To takie miłe i przyjemne sercu usłyszeć, jak dziś ktoś mówi do mnie Kuka... Nie wiem dlaczego, ale przyklejenie do mnie tego przezwiska ściśle kojarzę z pewnym faktem. Kiedyś przybiegłam radosna do Naszego Domu jeszcze w Pierwszym Bloku z pióropuszem indiańskim na głowie, który pożyczył mi na chwilę do zabawy Karzełek. Byłam taka szczęśliwa i chciałam się tą radością podzielić z domownikami. W Moim Domu niestety nie było Nikogo, poza Moją Starszą Siostrą, prawdę powiedziawszy to Mojej Młodszej Siostry nie było jeszcze wtedy na świecie, no ale mogła być na ten przykład Moja Mama, Mój Brat, albo Mój Ojciec, Którego Wtedy Jeszcze Nie Nazywaliśmy Tańcia. W zasadzie to, kiedy mieszkaliśmy w Pierwszym Bloku, nie wiedziałam jeszcze, że na zbyt częste uczestnictwo Mojego Ojca w moim życiu nie mam co liczyć. Toteż wpadłam do Mojego Domu rozradowana i zastałam Moją Starszą Siostrę siedzącą w łazience na ustępie. Przecież nie mogłam czekać aż wyjdzie, tak wielka była moja radość z faktu, że choć na chwilę mogłam stać się Winetou, czy Apanaci.  A tu Moja Starsza Siostra jak nie narobi wrzasku, jak nie ryknie, jak nie ruszy z gołym tyłkiem z tego ustępu do ucieczki! Moja Starsza Siostra bała się po prostu piór. Po prostu się bała. Wobec powyższego zawsze, gdy Moja Mama zmieniała pościel i puch z piórkami unosił się w powietrzu i słał po podłodze, Moja Starsza Siostra, a była już naprawdę duża, siedziała w kąciku za drzwiami i etażerką, płakała i wychodziła dopiero wtedy, kiedy już było po wszystkim. Moja Starsza Siostra bała się też pająków... Kiedyś ugryzłam ją w palec tak mocno, że płakała cały wieczór. Moja Mama zawsze powtarzała, że jak Moja Starsza Siostra umyśliła sobie, że coś chce, to nie było uproś. Wierciła dziurę w brzuchu, póki nie dostała - tak mówiła Moja Mama. Ale jeśli kto sobie pomyślał, co tam, pomarudziła i można było dziecku wytłumaczyć, to się grubo myli! Ja doświadczyłam, jak Moja Starsza Siostra potrafiła tę dziurę w brzuchu wiercić.
Kiedy przyszła na świat Moja Młodsza Siostra, to już mieszkaliśmy w Naszym Bloku. Pamiętam, że w noc kiedy Moja Mama rodziła Moją Młodszą Siostrę spałam w Dużym Pokoju razem z Moim Ojcem, Którego Już Wtedy Nazywaliśmy Tańcią, w telewizji nadawano Festiwal Piosenki z Sopotu, Mój Ojciec co chwilę telefonował do szpitala, z każdym telefonem gasił emocje ognistą wodą, aż w końcu zasnął spokojny i upojony, szczęściem zapewne, powiedziawszy Nam jeszcze, że mamy Siostrę. Moja Starsza Siostra od razu zaczęła matkować Mojej Młodszej Siostrze, która od pierwszych dni wykazywała się anielską urodą przejawiającą się loczkami na głowie i dziurkami w policzkach. W dni nauki szkolnej Moją Młodszą Siostrą zajmowała się Mama z Góry Mojej Młodszej Siostry aż do powrotu z pracy Mojej Mamy, ale w każdy wolny od nauki dzień, szczególnie w wakacje, opieka Mamy z Góry kończyła się w momencie położenia Mojej Młodszej Siostry do spania w południe. Potem już to Moja Starsza Siostra przejmowała opiekę nad Moją Młodszą Siostrą. Pamiętam te Podchody po chaszczach wzdłuż górnego biegu Choczenki, gdy ciągle Kto inny z Towarzystwa Mojego Brata niósł Moją Młodszą Siostrę na barana, by w końcu zostawić ją, na szczęście pod czyjąś opieką, jako balast i obciążenie dla szukających, po wcześniejszym ukryciu jej w krzakach, skłonieniu goniących listem do poszukiwań, a wszystko po to, by opóźnić pościg.
Nie lubiłam jak podczas mojej nieobecności w Domu Moja Młodsza Siostra bawiła się Agnieszką, moim Misiem Pluszowym ,którego dostałam od Weronki w czasach, do których nie powinnam sięgać pamięcią, a jednak pamiętam.  Nie godziłam się na to! Nie pozwalałam! A ona wciąż zapraszała moją Agnieszkę do swoich zabaw.
Obie Moje Siostry stanowią taką klamrę wokół mojej osoby. Jedna przede mną, Druga za mną. Jedna z prawej, Druga z lewej. Jedna u góry, Druga u dołu. Jedna nade mną, Druga pode mną. Jak otok, aureola, szata. Jak siatka kartograficzna naszego globu. Wspólne Dzieciństwo, wspólny Dom, wspólne Dziedzictwo i tak nie uczyniło nas, na szczęście, w najmniejszej mierze podobnymi do siebie. I dobrze, bo każda z nas niesie swoje własne przesłanie przez życie.

