MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 grudnia 2015

Dialog

Tak. Jesteś z kimś w jednym pomieszczeniu - sam na sam. Rozmawiacie. O niczym ważnym. Albo o czymś ważnym. Mówisz coś. Prostym językiem. Wyraźnie. Znasz język nieco bardziej skomplikowany, ale na używanie takiego możesz pozwolić sobie tylko w towarzystwie nielicznych - doświadczenie nauczyło cię, by z większością rozmawiać wypowiadając myśli najprościej jak tylko się da.

Guzik.
Ten ktoś i tak słyszy nie to, co mówisz, tylko to, co usłyszał.

Może już lepiej wcale się do nikogo nie odzywać?



Coraz częściej milczę. Są tacy, którzy z milczenia wyciągają wnioski, żem niechętna (im). To nie niechęć. To tylko słowa opadają jak ręce.

Na szczęście są jeszcze tacy, z którymi mogę prawdziwie milczeć. I oni wiedzą, co to milczenie znaczy.

Tak sobie pomyślałam, by na koniec roku podziękować wszystkim. Tym, w których towarzystwie milczę z radością i tym, przy których milczę, bo opadły mi słowa jak ręce. Także tym, którzy w moich słowach słyszą to, co one znaczą i tym, którzy słyszą, co chcą, albo zaledwie potrafią usłyszeć.

Przede wszystkim dziękuję tym, przy których mogę mówić to, co czuję i myślę.

Tym, którzy zrozumieją moje podziękowania, nie muszę tłumaczyć, za co dziękuję. Tym, którzy zrozumieją, co są w stanie zrozumieć - no, trudno. I tak nie jestem w stanie nic innego zrobić.


sobota, 19 grudnia 2015

A śpiewak? Znowu jest sam.

W świetle aktualnej dziennej, a zwłaszcza nocnej rozkładówki wydarzeń i wypadków grzecznie pytam, komu przeszkadzał tamten rząd, a zwłaszcza spokojny żywot, jaki mogliśmy przy nim wieść? Że co? Że niektórzy członkowie rządu zażerali się ośmiorniczkami  na rogu Gagarina i Czerniakowskiej? No, przecież skoro już zostały wyłowione i uśmiercone to ktoś się musiał poświęcić i je zjeść. Przecież ja ich jadła nie będę, bo po owocach morza rzygam jak kot. I proszę mi wierzyć, że podziwiam osoby, które z własnej woli jedzą to morsko-oceaniczne robactwo. Uważam to za szczyt bohaterstwa... że się tak wyrażę: gastrycznego. A że chłopaki poklęły trochę podczas jedzenia? Ja to dopiero klęłam, jak rzygałam! A poza tym to mało się chłopaki nasłuchały, że nie ma już elit w naszym kraju? Zwłaszcza po tym jak ostatnia poległa w katastrofie lotniczej. No to jakim językiem się miały dziarskie zuchy wyrażać? Mało to historia zna szewców bohaterów? No, przynajmniej jednego zna. W końcu szewc to synonim oklętego człeka. No, nie powiem, bo dawno po Warszawie nie chodziłam, ale z tego co pamiętam, to niejeden raz się posłom wracającym z obrad sejmowych dziarski szewc warszawski w oczy z cokołu rzucić musiał. A nawet jakby nie, to ot - po prostu - biedne chłopaki chciały ogólnej opinii sprostać, że tych elit to już nasza ojczysta ziemia nie nosi... Tak źle i tak niedobrze, a biednemu wiatr zawsze w oczy.
A może pani premier poprzedniego rządu sprawiała wrażenie za bardzo płaczliwej? No to jak raz przemówiła ostro, tak co to mogło pójść w pięty, to zaś orzeknięto: kobiecie nie wypada! Co nie wypada? Wypada premierem być, a nie wypada zagrzmieć? 
No i co to tam jakieś inne pomniejsze sprawy i sprawki naprzeciw obecnym chryjom i aferom? Bo dziś to nie wiadomo jak się budzić. A jak się już człowiek obudzi i na fejsbuka zaglądnie, to zanim powie cokolwiek, już się staje Adasiem Miauczyńskim i... co by nie powiedzieć: klnie jak szewc. Zawsze to jakaś alternatywa, by imienia Boga nie wzywać nadaremno, ale czy to po bożemu tak brzydkim słowem dzień zaczynać? No, ale jak inaczej? A, właśnie! Teraz to nawet strach na pasterkę iść, a to już za parę dni, o przepraszam - nocy. No bo jak nam błogosławione łono zduplikuje pana prezydenta? Dopiero się narobi! A przecież nadprezes ma tylko dwie ręce do utrzymania marionetek. 
W ogóle, panie, bałagan w polityce taki, że nie wiadomo, co robić, a co nie, bo tu okna z jednej strony by pasowało myć, pierogi lepić i po drzewko lecieć, a tymczasem nocą to się nie można od telewizora odkleić, a za dnia to ciągle jakieś marsze i demonstracje zwołują. Panie, a co te zwykłe, głupie ludzie nie wymyślą?! Wystarczy popatrzeć w internet. Sieje się głupota ino dudni. No, bo czy to kto widział, żeby się tak z władzy naigrywać? Z poważnych ministrów, z premiera i prezydenta? Wybranych miażdżącą większością głosów? No, dziś na przykład widziałam insynuacje o błogosławionym prąciu, które go (wiadomo kogo) stworzyło, a każdy mądry wie, że poczęcie takiego świętego człowieka musiało być niepokalane. Ja już to mówiłam na spotkaniu przedwyborczym w kwietniu w Gorlicach, to się mnie dziwnie przyglądano. Albo, wracając do internetu, że klucze pod wycieraczką... Też mi coś, jakby klucze mogły być gdziekolwiek indziej. 
A ile insynuacji i nieprawdziwych informacji rozsianych jest na tych ćwierkaczach i fejsbukach?! A przecież nadprezes ma misję odkomunizowania kraju, pozbycia się wszystkich zdrajców - na czele z tymi, którzy w genach mają zapisaną zdradę narodową i wreszcie dokładne posortowanie obywateli na tych co z nami i przeciw nam. Sama znam takich, co tęsknią i z rozrzewnieniem wspominają poprzednią epokę, no to głosowali na partię prezesa i prezes się teraz z nimi rozprawi. 

Narobiło się panie tyle, że z jednej strony to już nikt nie wie czy dobrze, czy źle. To znaczy, żebyś mnie pan źle nie zrozumiał, bo z każdej strony wiedzą, i to najlepiej, co dobre, a co złe. A zwłaszcza po tej prawej i sprawiedliwej stronie to wiedzą.

Ale przynajmniej nikt już się wstydzić nie musi, bo tyle co się nasz prezydent nawstydzi, to po prostu odkupi cały narodowy wstyd.