                                               Ukłon Mojej Mamy w stronę Swoich Dzieci

Dziadek i Tańcia (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

                                                             Rodzice Mojego Ojca

Mój Ojciec przyszedł na świat jako dziecko z kolejnego małżeństwa jego Mamy, która Nie Zdążyła Być Naszą Babcią. Mama Mojego Ojca była wdową z trzema córkami. Po śmierci Dziadka zdobyłam wiedzę na temat Mamy Mojego Ojca. Mój Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, nigdy nie opowiadał o swojej rodzinie. Był Dziadek, który był Ojcem Mojego Ojca i tyle. Mama Mojego Ojca nie żyła od czasu, gdy Mój Ojciec miał 17 lat. Ze Swoimi Przyrodnimi Siostrami Mój Ojciec raczej nie utrzymywał kontaktu. Jeżeli już, to one przyjeżdżały do Naszego Domu, ale bardzo rzadko. Tak więc, dowiedziałam się, że pierwszym mężem Mamy Mojego Ojca był wynalazca. Mój Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, odkąd pamiętam opowiadał jedynie, że otruli go koledzy dla zwiększenia swoich zysków z jakiegoś wynalazku. W dokumentach znalezionych w Domu Dziadka znajdowały się liczne patenty z Urzędu Patentowego. Znajdowały się również listy, pisane ręcznie z niezwykłą sztuką kaligrafii, Mamy Mojego Ojca do jej Pierwszego Męża i jego do niej z czasów, gdy był w okopach pierwszej wojny światowej. Wzruszając była ich treść. Wtedy myślałam i do dzisiaj myślę, że Mama Mojego Ojca popełniła mezalians wychodząc za mąż za mężczyznę, który stał się Ojcem Mojego Ojca. Ale przed drugą wojną światową była wdową z trójką małych dzieci - nie miała innego wyjścia. Dziadek był niewykwalifikowanym robotnikiem budowlanym. Był niezwykle niskim człowiekiem. Pamiętam go raczej jako gościa w Naszym Domu niż mieszkańca jego własnego domu. Jego Dom wypełniała swoją osobą Weronka, więc Dziadek był tam dla mnie zawsze niezauważalny. Kiedy przychodził w odwiedziny po wymienieniu wszystkich nowinek zazwyczaj drzemał na krześle i tylko głośniejsze chrapnięcie wyrywało go z tej drzemki. Nie zdarzyło się aby Dziadek przyszedł do Nas kiedykolwiek z pustą ręką. Zawsze przynosił słodycze. Nigdy nie kupił Nam żadnego prezentu, żadnej zabawki, za to zawsze przynosił słodycze, często zostawiał kieszonkowe. I tylko po rodzaju przyniesionych słodyczy rozpoznać można było jak daleko jeszcze do emerytury. Bo zaraz po otrzymaniu przekazu pieniężnego z emeryturą przynosił całą torebkę pralinek czekoladowych. Nigdy nie były to żadne wykwintne czekoladki, zawsze te same pralinki, zawsze kupowane w tym samym sklepie. W następnej kolejności Dziadek przychodził z całą torebką toffików, częściej irysów. Zawsze były to największe mordoklejki z możliwych do kupienia. Na samym końcu zaś przynosił całą torebkę czarnych landrynek o smaku anyżowym, tak zwanych kopalniaków, które kupował na wagę niezmiennie w tym samym sklepie co pralinki i toffi bądź irysy. Pamięć o Dziadku to smak anyżowych kopalniaków, które już nigdy w życiu nie smakowały tak, jak te przynoszone przez Dziadka tuż przed emeryturą.
Nie wiem jaki pomysł na dorosłe życie Swojego Syna miał Dziadek, ale Mama Mojego Ojca bardzo chciała, by Mój Ojciec został księdzem.