A śpiewak? Znowu jest sam.



sobota, 5 grudnia 2015

Tyrania władzy

Kiedyś w naszym hufcu mieliśmy komendanta wybranego decyzją Zjazdu, w zgodzie z ordynacją wyborczą.  Niespełna 4 dziesiątki ludzi miały uprawnienia do głosowania. Komendant, człowiek chory na władzę, doprowadził do skłócenia środowiska instruktorskiego. Tak. Tego nielicznego środowiska ludzi, którzy znali się jak łyse konie, wiele lat ze sobą współpracowali w różnych, nawet najtrudniejszych warunkach, wykonując społecznie pracę dla dobra najmniejszych. Piękne ideały naszej harcerskiej organizacji dojrzewające od 100 lat pozwoliły wyrzeźbić i nam nasze charaktery. Zdawałoby się sielanka – Prawo i Przyrzeczenie, harcerski krąg, pieśń pożegnalna, bratnie słowo o wzajemnej pomocy…
Komendant reprezentował nas na zewnątrz, był niejako naszą wizytówką, więc siłą rzeczy postrzegano nas przez pryzmat jego kłótliwej, chaotycznej, i - co tu dużo mówić - wrednej natury. Z roku na rok rosła buta komendanta wobec nas – ludzi, którzy oddawali zupełnie darmo swój prywatny czas dla realizacji wielkich celów – dla wychowania młodego pokolenia w systemie określonych wartości a jednocześnie tworzyła się wokół naszej społeczności nieprzyjemna atmosfera spowodowana coraz to gorszym wizerunkiem zewnętrznym.  Od grantodawców z miasta słyszeliśmy, że coraz gorzej jesteśmy postrzegani; ewentualni darczyńcy zamykali przed nami drzwi swoich gabinetów. Jak prowadzić działalność organizacji pozarządowej bez źródeł finansowania? Po zmianach ustrojowych trudno nam było połączyć umiejętności wychowawców i programowców z koniecznością pozostania księgowymi i przedsiębiorcami, tudzież ze znawstwem w wielu innych dziedzinach naszego instruktorskiego działania. Bo każdy drużynowy i instruktor harcerski to taki omnibus we wszystkim. I zaledwie nam się to udało kolejny kłopot, nowe zadanie.
Byliśmy więc źle postrzegani na zewnątrz i do tego skłóceni od środka. Podatni na tego typu działania do dziś nie zauważyli zmiany rzeczywistości, pomimo że minęło już wiele lat od kiedy nie ma tamtego komendanta, i wciąż knują i spiskują. Część ludzi odsunęła się na bok, postanawiając przeczekać; nie wszyscy wrócili, zaś ci, którzy wrócili, wciąż mają z tyłu głowy podejrzliwość. Inna znów część postanowiła pracować pomimo wszystko, by ratować co można – od środka i na zewnątrz. Zdecydowana większość wiedziała, że źródłem wszelkiego zła jest osoba komendanta, ale co innego wiedzieć, a co innego wierzyć w dobre intencje pozostałych, zwłaszcza, gdy było się karmionym propagandą zła i nienawiścią jak chlebem powszednim.  Nie nadużyję mocnego sformułowania, że tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono…
Komendant miał wsparcie we władzach zwierzchnich. Czasem wydawało się, że może to z nami jest coś nie tak, że to my jesteśmy tym kierowcą ciężarówki na autostradzie dziwiącym się komunikatowi z radia, który ostrzegał użytkowników przed jednym wariatem jadącym pod prąd i komentującym: Jeden? Setki!
Atmosferę panującą wśród  instruktorów doskonale przeczuła młodzież. Ci mądrzejsi – wychodzi na to, że my – ze swej lojalności, nie wciągaliśmy podopiecznych w spory dorosłych. Wzrosła nam młodzież zbuntowana na wszystkich instruktorów. Bunt rozchodzi się jak kręgi na wodzie na coraz to młodszych podopiecznych. Nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo, gdzie źródło – młodzi mają przekonanie, że baza to wróg.
Skończyło się kilka wielkich przyjaźni. Wielu z nas nosi rany w duszy i w sercu. Niektórzy urażoną ambicję – całkiem słusznie. Pozostał straszliwy niesmak. Gorycz jak po zapaleniu wątroby.
Najgorsze jest to, że nikt z nas nie podjął żadnych działań, by tę sytuację zmienić, by doprowadzić do odwołania tamtego komendanta. Mieliśmy przecież w ręku takie narzędzie… Choć może gorsze jest to, że patrzyliśmy jak rujnowana jest przyjaźń i braterstwo. Przecież to nie była cudza przyjaźń i cudze braterstwo tylko nasze własne… Czy to, że byliśmy sparaliżowani strachem jest jakimś argumentem obrony? Jak można było pozwolić tak spętać własną wolność i godność, przecież nie wiązała nas żadna umowa, żaden akt, a tylko instruktorska powinność... A może najgorsze jest to, że pozwoliliśmy, by w młodych ludziach zachwiała się wiara w nas (pośrednio w harcerskie ideały), że zburzyliśmy ich bezpieczeństwo i poczucie, że przyjaźń i braterstwo naprawdę istnieją?


W tej opowieści nie ma ani jednego słowa, zdarzenia czy uczucia zmyślonego. To jest naga prawda w skali mikro. Kilkuletnia kadencja szybko mija, tyranów nie wybiera się po raz wtóry. Niestety niesmak pozostaje na długo. A niektórych stosunków międzyludzkich nie da się odbudować nigdy.

piątek, 4 grudnia 2015

Sen - mara

To nie był sen. Ja po prostu po raz kolejny umarłam. Żeby się stamtąd wydostać musiałam ułożyć niezwykle skomplikowaną układankę, która raz wyglądała jak chińskie domino, drugim zaś razem polegała na rozwiązaniu zagadki o tematyce zaczerpniętej z Sherlocka Holmesa. Pewnie było tak, że aby zestawić parę klocków pasujących do siebie trzeba było rozwiązać te zagadki. A ja we śnie nie mam lotnego umysłu - pomyślałam, myśląc przecież, że śpię, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że po raz kolejny umarłam.
A może umarłam tylko raz. Ten jeden jedyny, kiedy wydawało mi się, że śpię i śnię, że rozgrywam dziwną grę i ilekroć wydawało mi się, że zaraz zdejmę z planszy ostatnie klocki, coś się knociło i albo kończył się czas, albo kilka ostatnich klocków nie pasowało do siebie. Przy czym, przy każdej nowej rozgrywce tylko na samym początku wydawało się, że klocki są ustawione na jakiejś niewielkiej płaszczyźnie, w pomieszczeniu na stole, a może na ekranie komputera. Kiedy szukałam par od razu czas i przestrzeń nabierały innych wymiarów i okazywało się, że jestem w samym centrum dziwacznych wydarzeń, których dotyczyły zagadki. Dlatego myślałam, że to sen. Bo tylko we śnie można tak poruszać się po różnych przestrzeniach i wydarzeniach, a myśli przeskakują z tematu na temat jak palce fortepianowego wirtuoza.
I dopiero, kiedy strugi gorącej wody lały się po moim ciele, a kot siedział skulony na kuchennym stole poczułam wyraźnie, że byłam w błędzie. Że to nie był sen, tylko śmierć. Musiało mnie zwieść głęboko zakorzenione przeświadczenie, że po śmierci przechodzi się - przynajmniej chwilowo - w niebyt i nicnierobienie. No i że stamtąd się nie wraca, a ja przecież wstaję każdego ranka i przez cały dzień powtarzam czynności, jakich nauczyło mnie życie. Więc, gdy ta gorąca woda spływała po mojej twarzy i dalej w dół po wszystkich krągłościach mojego ciała, jakaś mglista myśl prześlizgnęła się obok, że byłam tam wielokrotnie. I za każdym razem wracałam. Może w końcu udawało mi się ułożyć tę układankę? Tego właśnie nie pamiętam. Za to dokładnie pamiętam każdą nieudaną próbę, zwłaszcza te, które były już prawie na ukończeniu. Wcale nie było mi żal, że się nie udało, bo samo układanie - odnajdywanie klocków chińskiego domina do pary i odgadywanie zagadek, które przeradzały się w wartką, czasami niebezpieczną, za każdym razem pełną przygód akcję było na tyle ekscytujące, że nie chciałam się od nich odrywać. Jak od dobrego filmu. O, właśnie! Każdy powrót z tamtego świata był jak przerwa na reklamy.
Stałam więc oblewana strumieniami gorącej wody i w unoszącej się parze jak w niewyraźnym lustrze widziałam fragmenty życia po tamtej stronie. Mocno uśpiona zapamiętana myśl łechtana oparami gorąca przedzierała się do świadomości z tak wielkim oporem, że prawie niemożliwe było ustalenie jakiegokolwiek ciągu logicznego wydarzeń. I tylko to wwiercające się wrażenie, że to było niejednokrotnie, że wciąż się zdarzało w powtarzalnych sekwencjach... Były tam wszystkie moje zwycięstwa i klęski ustawione na równoważni, która zdawała się tkwić nieruchomo nie przechylając się na żadną ze stron. Były moje uniesienia - te, które powodowały, że mogłam żyć w czasie, kiedy żyłam. Ta miłość, która - odczuwana szóstym zmysłem - zdaje się żądać zapisywania przez wielkie M. Ta, której wzór jest niedościgły i wszystko, co spotyka nas tu, po tej stronie jest marną jej namiastką. To właśnie ta Miłość, odczuwanie jej niezmierzonej bliskości i wielkości powodowało, że wcale nie martwiłam się, gdy układanka rozlatywała się przed samym końcem i wszystko musiałam zaczynać od początku... Najboleśniejsze było wrażenie, że za każdym razem, gdy od nowa umierałam, na samym wierzchu moich uczuć i pamięci tkwiły te ziemskie przyzwyczajenia do ludzi, do ich oczy, koloru włosów, barwy ich głosu i do miłości do nich.
Po żadnej ze śmierci, w rzeczywistości, w której się odnajdywałam nie było nikogo z tych, co umarli naprawdę.
Może to jednak za każdym razem był sen, nie śmierć. Więc wtulam się w ciebie tak, żeby zniknąć.