                                                   Seminarium oo. Pallotynów Na Kopcu

W tym celu, od razu po szkole podstawowej wysłała go nawet do seminarium duchownego na Kopcu, obok Mojego Miasta. W papierach znalezionych w Domu Dziadka po jego śmierci znajdowały się kartki i listy Mojego Ojca do Rodziców, szczególnie do Jego Mamy pisane z seminarium. Ponieważ Mój Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcią, nigdy nie chodził do Kościoła, nie pozwalał nawet by chodziła tam jego Rodzina, czyli My, jawił mi się wtedy jako ktoś bardzo okropny pod tym względem, to po przeczytaniu treści tej korespondencji na zawsze zmieniłam zdanie o Moim Ojcu. Nie wiem dlaczego, Moja Mama opowiadała zawsze w żartach, że z uwagi na to, że wypił Pallotynom cały zapas wina mszalnego, po roku Mój Ojciec wyleciał z seminarium. Poszedł do szkoły średniej i trafił do klasy, w której poznał Iśkę, czyli Moją Mamę - miłość całego swojego życia.

                                            W takiej Dziewczynie zakochał się Mój Ojciec

Tak pokochał Moją Mamę, że w wieku 17 lat zaszła ona w ciążę.  Moja Mama tak bardzo bała się przyznać swojej Mamie do tego, co się stało, że nie wiedziała jak to powiedzieć. A było to w czasie, kiedy Moja Babcia szemrając ze Swoimi Starszymi Córkami coś pod nosem na temat tak zwanych babskich spraw, ucinała rozmowę, gdy Moja Mama wchodziła do domu: "Ale cicho, bo ona jeszcze nic o tych sprawach nie wie". Ojciec Mojej Mamy podobno nie wyraził zgody na małżeństwo Mojej Mamy z Moim Ojcem, a że Moja Mama była nieletnia, to ślubu wziąć nie mogli. I stało się tak, że jednego dnia Moja Mama skończyła 18 lat, drugiego dnia wzięła ślub z Moim Ojcem, a po kolejnych dwóch dniach urodził się Mój Starszy Brat.

                                                         W dniu ślubu Moich Rodziców

Mój Ojciec, jak się w niedługim od usunięcia go z seminarium czasie okazało, zaczął wykazywać talent do rzemiosła pisanego. Zanim urodziłam się ja, Mój Ojciec pracował w jednym z dzienników, wychodzących w Małopolsce, w czołówce którego widniało dumnie hasło z Manifestu Komunistycznego "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się". I tak tę pracę w tej gazecie umiłował, że w trakcie reformy administracyjnej w naszej Ludowej Ojczyźnie udał się za pracą, za Gazetą do całkiem innego miasta i pociągnął tam za sobą swoją rodzinę, czyli Nas, co dało kres czasom Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką.
Ale to jeszcze nie koniec.