wtorek, 17 listopada 2015

Odlot myśli

Nikłe światło płynęło od lampki nocnej a ja zastanawiałam się, jaką książkę będę teraz czytała. Wstałam i sięgnęłam ręką ku półce z książkami oczekującymi. Stoją równo jak na apelu. Poukładane malejąco. Nie tematycznie. Gdybym wysiliła wzrok pewnie przeczytałabym tytuły. Na pierwszy rzut oka jednak tego nie zrobiłam. I wtedy zobaczyłam jedyną książkę z podartym grzbietem. Intuicyjnie po nią sięgnęłam i dopiero później dopracowałam myśl, że był to najsprawiedliwszy wybór jakiego mogłam dokonać w przyćmionym świetle, które bardziej nastraja do spania niż do jakiejkolwiek aktywności. Okładka jest w kolorze czerwonym. W odcieniu karminowym. Kolor jak z flagi narodowej. Niefortunne porównanie. Dopiero co wszelkiej maści narodowcy hejtowali autorkę za jej najnowszą nagrodzoną powieść. Ludzkość zmierza do katastrofy. Nie wiem co stało się z moim narodem. Widać Wyspiańskiego kaduceusz wiecznie w ruchu.
Cóż ja poradzę, że moje myśli skłonne są do takich (od)lotów.

niedziela, 15 listopada 2015

Dziady, dziadunie

Doszły do moich uszu informacje, że w niektórych sądeckich szkołach poszły wewnętrzne zalecenia, by zrezygnować w tym roku/od tego roku z organizowania zabawy andrzejkowej.
Dlaczego?
Bo skoro wreszcie Polska jest rządzona właściwie, nie będzie się kultywowało pogańskich zwyczajów.
Konstatuję historyczną walkę z takimi gusłami pogańskimi jakimi były dziady. (     ).  < W nawiasie jest miejsce na przypomnienie sobie wszystkiego co wiesz na temat dziadów chociażby z "Dziadów" Mickiewicza. Aż przyszło większe zło w postaci jeszcze bardziej pogańskiej, w dodatku obcego pogaństwa - Halloween. I co? I okazuje się, że nasze własne, słowiańsko-pogańskie gusła są jak kiła dla pacjenta oczekującego na wynik badań w poczekalni ambulatorium, w którym każdy dostaje wynik HIV pozytywny.


Dziady, dziadunie...


czwartek, 5 listopada 2015

Nawet nie jestem córką piekarza

Tamtego dnia pani W. z rejestracji stręczyła pacjentów. Przynajmniej moje myśli po wielokroć doprowadziła do nierządu.
Tak. Siedząc vis a vis pani W. zmusiła mnie, bym miała sprośne myśli.
Bo pani W. jest odwrotnością przemiłej, uprzejmej, kompetentnej i profesjonalnej pani P.

Najpierw więc, ale dopiero po wyjściu pani P., pani W. apelowała do wyobraźni, a nawet zdrowego rozsądku pewnego zagubionego staruszka, któremu doktor polecił zarejestrować się na konkretny termin, mówiąc:
- Nie zapiszę pana na ten dzień, bo już jest zarejestrowanych na wtedy X pacjentów. Z panem będzie ponad X i jak doktor będzie w stanie przyjąć ponad sto pacjentów tego dnia, pan wie?
- Ale doktor mówił, że trzeba... - wtrącił staruszek wykorzystując dłuższy przystanek wymuszony pytajnikiem, którym pani W. zakończyła zdanie.
- Może i mówił, ale niech pan sobie wyobrazi, jak doktor będzie mógł przyjąć tego dnia ponad sto pacjentów? Nie! Nie zarejestruję pana.

Innego zaś mężczyznę, który poprosił o ksero dokumentacji medycznej zapytała kategorycznym tonem (pani W. w pracy ton ma zazwyczaj kategoryczny):
- Po co panu ta dokumentacja? Czy pan już zakończył leczenie?
- Nie, ale...
- No to po co panu, no po co? No, niech mi pan powie, po co?
- Bo...
- Jak pan nie zakończył leczenia i jak pan nie umie powiedzieć, to ja panu powiem: jak pan zakończy leczenie, to pan przyjdzie do mnie i ja wtedy panu skseruję tę dokumentację, bo wcześniej panu i tak nie będzie potrzebna.
- Ale...
- No, rozumie pan, co do pana mówię, czy nie? Proszę przyjść jak pan zakończy leczenie.
- Ale doktor prosił.

Wysłuchawszy jeszcze kilku reprymend udzielonych kategorycznym tonem, postanowiłam ulżyć moim nadwątlonym, zmuszonym do nierządu myślom/nerwom i przesiadłam się w najodleglejszą część poczekalni. Było to możliwe, bo zrobiło się późne popołudnie i tłum zmalał. Utonęłam w lekturze.

Po konsultacji Doktor wyznaczył mi termin następnej wizyty na ten sam dzień, co owemu zagubionemu staruszkowi. Kiedy informowałam o tym panią W. cieszyłam się, że Doktor nie kazał mi równocześnie kserować dokumentacji.

Doktor postanowił zaszczepić we mnie wiosnę ordynując mi wyciąg z cebulek przebiśniegu, a może sasanki czy pierwiosnka. W zastrzykach w każdym razie. Wiosna wszczepiana przez powłoki skórne pośladka okazuje się być scypiąca i to nawet bardzo. Aż mi się przypomniała alergia na pyłki, która pojawia się u mnie jakimś sobie tylko znanym cyklem - na szczęście nie corocznym - i objawia się łzawiącymi i scypiącymi oczami.