Mój Dom (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Mój Dom mieścił się w Naszym Bloku w Drugiej Klatce na Pierwszym Piętrze pod numerem 15. Nad nami mieszkała Mama z Góry Mojej Młodszej Siostry ze swoim Trochę Starszym ode mnie Synem i Trochę Młodszą ode mnie Córką oraz ze swoim Mężem. Pod nami mieszkali Sąsiedzi, których Synowie nie wychodzili nigdy na pole. Kiedyś Dziadek idąc do nas, pomylił się i zapukał do Sąsiadki na dole, otworzył drzwi, wszedł do kuchni, bo takie były zwyczaje, nikogo nie trzymało się na wycieraczce, każdy po zapukaniu wchodził od razu, popatrzył na Sąsiadkę krzątającą się po swojej kuchni w fartuszku, czy w podomce jak to również było w zwyczaju, mruknął pod nosem: "o ho, ho, gospodyni się zmieniła" i rozsiadł się na dobre. Obok nas, w środkowym mieszkaniu, mieszkała Wdowa z Prawie Dorosłym Synem. Syn był trochę dziwny. Wdowa niezwykle sympatyczna. Na przeciwko nas mieszkali Sąsiedzi z Dwoma Synami Jeszcze Starszymi od Mojego Starszego Brata. Jeden z nich miał tak samo na imię jak Mój Starszy Brat. Obaj mieli bardzo kręcone włosy. W Pierwszej Klatce na parterze mieszkała Taś-Taś ze swoim licznym rodzeństwem i Rodzicami. Na pierwszym piętrze początkowo, zanim się nie przyprowadziła do Bloku przed Naszym Blokiem z uwagi na zbyt małe mieszkanie w Naszym Bloku i konieczność spania w białym metalowym niemowlęcym łóżeczku, z którego już wystawały jej nogi, Moja Koleżanka z Klasy. Na drugim piętrze mieszkał Karzełek ze swoim Starszym Rodzeństwem, Rodzicami i Strasznie Starym Dziadkiem. Jeszcze na parterze w Naszej Klatce i na pierwszym piętrze w Pierwszej Klatce mieszkało Towarzystwo Starsze od Mojego Starszego Brata, z którym mój Starszy Brat się zadawał, bo nie bawił przecież...Życie rodzinne każdej Rodziny, nie tylko mojej, toczyło się w Kuchni, naturalnym biegiem rzeczy. Kuchnie w Naszych Domach były dość spore. Zaopatrzone były w długą szafkę pod oknem, do której chowało się garnki i inne rzeczy, oraz piec kuchenny typu angielka i zlewozmywak. To był standard i w każdym mieszkaniu tak było. Kuchnie w poszczególnych domach różniły się ustawieniem stołu i  kredensami. W ścianie dzielącej Kuchnię od łazienki, wstawione było okno. W łazience stał piec na węgiel z bojlerem na ciepłą wodę. W Naszym Domu wodę grzało się tylko w sobotę na kąpiel. Na co dzień myliśmy się w miednicy. Pamiętam jak latem Moja Mama utyskiwała co wieczór, że przecież mnie się nie da domyć. Drobne pranie Moja Mama robiła w Domu, ale pościel i ręczniki prała w pralni znajdującej się w piwnicy. Codziennie po powrocie z pracy musiała sobie rozpalić w piecu w Kuchni i dopiero brała się za gotowanie obiadu. Choć później mieliśmy w Kuchni kuchenkę gazową na gaz z butli. Ale wodę do mycia naczyń i garów zawsze trzeba było podgrzewać. W kranie była tylko zimna woda. Czasem, choć bardzo rzadko zdarzało się, że Mój Ojciec, Którego Wtedy nazywaliśmy Tańcia, przyszedł wcześniej od Mojej Mamy i rozpałał w piecu kuchennym. Nigdy w życiu nie słyszałam aby klął, jak tylko w czasie rozpalania w piecu. No, może jeszcze podczas przybijania gwoździ do ściany.  Na zimę Rodzice przenosili swoją wersalkę i telewizor do Małego Pokoju, bo w Dużym Pokoju był zepsuty piec i nie dało się w nim palić. Za to z uwagi na chłód tam panujący rozkładało się na gazetach na szafie jabłka, które były w zapasie na zimę. Okno z Małego Pokoju wychodziło z boku Naszego Bloku wprost na łąkę i Choczenkę. Za Choczenką wiadomo - Dolina Lelka, dalej jego pola, ogródki działkowe, znów pola i tory. Za torami koszary wojskowe. Wieczorami usypiał mnie stukot kół przejeżdżających pociągów. Jeździły i jeździły bez przerwy. Ten odgłos jadącego w dali pociągu pozostał najpiękniejszą kołysanką, układającą mnie wieczorem do snu. Moja Mama pracując w bibliotece w ciągu dnia miała parę godzin przerwy na to, by ugotować nam obiad, potem wracała znów do pracy i przychodziła dopiero po zamknięciu biblioteki. Szczególnie zimą, gdy z jakichś powodów musiałam dnie spędzać w Domu, kładłam półokrągłe kuchenne drewniane krzesło, z którego się wyciągało siedzisko, przekładałam nogi tak by obręcz podtrzymująca siedzisko była mi oparciem dla rąk, siadałam na oparciu i szybko krzesło zamieniało się w niewielki okręt z okrągłym sterem, którym pływałam samotnie po morzach i oceanach. Kołysałam się na boki bujając raz łagodniej, raz gwałtowniej mój okręt, w zależności od warunków atmosferycznych jakie panowały w czasie moich podróży. Nie była to choroba sieroca. Tak trwałam w oczekiwaniu na powrót Mojej Mamy z pracy. Na powroty Mojego Ojca, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, nigdy nie można było liczyć.

środa, 8 grudnia 2010

Zabawki z Guzików i Szpulek po Niciach (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Największą ilość zabawek jaką widziałam w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką to były oczywiście zabawki w Przedszkolu. Lalki i misie, wiadomo, były w każdym domu. Karzełek miał samochody resorówki, którymi chciał wzbudzić moje zainteresowanie, ale nie udało mu się nic a nic. Gry planszowe, na przykład w chińczyka, książki dla dzieci, choć niewiele, też się po domach znalazło. Jednak plastikowe klocki, które sczepiało się budując miniaturowe domy i zamki, właściwie wszystko co wyobraźnia podpowiadała, to był prawdziwy rarytas, zarezerwowany tylko dla przedszkolaków. A przecież to nie były prawdziwe klocki Lego. Syn Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry miał niezwykłą zdolność i umiejętność robienia najlepszych na świecie zabawek z niczego. A to zarażał nas zabawką, którą zabawa wymagała nie lada sztuki manualnej, a zrobiona była po prostu z nici i guzików. Należało przełożyć nici przez guzik, naciągnąć pentelki zrobione na obu końcach nici na palce środkowe prawej i lewej dłoni i naprężać i popuszczać nitkę tak, aby wprawić guzik w drganie . Trzeba było mieć nie lada wprawę, aby to się udało. Innym zaś razem pokazał nam i zaraził nas zabawką, też zręcznościową, zrobioną ze szpulki po niciach i kawałka nitki nawiniętej na nią. Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką nici były nawijane na drewniane szpulki. Jedną końcówkę nitki też stanowiła pentelka, którą się zakładało na palec, puszczało się szpulkę w dół i zgrabnie podciągało rękę do góry, tak aby szpulka wracając nawijała się równo na nitkę. Taki prototyp jojo. Bardziej zaawansowane zabawki robione przez Syna Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry należały już do bardziej skomplikowanych dzieł, wykorzystujących prawa fizyki. Takim dziełem był na przykład telefon zrobiony ze sznurka i dwóch pudełek blaszanych po paście do butów Buwi. Modna była też zabawa w strulki. Ale My, Maluchy, nie byliśmy w stanie jej opanować. Czasem Starsze Towarzystwo z Naszego Bloku pozwalało nam bawić się razem w taką zabawę polegającą na rzucaniu nożem w obrębie wytyczonego koła. Nie pamiętam jak się ta zabawa nazywała. Każdy uczestnik miał swoją część koła i gra polegała na powiększaniu swojego terytorium. Dla Nas Maluchów zarezerwowana była gra uliczna w Chłopka, skakaliśmy w gumę i na skakance. Piłkami odbijało się po murze Naszego Bloku, też była przy tym określona kolejność i stopniowanie trudności odbijania. W czasie corocznego majowego Wyścigu Pokoju oczywiście szaleliśmy grając w Kolarzyki, kapslami z butelek po piwie, których pełno było pod Naszym Sklepem w Pierwszym Bloku. Największym szpanem było znaleźć kapsel z korkową wyściółką. Do środka wkładaliśmy wycięte z gazet głowy kolarzy. Każdemu oczywiście zależało na tym, by mieć kapsel z liderem Wyścigu, który dział się w rzeczywistości. Rysowaliśmy bardzo kręte trasy kawałkiem cegłówki na asfalcie osiedlowej uliczki i nasz wyścig był gotowy do rozpoczęcia. Chłopcy strasznie się złościli, gdy z nimi wygrywałam. Wystarczyły dwa kawałki sznurka i cztery ręce, aby bawić się na całego, przekładając i nawijając sznurki z dłoni na dłonie, co nazywało się Odbieraniem. Podpatrując dorosłych, wynudziwszy od Krawcowej, która mieszkała w Pierwszej Klatce w Naszym Bloku na parterze, trochę Szmatek, na długie godziny zamieniałyśmy się z Koleżankami  w najlepsze szwaczki w okolicy, szyjąc ubranka dla lalek.Czasem Starsze Towarzystwo z Naszego Bloku organizowało zabawy dla wszystkich. Były to Podchody. Trasa zazwyczaj wiodła za Naszym Blokiem, chaszczami wzdłuż Choczenki, a dalej, to już gdzie oczy poniosły i fantazji, czy czasu starczyło . To samo Starsze Towarzystwo z Naszego Bloku zabierało nas też czasem na tory, by podkładać 10-cio i 20-to groszowe monety na szynę, oczekiwać na pociąg, który przejeżdżając spłaszczał monety na cieniutką blaszkę. Najważniejsze było, czyją monetę pociąg rozjedzie bardziej, czyniąc jej powierzchnię większą. W niepogodę w domach graliśmy w państwa i miasta, w kółko i krzyżyk, w statki; bardzo lubianą grą towarzyską dla dwóch osób było zakreślanie na kratkowanej kartce jak największego terytorium - kratka po kratce. Karciana gra w wojnę i makao biła rekordy.
Jednak ukochaną zabawką, która towarzyszyła mi w czasie Kiedy Ja byłam Małą Dziewczynką i w czasie Kiedy Przestałam Być Małą Dziewczynką, był Miś Pluszowy wypełniony trocinami. Misia dostałam od Weronki w czasie, do którego właściwie nie powinnam sięgać pamięcią. A jednak pamiętam. Miś Pluszowy dostał na imię Agnieszka. Agnieszka chorowała zawsze w tym samym czasie, kiedy ja chorowałam. Zdarzało się, że i częściej. Moja Mama, aby osłodzić mi czas choroby, którą leczono zazwyczaj zastrzykami w pupę, kupowała mi w kiosku ruchu w rynku zestaw Małego Doktora. Czasem jakieś lalki się rozchorowały, jednak zdecydowanie najczęściej chorowała Agnieszka, która wymagała wezwania lekarza, czyli mnie, z całą torbą lekarską, na wyposażeniu, której były i słuchawki, i termofor, i buteleczka z lekami i termometr, ale przede wszystkim strzykawka. Nie żałowałam Agnieszce zastrzyków. Obie znosiłyśmy niedolę mojego losu. Czyż nie po się ma Misia Pluszowego, kiedy się jest małą dziewczynką?