Niezależnie od wszystkiego jesień wzięła świat we władanie. Chodziłam po cmentarzu jak co roku o tym czasie i odnajdywałam wciąż nowe tablice z epitafiami i dostrzegałam coraz to mniej starych, zabytkowych nagrobków. Ludzie zamienili przepiękny, stary cmentarz w skład wygładzonego granitu o różnych kolorach i odcieniach. Odbywam pielgrzymowanie do miejsca wiecznego spoczynku obywateli królewskiego miasta w ramach zadośćuczynienia. Nie mogłam być wtedy, kiedy byli wszyscy i kiedy utarło się bywać, gdyż bałam się tłumu. Zbyt jestem obolała i za mało sprawna, bym mogła zmierzyć się z tak wielką ilością bezmyślnej ludzkiej masy, jaka przelewa się przez cmentarze wszystkich polskich miast 1 listopada. Zwłaszcza doświadczenia ostatnich tygodni kazały mi przedsięwziąć postanowienie, by w ten dzień pozostać w domu. Któregoś dnia idę ulicą powoli. Kolano ustabilizowane mam ortezą, której być może nie widać, bo zlewa się z dolną częścią garderoby, ale zapewne odznaczam się kolebiącym się krokiem. Bardziej niż kolano dokucza mi kręgosłup. W tym czasie cała jestem zbudowana z ran. W miejscu niedozwolonym ulicę po przekątnej przechodzi jakaś kobieta, która wkracza na chodnik tuż przede mną i zachodzi mi drogę; zderzam się z nią. Nie jestem w stanie wyhamować obolałego ciała. Nie znam na tyle fizyki i nie potrafię podzielić i pomnożyć ciężaru, masy, prędkości i dokonać tych wszystkich skomplikowanych obliczeń, ale tak normalnie rozumując nie jest możliwym zatrzymanie ciała wprawionego w ruch. Za kilka dni dokładnie w tym samym miejscu drogę zajeżdża mi samochód - znów wbrew przepisom - parkując na chodniku; natychmiast otwierają się drzwi, tak, że wchodzę w nie, bo znów nie jestem w stanie zatrzymać ciała wprawionego w ruch. Za następnych kilka dni na tej samej ulicy, nieco dalej, inna kobieta, wysoka - jak oficer z wiersza o Grzesiu kłamczuchu - wyprzedza mnie o pół kroku i co robi? I natychmiast zachodzi mi drogę chcąc przejść przez ulicę. Wspominać, że w miejscu do tego nie przeznaczonym? Z moim bólem pewnie nie pasuję do rozpędzonego świata.  Dlatego, gdy pewien lekarz, który ma wprawdzie warzywne nazwisko, ale bardziej pasowałoby, gdyby nazywał się burak, stosuje wobec mnie podczas prywatnej wizyty przemoc słowną, najnormalniej w świecie zaczynam ryczeć. Odbijam to sobie na kolejnym buraczanym lekarzu i mówię mu co o nim myślę, po tym, jak mnie nieuprzejmie i niegrzecznie potraktował (choć i tak daleko mu było do owego, który ma warzywne nazwisko, choć bardziej pasowałoby, gdyby nazywał się burak). Tamten jest zdziwiony i mówi, że dziwne, bo żadna pacjentka mu jeszcze nie powiedziała, że jest nieuprzejmy i niegrzeczny.
- To nie znaczy, że tak nie jest. Widocznie nie mają odwagi, a mi jej nie brakuje. Odpowiedziałam tamtemu wtedy.

W tym czasie, kiedy cała jestem zbudowana z ran nie mam siły na stręczycielskie zapędy pani W. wobec moich myśli. Nawet nie jestem córką piekarza.


poniedziałek, 19 października 2015

I w październiku niebo bywa pogodne

Każdy październik przychodzi feerią barw, zapachem grzybów i lazurowym niebem. W ślad za tym ciągnie się zapach butwiejących liści i kiszonej kapusty. Idąc wszelkimi drogami musisz uważać na spadające kasztany i żołędzie, by nie pacnęły cię w głowę, bo przecież zaboli. Zabolą również wspomnienia, choć pamięć o nich nie powinna gnębić. Jednak, kiedy zjawiają się z melodią zawodzących wiatrów, mogą tylko boleć. Zamykasz więc oczy licząc na to, że nie zauważą cię i przejdą pomimo, miast tańczyć swój upiorny taniec przed twoją pamięcią. Ale im bardziej zaciskasz powieki, tym mocniej wskrzeszasz widma, przed którymi chciałbyś uciec. Poddajesz się melancholii, a świat chciałby cię uleczyć. Toteż musisz udawać, że masz katar w nosie, a nie smutek w duszy. I wtedy wszyscy pozwalają, byś dał się pochłonąć melancholii. A ty już nie wiesz czy smutek naokół jest samym smutkiem, czy wielką jesienną smutą, którą wnet przywali pierzyna białej nicości - tej, która aż do wiosny będzie grzała twoje niepokoje, by rosły w jej cieple jak drożdżowe ciasto. Jest pewna siła, która nie może stąpać cicho wokół ciebie, nie może stać się niewidzialną. Chce wyrwać cię z odmętu twojej cierpliwej niecierpliwości. Jeśli ją zlekceważysz, toś przepadł - czas momentalnie przysporzy ci lat. O wiele więcej niż kartki kalendarza. Unicestwij więc żałość, nim ona unicestwi ciebie.
Zrób 5 x tak. Albo odwrotnie. Tylko coś zrób.
       

sobota, 10 października 2015

Poza początkiem i końcem

Początek wyraźnie się zaznaczał i nie sposób było pomylić go z tym co przed ani z tym, co po. Nie dziwi więc, że kiedy przeszło się inicjacyjną, niewidzialną bramę początku, pozwoliło się na gorączkę zmysłom. Po pierwszym szaleństwie i upojeniu koniecznym było wejść na równoważnię, bo ileż można płonąć? I choć bardzo się chciało zaznać już jakiejś stabilności, z czasem ten etap stał się zbyt monotonny. Jednak nie było możliwości zmienić toru ani kierunku. Trzeba było podążać od wschodu do zachodu słońca i przeliczać kilometry za pomocą zmieniających się pór roku i następujących po sobie lat. Nikt nie wiedział, gdzie jest koniec, bo koniec w żaden sposób nie został opisany. Ci, którzy już znaleźli się poza nim, zdawali urywane relacje o niejasnych przeczuciach i symptomach, ale zazwyczaj mówili, że współcześni zatracili zdolność dostrzegania tego, co niematerialne. Toteż nawet tym, którzy potrafili wcześniej niż od początku posługiwać się intuicją, wciąż myliło i mieszało się wszystko. Niektórzy mieli wrażenie, że już kiedyś uczestniczyli w podobnych lub nawet identycznych zdarzeniach, ale właśnie w chwili, gdy byli na granicy jasności i odkrycia, pojawiała się mgła znikąd. Czasem był to dym palonych liści jesienią. Ale zarówno mgła, jak i dym powodowały, że zrozumienie się oddalało. Nikło. Zjawiała się za to gorączka z początku. Trzeba było być zaślepionym monotonią równoważni, by nie skojarzyć, że najwyraźniejszą granicą końca była owa gorączka. Dlatego większość przeszła przez koniec nie wiedząc, że to właśnie on. Ja również.
Więc jestem poza początkiem i końcem. Znalazłam się w strefie, gdzie - jak znaki drogowe - stoją sentencje wyrosłe z doświadczenia. Nie wiem czy innym, którzy przyszli tu przede mną, albo po mnie, owo proverbium gra na tę samą melodię. Nie wiem nawet czy muzyka, którą słyszę jest zaledwie preludium do właściwego utworu. Czuję za to, że i poza granicą jest gorączka trawiąca zmysły. Ale ta gorączka nie pali, więc nie spala. Za to pozwala równomiernie odczuwać. Poza początkiem i końcem.