Mama z Góry Mojej Młodszej Siostry (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Z uwagi na to, że Moja Mama pracowała, a na świat przyszła Moja Młodsza Siostra, trzeba było znaleźć kogoś do opieki nad nią. W sposób wcale mi nieznany znaleziono Sąsiadkę z Góry i w taki sposób Moja Młodsza Siostra miała soją Weronkę, którą była Mama z Góry. Mama z Góry miała Dwoje Dzieci, starszego ode mnie Syna i młodszą ode mnie Córkę, też nie pracowała i też ZAWSZE  była w domu, jak Mama Mojej Najwcześniejszej Koleżanki. Syn Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry był zapalonym fanem poniedziałkowego "Zwierzyńca" a w szczególności bajek po nich emitowanych. Były to bajki "Misiu Jogi", "Piksi i Diksi" i "Pies Hakelbery". Syn Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry miał chyba trudności z nauką czytania, bo w Naszym Domu, na dole, słychać było jak każdego popołudnia czyta, jakby to oględnie powiedzieć: nieskładnie, zadaną z podręcznika czytankę. Córka Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry wiele czasu spędzała w Naszym Domu na zabawach ze mną. Używając łóżka Mojego Starszego Brata, Amerykanki, czyli po prostu starodawnego rozkładanego do spania fotela, bawiłyśmy się całymi popołudniami, zamieniając Amerykankę w statek na rozszalałym od sztormu morzu. Co i rusz, któryś dzielny marynarz, którymi byłyśmy niezmiennie my obie, wypadał w czasie burzy morskiej z pokładu statku i pozostała część załogi musiała mu ruszyć na ratunek. Nigdy nam się ta zabawa nie nudziła. Ale też Amerykanka miała swój klimat: miała dostojną sylwetkę, miękkie siedzisko i oparcie, drewniane podparcia, jak to w fotelu i stała tuż przy piecu kaflowym, który był źródłem ciepła w czasie szybko przychodzących jesienią i zimą wieczorów. Czasem z Córką Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry bawiłyśmy się w jej Domu. Ale rzadko, bo Mama z Góry Mojej Młodszej Siostry przed południem zajmowała się Moją Młodszą Siostrą, natomiast po południu szyła coś na maszynie, zwiększając pewnie budżet rodziny. Maszyna do Szycia u Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry stała w Przedpokoju. Była to porządna maszyna z mosiężnym, wielkim pedałem służącym do rozpędzenia mechanizmu. Wtedy brałyśmy skrzynię maszyny do szycia i przemieniała się ona na kolejny wyimaginowany rekwizyt do zabawy. Najlepiej oczywiście było, jak Mama z Góry Mojej Młodszej Siostry nie szyła nic i Maszyna do Szycia stała wolna, bo wtedy to już wodze fantazji puszczały się nam tak, że do dziś nie dogoniłam moich pomysłów z tamtych czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką. Moja Młodsza Siostra rosła i z czasem nie potrzebowała już opieki Mamy z Góry, bo jak każde dziecko w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, poszła do Przedszkola. Ale zażyłość z Rodziną Mamy z Góry Mojej Młodszej Siostry przerodziła się w coś głębszego niż zwykła sąsiedzka znajomość. Nam, dzieciom z Mojej Rodziny przybył kolejny Dom, w Którym Czuliśmy się Jak we Własnym Domu. A ja już nigdy, w czasie Kiedy Przestałam Być Małą Dziewczynką nie upatrywałam żadnej przyjemności w taplaniu się w wodzie. Tyle katastrof morskich przeżyłam, z których cudem uszłam z życiem, że wody dość po kres moich dni!