środa, 30 września 2015

Poranny numerek

Leżę jeszcze w łóżku. Na pewno musi być przed 11., bo mój sąsiad, nie wiedzieć czemu, twierdzi, że sypiam do 11. Tzn. domyślam się czemu. Zapewne, jak większość ludzi, sądzi według siebie. Więc leżę i do moich uszu z klatki schodowej dobiegają męskie głosy. Dobijają wodę do centralnego ogrzewania - przypomniałam sobie treść kartki tkwiącej od kilku dni na drzwiach wejściowych. Nie chce mi się ruszyć, by poodkręcać kaloryfery. Dzięki temu, że nie spłoszyłam ciszy, doszedł mnie odgłos naciskanych dzwonków do drzwi piętro niżej. Ale po co oni chcą się dostać do mieszkań? - zastanawiam się i postanawiam nie reagować. Znaczy leżeć, udawać, że mnie nie ma i nie otwierać. W razie, gdyby zadzwonili i do mnie. Leżę. Wstrzymałam oddech, żeby cisza była idealna. Koty nawet mrugnięciem powiek mnie nie zdradzają - tkwią nieruchome w miejscach, w których zastał ich dźwięk dzwonka, choć zawsze zdążają ku drzwiom w oczekiwaniu na gościa. Dzwonek naciskany ręką pracownika administracji dzwoni uporczywie. Raz. Drugi. Trzeci. Zadzwonił pięć razy za każdym razem chrypiąc przez przedłużające się naciskanie gongu. Przecież po pierwszym razie można się domyślić, że nie należy trzymać palca zbyt długo na przycisku. W końcu daje się słyszeć odwrót dwóch par nóg. Na głos wyjaśniam kotom sytuację. Syn Dzikiego Żbika patrzy na mnie wzrokiem mówiącym: i po co strzępisz język? Przecież nas to wcale nie interesuje. Ociągam się jeszcze chwilę i wstaję. Widocznie jest 11. Zaledwie się umyłam, ubrałam i naciągnęłam na nogę ortezę, rozlega się dzwonek domofonu. Przez jego uporczywość i powtarzalność wiem, że naciska go ta sama dłoń, która kilkanaście minut wcześniej naciskała dzwonek u moich drzwi. Ponieważ mogę się już pokazać ludziom, podnoszę domofon.
- Jaki to numerek? - słyszę głos pracownika administracji brzmiący głosem wyliniałego kocura.
- To nie burdel. Pomyłka.

sobota, 26 września 2015

Szydłów

On siedział na ławce, a budynek był cały odrapany. Wydawało się, że ani on, ani budynek nie pasują do tego miejsca, które z drogi dawało zapowiedź niewiarygodnego spełnienia. On zatrzymał się na chwilę, a czas chyba na wieczność uwięził siebie i zdarzenia naokół odrapanego budynku. I chyba już nawet się nie przechadzał wąskimi uliczkami, nie przeciągał i nie wietrzył średniowiecznej stęchlizny. Za to on był w drodze i przycupnął tylko na moment, sprawdzając coś w telefonie. Kiedy już wzrok ześlizgnął się z odrapanego budynku, najbardziej rzucała się w oczy muszla na jego plecaku. Więc był wędrowcem. Pielgrzymem, a nie zwykłym turystą. Ale na muszlę niewielu ma otwarte oczy. Bo większość jest ślepcami.
Gęsta mgła przytłaczała ostatnie dni tego lata do nagrzanej jeszcze ziemi, a czas stał i stał. Nie nucił żadnej pieśni, nie bujał dojrzałych liści, a tylko ze zdumieniem przypatrywał się postępującemu unicestwieniu piękna. Poza ostatnim spóźnionym parafianinem przemykającym się pośpiesznie do świątyni, której dzwony zaledwie umilkły i drobnym pijaczkiem bujającym się w rytmie najnędzniejszego upojenia, nie dało się odnotować żadnego ruchu. Nic tylko stagnacja i nabrzmiewające zdziwienie. Mogło być tak pięknie! Nikt nie spodziewał się spotkania z albigensami, bo każdy zdawał sobie sprawę z nadwyrężenia porównania do średniowiecznego Carcassone, ale też nikt nie był przygotowany na odarcie z oczekiwań wielkimi płatami odpadającego tynku. Jak z każdego budynku, po którym prześlizgiwał się wzrok. Okrągłe uliczki i zaokrąglone ściany przycupniętych wzdłuż kamieniczek prowadziły do jeszcze większego obrzydzenia. Załamana konstrukcja schodów, których zmurszały kamień zapadł się w ziemię kierowała wzrok w stronę zmurszałych drzwi bez klamki, ze zgniłą futryną. I skoro wstęp był nieprzystępny oczy szukały innego zaczepienia, ale tam, w oknach albo świeciło pustką rozbitych szyb, albo pokruszoną falą śmiercionośnego pokrycia dachu. W parkanach spróchniałe deski odsłaniały tajemne wejścia i wyjścia do melin, które niegdyś były domami. Z niektórych kominów snuł się dym, ale tylko jeden był zapowiedzią obiadu, którego zapach wypełzł poza siatkę ogrodzenia. Wszystkie ogrody były tajemnicze, ale nikt nie był ciekawy ich odkrywania. Bezwstydne zwały śmieci wyzierały nawet na świątynny plac świątyni, z której właśnie zanoszono modły do litościwego Ojca. Może kto wymodli wreszcie dla miasteczka dobrobyt, ten który ze snu wymyka się spod pierzyn i puchnąc pod powałami odrapanych domów nie może znaleźć drogi na zewnątrz? Uleciałaby choćby z piekącym dymem z kominów i snuł się po okolicy i pozwalał przytłaczać mgłom kończącym lato, byleby tylko sypnąć czarodziejskim pyłem wokół... Więc świątynia zbudowana z cegły o wymiarach według normy z wieków średnich. I co z tego, że na Jakubowym szlaku? Skoro teren uprzątnięty zaledwie od wejścia głównego, a tam, od tamtej strony, od której ustawiają się w rzędach samochody coś się pałęta - z dala wygląda jak sfatygowany podkoszulek, który się w czasie orgii zawieruszył, ale to zwykła foliowa torebka rzucona na wiatr, zbyteczna po zakupach, które doniosła do kuchni. 
Po całym miasteczku czają się niemi świadkowie krótkich chwil, podczas których w mury średniowiecznej warowni wstępuje nadzieja na odmianę. Tajemnica wydarzeń zaklęta w miękkiej lipie z trudem opiera się działaniom  miejscowych watażków, którzy spojeni tanim sikaczem dewastują odrobinę zstępującego na to przeklęte miejsce piękna. I zdaje się, że metoda wychowawcza zastosowana w tym uśpionym miejscu polegająca na tym, by młodzież uczęszczająca do gimnazjum spoglądała podczas lekcji na salę tortur nie przynosi pożądanego rezultatu, bo młodzież tam może się tylko stoczyć, albo uciec stamtąd, a na pewno dziwny ten zabieg wychowawczy nie przysporzy miejscowości porządnych obywateli. 
Czyżby nigdzie już piękna nie było? Jest. Owszem. Zaklęte w zapachu w budynku skarbca, który dziwacznym splotem prócz ekspozycji muzealnych mieści w sobie bibliotekę pachnącą dzieciństwem. Chyba, że włodarze miejscowości uznali, że zbiór książek już tylko wystawą muzealną być może... 
I jest jeszcze dom modlitw starszych braci w wierze, który magnetyzuje, a siła tego oddziaływania wymaga oddzielnego opisania.