Dom Mojej Najwcześniejszej Koleżanki (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

O ile we wszystkich domach Moich Koleżanek i Kolegów czuliśmy się jak we własnym domu, tak  Dom Mojej Najwcześniejszej Koleżanki traktowaliśmy zupełnie jak własny. Był on w Pierwszym Bloku, w którym mieszkaliśmy zanim przeprowadziliśmy się do Naszego Bloku. Tam mieliśmy małe, jednopokojowe mieszkanie, ale bardziej pamiętam czas spędzony wtedy w Domu Mojej Najwcześniejszej Koleżanki, niż we własnym. Bardzo mocno wrył mi się za to w pamięć moment samej przeprowadzki, kiedy to Dziadek przewoził na takim drewnianym wózku, większym niż taczki, a mniejszym niż wóz drabiniasty, ciągnięty przez konia, część naszego dobytku boczną ścieżką, którą chodziło się tylko wtedy, gdy wracało się naokoło z mostku z Niesamowitym Tunelem, oraz kiedy się biegło szybko do Mojej Najwcześniejszej Koleżanki. W przeprowadzce najgorsze było to, że po rozpakowaniu się w Naszym Mieszkaniu okazało się, że zniknęły Moje Ulubione Pantofle jeszcze z Przedszkola. Ile ja łez wylałam za tymi Moimi Ulubionymi Pantoflami, chociaż Moja Mama zapewniała mnie, że nie ma czego żałować, bo były podziurawione i za małe. Sama potem, po latach przy innej przeprowadzce, zastosowałam ten sam chwyt z cumlami Moich Dzieci.
W Domu Mojej Najwcześniejszej Koleżanki były dwa pokoje, ale i tak za mało, jak na sporą ilość dzieci, które Rodzice Mojej Najwcześniejszej Koleżanki mieli. Mama w tej Rodzinie nie pracowała i ZAWSZE była w domu. To było coś, czego nigdy nie doświadczyłam ani w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, ani potem, Kiedy Przestałam Być Małą Dziewczynką. Za to ja dla Moich Dzieci byłam mamą, która zawsze była w domu. Tak więc Dom Mojej Najwcześniejszej Koleżanki tętnił życiem rodzinnym swojej i naszej Rodziny. Moja Starsza Siostra miała wśród mieszkańców tego domu Swojego Najlepszego Kolegę - Tuta, z którym wydeptywała najwcześniejsze lata swojego życia. Moja Mama trzymała do chrztu jedno z Rodzeństwa, Brata Mojej Najwcześniejszej Koleżanki. A ja miałam tam oczywiście Moją Najwcześniejszą Koleżankę. Pozostałe Rodzeństwo Mojej Najwcześniejszej Koleżanki nie miało przekładu na dzieci w Mojej Rodzinie, poza jedną Straszą Siostrą, która nosiła bliźniacze imię do Mojej Starszej Siostry,  ale ona była rezerwą w razie braku zainteresowania osoby naczelnej, to jest Tuta. A chłopaki, wiadomo, czasem wolą męskie towarzystwo. Tuto był dla Mojej Starszej Siostry tym, kim dla mnie był Karzełek. Moja Starsza Siostra podobno, to wiem z przekazów ustnych od Mojego Ojca, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, znosiła na dół jakieś książki, których w domu bibliotekarki i dziennikarza przecież nigdy nie brakowało, siadała w koło ze wszystkimi Dziećmi mieszkającymi w Domu Mojej Najwcześniejszej Koleżanki i czytała im opowieści wszelakiej treści. Treść była zaiste wszelaka i dowolna, bo Moja Starsza Siostra nie potrafiła jeszcze wtedy czytać, ale ponoć nikt sobie z tego sprawy nie zdawał. Natomiast wszyscy, łącznie z Rodzicami Mojej Najwcześniejszej Koleżanki, podziwiali umiejętności Mojej Starszej Siostry.
Zwyczaje i tradycje panujące w Rodzinach mieszały się, przenikały przez skórę i stawały się ogólnymi zwyczajami i tradycjami. Nikt nie patrzył na innych z góry, wszyscy mieli taką samą wartość w moich oczach i w oczach moich rówieśników, w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką. Najważniejszym było to, że wszyscy mieliśmy marzenia, które czyniły Nas wolnymi od lęków, nękających świat Dorosłych. W Naszych marzeniach byliśmy księżniczkami z bajek i książętami na białych rumakach. I to nie tylko dlatego, że na innym końcu Mojego Miasta był las zwany Księżym Lasem, którego sama nazwa obligowała Nas do snucia takich marzeń, tylko Kiedy Się Jest Małą Dziewczynką to w marzeniach o sobie można być każdym. Można mieszkać w pałacach wschodu i być tancerką Szeherezadą. Można być Andżeliką, która po burzliwych przygodach swojego życia, spotyka w końcu wielką miłość i szczęście. Można być Zorro w czarnej pelerynie, nawet jeśli w rzeczywistości jest się dziewczyną i za pomocą szpady walczyć ze złem i sierżantem Garsiją. Można stać się Pippi na całe jedne wakacje i wtedy dopiero przeżywać wielkie i prawdziwe przygody; z Tolkiem Bananem błądzić w poszukiwaniu siebie, odkrywać tajemnice Wielkiego Zakonu Krzyżackiego z Panem Samochodzikiem, z Dudusiem wybrać się w podróż za jeden uśmiech i i przeżyć niesamowite wakacje z duchami w zamku, w którym straszy Brunchilda.