Mgły nie chcą opaść. Zapewne pokonują niewidzialne barykady, ale żadna z ulotnych panien zwiewnych półprzeźroczystych nie ma w sobie siły kolumbryny i nie jest zdolna pokonać klątwy, która najpewniej zawisła nad walącymi się dachami, zapadłymi kominami, zmurszałymi schodami, pustodołami odrzwi i okien tej niegdysiejszej mieściny, która już nawet zapomniała o latach swojej świetności. 

Ławka, na której siedział wędrowiec jest pusta. Uciekamy i my, by nie stać się zakładnikami odrapanej, zatęchłej rzeczywistości tego miejsca. Nie szukaliśmy brzydoty. Zawsze szukamy piękna, ale w tym miejscu go po prostu nie ma.





środa, 26 sierpnia 2015

Dziedzictwo

W tym tygodniu odwiedzam lekarzy specjalistów na o. Tak wypadło. W związku z pierwszymi odwiedzinami wyszłam dzisiaj z domu. Okazało się, że zapomniałam, jak się zachować na ulicy i w innych miejscach publicznych. Np. stałam na światłach, które nie działały. Czekałam. Kiedy mi się wydało, że się zmieniły, ruszyłam. W połowie jezdni zorientowałam się, że kierowcy dziwnie mi się przyglądają. No, co? Kręciło mi się w głowie jak jasna cholera. Od samego leżenia można zgubić mapę ciała, cóż dopiero od leżenia, bolącej choroby. I od bolących zastrzyków.
Nie jestem jeszcze zdrowa, bo głos mi nie działa. Zawsze, gdy mam bolącą chorobę pada mi głos. Nie wiem jaka jest zależność, ale chyba koncentruję wszystkie siły na blokowaniu bólu, więc struny głosowe mi wiotczeją ;).
Nagle wszystko stało się proste. Jakby ktoś otworzył przede mną drzwi, które do tej pory były zamknięte i strzegły tajemnicy, którą bardzo chciałam poznać. Jak z tego snu o Mojej Babci, w którym niezmiennie idę ze strachem ciemną sienią i kiedy dochodzę do drzwi babcinego mieszkania, okazuje się, że drzwi są zamknięte i choć babcia jest w domu nie chce mnie wpuścić, mówiąc: - Idź stąd. Nie możesz tu przyjść. Jeszcze nie teraz. - Więc, Babciu, teraz. Teraz już wiem.
W dzieciństwie, jak każde dziecko, miałam wymarzony zawód - chciałam być lekarzem, ale potem zostałam harcerką i jakoś mi było nie po drodze, by spełnić to dziecięce marzenie. A może ono nie miało się spełnić, bo po prostu było z tej samej serii, co: zostanę strażakiem? Może równocześnie z dziecięcym marzeniem o zostaniu lekarzem, marzyłam, by występować w cyrku. Na pewno równocześnie, bo przecież dzieciństwo jest krótkie, a moje skończyło się wraz z wyprowadzką z Mojego Miasta. Toteż marzyłam, żeby występować w cyrku jako gimnastyczka. Ileż razy widziałam w wyobraźni te ewolucje wykonywane przez siebie pod kopułą namiotu...

Tak. Jestem. Lekarzem. I cyrkowcem.

Skoro się okazało, co się okazało, uczucie, które się we mnie zrodziło, nawet nie jest satysfakcją. Najbardziej to uczucie można porównać do spełnienia. Tak czuje się człowiek, który wykona ogrom pracy, od której nie było uproś i czuje spełnienie z dobrze wykonanego obowiązku. Chciałabym móc tak się czuć, gdy zaproszą mnie na drugą stronę życia.

Bo jestem...

Jestem jak motyl. Przesadnie zmęczona.

Nawet nie mogę pomyśleć, że pomyślę o tym jutro. Bo to jest dzisiaj. Było wczoraj i nawet wtedy, gdy głos małej Rózi ugrzązł na dziesięciolecia w miejscu, w którym przyszła na świat i spędziła (nawet nie wiem czy radosne, czy nie) dzieciństwo. Obraz Rózi, gdy ta była już Moją Babcią, jest jedną z części układanki. Jej skóra - cienka i biała jak pergamin, którą tak lubiłam się bawić, naciągając ją poza granice możliwości. Kolejne obrazy przewijają się jak w kalejdoskopie. Wszystko logiczne i spójne. Wreszcie.
I wtedy się rozpłakałam. Wtedy, gdy echem przeszłości zabrzmiały słowa głupiego lekarza: wyrośnie z tego, po trzecim dziecku jej przejdzie. Choć kilka tygodni wcześniej sama, zupełnie irracjonalnie pytałam Doktora: - Ale to przejdzie, minie...

Nie minie. To genetyka. To mutacja genów kodujących białka strukturalne.







wtorek, 25 sierpnia 2015

O wychowaniu dzieci - z cyklu: Opowieści dla Zośki, mieści się również w cyklu: Kobiety

Pomimo, iż długo się będzie Czytelnikowi wydawało, że jest inaczej, to jest opowieść o Zośce.

Pani Dziurdzikowska mieszkała w piętrowym domu na końcu ulicy. Zaś ulica zaplątała się w sam środek wielkiego osiedla. Zapewne kiedy powstawał plan i zarys domu, pani Dziurdzikowska nie wiedziała, że wokół powstaną bloki z betonu i cieszyła się spokojną okolicą, a jedynym elementem, który zapewne burzył doskonałą harmonię, był znajdujący się nieopodal cmentarz komunalny. Ale też w czasie, kiedy pan Dziurdzikowski wił przytulne gniazdko, cmentarz komunalny był maleńkim cmentarzykiem założonym dopiero co i zaledwie rósł w siłę z czasem zajmując coraz większe terytorium. Dom państwa Dziurdzikowskich musiał też, no po prostu musiał stanąć zanim w sąsiednim domu pewna samotnie mieszkająca kobieta wynajmująca pokoje uczennicom dokonała brutalnego morderstwa na jednej z dziewcząt dla zysku. Bo w przeciwnym razie pełna cnót pani Dziurdzikowska zapewne nie wyraziłaby zgody, by przyszłe swoje dzieci, a jak się w przyszłości miało okazać - i wnuki, wychowywać w okolicy, gdzie dokonano tak straszliwej zbrodni.
A może było zupełnie inaczej.
Dość, że pani Dziurdzikowska znana była nie tylko mieszkańcom ulicy, na której koniec końców znalazło się niewiele domów, ale też całemu niemal osiedlu. Ponieważ pani Dziurdzikowska dla każdego zawsze miała dobrą, z serca płynącą radę. Każdego potrafiła z chrześcijańską troską pouczyć czy to w sklepie, czy na ulicy, czy nawet w kościele. A dawniej życie nie pędziło w tak szalonym tempie ani też nie przemykało się z podniesionym kołnierzem niezauważone, więc niejeden był świadkiem troskliwych, z serca płynących ku siostrom i braciom pouczeń pani Dziurdzikowskiej. Najczęściej pani Dziurdzikowska pouczała swoją sakramentalną połowę i zawsze słyszała to cała ulica i pół osiedla brzydkich, betonowych bloków.
Jedną z takich życiowych rad odebrała Mała Duża Córeczka - przyszła mamusia Małych Ludzi. Nawet nie wiedziała, jak bardzo jej się ta nauka przyda, gdy będzie wychowywała własne dzieci. A było to tak.
Podczas niedzielnej Mszy św. w parafialnym kościele - równie nowym i równie brzydkim jak bloki z betonu - jakiś niesforny maluch doprowadził swojego rozmodlonego rodzica do stanu, w którym w normalnych warunkach wrzasnąłby do dzieciaka "Zara ci wleję", ale zamiast tego tylko mu wlał. Tak normalnie. W kościele. Podczas Mszy św. - może nawet podczas kazania, albo tuż po. Wiadomo, nie było to kazanie mówione przez św. p. Gargamela, no tylko on mówił kazania tak krótkie, że żadne dziecko nie zdążyło z nudów rozwiązać i zawiązać sznurówki (to nawet nie był ten kościół, w którym św. p. Gargamel mówił o miłosierdziu i dobroci Najwyższego, bo w tamtym kościele zazwyczaj mówiono o Sprawiedliwym Sędzi(m)), więc każde dziecko mogło się zanudzić na śmierć. I niejeden dorosły. Więc ów rodzic wyszedł na środek, wyszarpał dziecko za ucho, przybił kilka siarczystych klapsów na pupę, szarpnął za rękę sprawdzając jak mocna jest w stawach i... usunął dziecko z widoku publicznego. Nie należy tłumaczyć, że było to w czasach, kiedy nie obowiązywały przepisy o przemocy rodzicielskiej, przemocy wobec kobiet tudzież wszelkiej innej, dlatego tak doskonale wpisał się w klimat owych kazań o Sędzi(m) Sprawiedliwym ten incydent. Chyba tak, skoro dobrodziej sprawujący posługę nie skomentował w żaden sposób zachowania rodzica, za to prychał i cmokał, tudzież krzywił się jak diabeł od święconej wody patrząc na zachowanie malucha, a po wszystkim wyraźnie twarz mu się wygładziła z ulgi i przestał prychać oraz cmokać.
Jednak pani Dziurdzikowska postanowiła, jak zwykle w takich okolicznościach, dać dobrą, chrześcijańską radę rodzicowi. Może nawet miała wrażenie, że jej świętym obowiązkiem jest dać ową radę, skoro ksiądz zmilczał? I tę właśnie radę zapamiętała Mała Duża Dziewczynka, która dopiero co przyczyniła się do tego, że autorka tych słów została matką, a cóż wybiegać myślami w tak odległą przyszłość, w której sama zostanie mamusią Małych Ludzi.
Otóż pani Dziurdzikowska przystanęła w drzwiach wyjściowych domu bożego, i kiedy rodzice z niesfornym dzieckiem odprowadzani spojrzeniami wylewającej się ze świątynie w duchu serdecznych westchnień ciżbie podzielonej na aprobujących zachowanie tatusia i zgorszonych tym zachowaniem, mijali panią Dziurdzikowską, ta nie omieszkała udzielić swej rady głosem, że do dzisiaj w bramie kościoła słychać jego wibrację:

- Bo dzieci, to się wychowuje w domu.


Dość, że maleńki berbeć jakim była wtedy Mała Duża Córeczka stosuje radę pani Dziurdzikowskiej i dzieci wychowuje w domu. Kiedy więc wracają skądś pod własny swój dach, mamusia Małych Ludzi mówi im, co jej się w ich zachowaniu nie podobało, co należy zmienić, nad czym popracować i że tak dalej być nie może. I co tam jeszcze może mówić w takich sytuacjach mamusia. Kiedy więc któregoś dnia, Mali Ludzie ze swoją mamusią wrócili do domu z wizyty u sąsiadów, i mamusia zajęła się sprawami mamusinymi nie mając uwag do zachowania swych pociech podczas odbytej wizyty, Maleńka Wnuczka podeszła i zapytała:

- Dlaczego nie jesteś burkliwa jak zwykle, gdy wracamy od sąsiadów?



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Sposób na upał

Podczas jednego z upalnych dni tego lata, który spędzałam w Krakowie, zainwestowałam na Małym Rynku haniebnie duże pieniądze w lemoniadę. Krakusy, jak to krakusy - mogą rywalizować tylko z Wielkopolanami i Szkotami w swej chytrości, ale, że upał był nieskończony, dałam zedrzeć z portfela tę niebotyczną kwotę. Po pierwszych łykach, które za pomocą rurki wciągnęłam z cudownie lodowatego kubka, okazało się, że lemoniada warta była każdych pieniędzy. (Co nie zmienia faktu, że była droga. O wiele za droga.)
Po powrocie do domu, metodą prób i błędów opracowałam recepturę lemoniady. Widziałam, że w dużych słojach przenoszono z auta na stoisko esencję lemoniady w różnych wariantach owocowych, więc i smakowych. Słoje były schłodzone, aż oszronione. Lemoniadę podano mi w jednorazowym półlitrowym kubku plastikowym z przykrywką, z rurką, pływały w niej kawałki owoców cytrusowych i lód.
Do tej pory modne były przepisy na wodę zakrapianą cytryną i/lub limonką, wspomaganą smakiem dorzuconego od niechcenia listka mięty. Okazuje się, że przy upałach, które dotkliwie dotykają nas tego lata, niezbędna jest odpowiednia podaż glukozy. Kompletnie nie wiem, co na to dietetycy, ale sprawdziłam to na własnym organizmie i jest jak mówię.
Przygotowałam kilka cytryn, umyłam je dokładnie (autorzy przepisów lubią podawać, że trzeba je wyszorować), niektóre cytryny obrałam, niektóre zostawiłam ze skórkami, pokroiłam w grube plastry i każdy z nich przecięłam na ćwiartki po czym umieściłam w słoiku i zalałam wrzącym syropem przygotowanym z wody z cukrem w dość dużym nasyceniu. Do całkiem gorącego syropu dorzuciłam kilka listków świeżej mięty prosto z leśnej polany, a nie z supermarketu, wystudziłam i umieściłam w lodówce. Z braku podajnika lodu w mojej lodówce, wodę mineralną lekko gazowaną schłodziłam do konsystencji, że wytworzyły się płatki lodu i taką lemoniadą siebie i innych raczę.

Najlepiej jest spożywać tę lemoniadę oczywiście w nurcie górskiego potoku, w okolicy którego temperatura oscyluje poniżej 20 st. C, ale daję słowo, że na płycie Małego krakowskiego Rynku była równie pyszna, a jeszcze bardziej pożądana, tak samo jak pożądana jest w nieznośnie upalnej codzienności spędzanej z dala od warunków, które mam na myśli.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Starsze małżeństwo z psem