Tańce (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Było to pewnie, gdy byliśmy w drugiej klasie, kiedy w Praktycznej Pani na osiedlu sąsiadującym z Naszym Osiedlem, pojawiła się Pani prowadząca zajęcia z tańca dla dzieci. Zapisaliśmy się na te zajęcia prawie wszyscy. No, w każdym razie dużo nas było. Wiadomo, po jakimś czasie dokonała się naturalna selekcja, ale Tańce były moim ulubionym zajęciem do końca czasu Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką. Pani była niezwykle sympatyczną osobą. Najpierw nas uczyła, potem przygotowywała występy. Jedynym chyba, a może najważniejszym występem, był występ uliczny na osiedlu, przy którym działała Praktyczna Pani, z okazji festynu może na Dzień Dziecka? Najważniejsze jednak były emocje, jakie towarzyszyły nam podczas przygotowań do prawdziwych i do wyimaginowanych występów. Jednak marzenia i wyobrażenia w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką bardziej szły ze sobą w parze, niż w czasie Kiedy Przestałam Być Małą Dziewczynką. Wystarczyło tak niewiele, by widzieć się oklaskiwanym podczas występów na deskach i scenach całego świata. Wtedy wszystko było możliwe. Chciało się zostać mistrzynią świata w łyżwiarstwie figurowym na lodzie, choćby tylko ze srebrnym medalem, to należało tylko o tym pomyśleć i już otwierały się wszelkie możliwości, by nią zostać. Chciało się zostać zespołem tańczącym przed najważniejszymi osobistościami świata, zdobywającym sławę tak łatwo, jak łatwo zbierało się koniczynę na wianki na łące koło Naszego Bloku? Odrobina magii w myślach i już tańczyło się w błyszczących strojach, tak błyszczących, że takich materiałów nie było na półkach sklepowych.
Na osiedlu, przy którym mieściła się Praktyczna Pani mieszkała Kobieta, u Której Kupowało się Gumy Donald. Żeby zdobyć pieniądze na Donalda, trzeba było sprzedać butelki. Najczęściej po wódce "Czystej stołowej", bo gdyby się Mamie sprzedało butelki z mleka lub ze śmietany, nie byłoby wesoło. Jakoś często, tak myślę, biegaliśmy po te Donaldy... Na tym samym osiedlu, całkiem blisko Biblioteki, mieszkała młoda Kobieta, Która Miała Męża Murzyna i Małe Murzyńskie Dziecko. Podobno poznała tego Murzyna jak była na studiach w Krakowie.
Ponieważ tak słodko tańczyliśmy na naszych zajęciach i robiliśmy taki miły gwar, szybko staliśmy się ulubieńcami Starszych Pań spotykających się w tym samym co my czasie, w  Praktycznej Pani na zajęciach z szydełkowania i haftowania. Starsze Panie, wszystkie niezwykle miłe i wylewne w swej sympatii do Nas, szybko wciągnęły nas do swojego hobby szydełkowania. Takim sposobem nauczyłam się robótek ręcznych przydatnych niegdyś każdej pannie na wydaniu.
Jednej wiosny, gdy okazało się, że któregoś dnia Pani od Tańców nie przyszła na zajęcia, nie było jej też w domu, sprawdziliśmy, bo mieszkała w pobliżu, zyskaliśmy sporo czasu dla siebie. Musiała to być wczesna wiosna, bo ciemno było jeszcze wtedy w godzinach popołudniowych. Przynajmniej ciemno było w godzinie, w której rzecz się działa. Nieopodal płynęła oczywiście Choczenka. Ale było to bliżej Domu Mojego Dziadka niż Naszego Bloku. Było to po prostu tuż obok Praktycznej Pani. Musiały być roztopy, bo Choczenka płynęła tuż pod powierzchnią mostu. Ale my poszliśmy ją oglądać z bliższej perspektywy, z boku. Nie zabrała nikogo. Choczenka była Nam przecież bardzo przyjazna. Wychowywaliśmy się niemal w jej nurcie.