Z tym naszym prywatnym rajem, o którym od lat opowiadam legendy, zwłaszcza w upalne dni, to nie jest tak do końca różowo. Raj, wiadomo, został odnaleziony przed laty w czasie tropikalnej pogody, gdyśmy uciekali z nagrzanego do granic wytrzymałości miasta, by przeżyć. Wtedy jeszcze mieliśmy zapał, a może raczej możliwości, bo dziś zapału nie brakuje, by uprawiać wymyślony przez siebie sport pt. strumykowanie. Strumykowanie polega na wejściu w nurt strumienia, potoku, małej rzeki i podążanie ku górnemu biegowi. Dawniej robiło się zawody, kto przejdzie dalej suchą stopą, a idź tu człowieku nurtem górskiego potoku i nie przemocz butów, no idź. Więc w tamtych latach, gdy prócz upałów nic nam nie doskwierało, znaleźliśmy niejeden raj. Obecnie wykorzystujemy te odkrycia i do naszych krain szczęśliwości zabieramy znajomych, choć, gdy nam przyjdzie wybrać się do raju samym, nie narzekamy. Zasadniczy raj na upał jest w nurcie potoku, ale gdy nie trzeba wchodzić do lodówki, raczymy się urokami leśnych polan. I właśnie razu jednego, gdyśmy ze znajomymi nawiedzali jeden z edenów opodal nurtu potoku, naszło nas starsze (starsze, że starsze i starsze od nas) małżeństwo z psem. Pan z wielkim niezadowoleniem oznajmił nam, że to oni tu zawsze wypoczywają, że kiedyś pan sam osobiście zasiał trawę - o! nawet wzeszła i odcina się kolorem od reszty leśnej polany! - i że dziś, znaczy wtedy, przywiózł nawet łopatkę, by usunąć krowie łajna.
Las państwowy, Beskid narodowy, przyroda ożywiona i nie - dzieło Boże. Krótko mówiąc dobro wspólne, ogólne. Ale nie dla pana. Na poparcie słów pana pies zanosił się głośnym ujadaniem. Popatrzyliśmy po sobie dziwnie i nie wiedzieliśmy, czy mamy pozbierać manatki i zmykać w podskokach informując przy okazji właścicielkę Krasuli Haliny i Maliny, by broń Boże nie prowadziła już krów na wypasioną polanę. Ale przekora, którą wszyscy w sobie mamy (w sensie znajomi i my) zwyciężyła. Powiem więcej: uprzejmym głosem i szczerze zaprosiłam starsze (starsze, że starsze i starsze od nas) małżeństwo z psem, by się do nas przysiadło. Pani może i miała ochotę, ale pan popatrzył na nią bardziej niż wymownie, więc pani zajęła miejsce obok pana, a pan tuż za granicą świeżo posianej trawy. Cały czas głośno komentował nasze bezczelne zachowanie, rzucał kamieniami na prawo i lewo rozdrażniając psa, bo przecież wiadomo, że pies nauczony aportowania, kamyrdoli znosił nie będzie. Oberwało się nawet pani z ust pana, ale powzięliśmy poważne podejrzenia, że nie przez nas, tylko pan już taki po prostu jest, że musi na kimś wyładowywać swoje frustracje.
W czasie, który nastąpił po tym zdarzeniu, pan nasadził żywopłot złożony z iglaków i paprotek. Trawa się nie przyjęła, bo i na skraju lasu, pod gęstymi koronami drzew ściele się raczej runo niż trawy i roślinność łąk, ale przynajmniej krowy nie srają.
Czasem spotykamy starsze (starsze, że starsze i starsze od nas) małżeństwo z psem, a panu wciąż przybywa dziwactw. Od jakiegoś czasu, nie wiedzieć w jakim celu, obwiesza pustymi butelkami plastikowymi sterczące kikuty, które pozostały po wyłamanych gałęziach na jodle. Znaleźliśmy prawidłowość w tym zawieszaniu - po każdym pobycie starszego pana z panią i psem przybywa jedna butelka. Butelki niczym się od siebie nie różnią, są półlitrowe i pochodzą z tej samej wody zakupionej w sieciówce dla biedoty, jak to się kiedyś prezes wyraził.
Dziś byliśmy w raju przed starszym (starszym, że starszym i starszym od nas) małżeństwem z psem, ale i tak byliśmy zainteresowani samym centrum raju, więc obrzeża zostawiliśmy nietknięte.
Nasze (nasze i znajomych) głowy są kolebką różnych pomysłów, więc padały różne propozycje, a to, by przesadzić iglaki i paprocie w inne miejsce (inne znaczy w takie, z którego zostały wysadzone), a to by przenieść krowie łajna z powrotem w to miejsce, aż dzisiaj doszło do aktu straszliwej zemsty i wandalizmu z naszej strony: pozbieraliśmy wszystkie butelki, które pan i pani z psem pozawieszali na sterczących kikutach gałęzi i wywieźliśmy je do śmietnika w mieście.

Portret psychologiczny pana.

Pan jest zapewne emerytowanym kolejarzem, który brał udział w niejednym rajdzie im. Lenina organizowanym przez zakładowe POP (dla młodzieży podaję pełną nazwę skrótu POP - podstawowa organizacja partyjna - pisało się oczywiście z wielkiej litery), prawdopodobnie mógł pełnić kierowniczą funkcję POP i swą partyjną władzę nauczył się przenosić na żonę i innych, tj. wszystkich, z którymi ma do czynienia. Obecnie pan jest wiernym słuchaczem radia Maryja i jego zwierzchność i dominacja się utrwalają. Kto wie, może to nawet ten pan na antenie radia, o którym powyżej, podczas nocnej audycji  porównał odchodzącego prezydenta RP do Hitlera, bo ten pan jest zdolny do wszystkiego i nic w świecie mu się nie podoba. Nawet to, że lasy są państwowe, krowy srają, a ludzie zachowują się w jego obecności swobodnie.


Jak to dobrze, że w naszym prywatnym raju nie ma tłumów jak nad Bałtykiem w tym roku.

sobota, 8 sierpnia 2015

Ona miała 15 lat

Moje ciało straciło jędrność. Dokładnie mam na myśli pośladki.
Wyrwaliśmy się ze środka Afryki do raju w nurcie górskiego potoku i to właśnie tam odkryłam tę (przykrą) rzeczywistość. Wymykaliśmy się z domu jak uciekinierzy, co zbyt nie mija się z prawdą - wszak uciekaliśmy przed upałem. Nie było czasu na przemyślne pakowanie, więc złapaliśmy w garści co popadło i co wydawało nam się niezbędne dla spędzenia kilku godzin w nurcie rodzącej się rzeki. Równie szybko przemykaliśmy leśną polaną, bo z ziemi buchał gorąc jakby się otwarły wrota piekieł. Kiedy już Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zrobił porządek w nurcie potoku, kiedy odbudował wodospady - wszystkie trzy - od najmniejszego do największego i kiedy wymościł mi dno górskiego potoku tak, by leżak nie chwiał się i nie huśtał, usiadłam i odetchnęłam z ulgą. Z ulgą, bo przyjemne, choć skądinąd lodowate zimno, w którym spoczywały moje stopy chłodziło moje zewnętrze i wnętrze oraz/i głównie z tego powodu, że usiadł Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem i miałam pewność, że nie przydarzy mu się żadna przygoda typu upadek z progu wodospadu na skały. Pokręciłam się jeszcze nieco, by sprawdzić, czy leżak na pewno jest stabilny, bo - aczkolwiek z własnej i nieprzymuszonej woli moczyłam nogi jak bocian w lodowatej wodzie - nie chciałam zmoczyć się cała. Kiedy się tak kręciłam na prawo i lewo i już, już otwierałam książkę, by udać się w podróż zafundowaną przez Zbigniewa Herberta, poczułam jakąś wypukłość pomiędzy lewym pośladkiem, a płótnem leżaka. A, gwoli prawdy, siedziałam na narzucie, bo szkielet leżaka ze starości, albo i złośliwości, wypuszcza jakieś drapiące mnie śrubki itp., które nie poddają się próbom dokręcenia i spacyfikowania ich. Więc wypukłość znajdowała się dokładnie pomiędzy barankową narzutą a płótnem leżaka. Wstałam, odwróciłam się - wszystko powoli i dokładnie, bo propriocepcja zaburzona - wsunęłam dłoń pod barankową narzutkę i co wyciągnęłam? Śliwkę Proszę Państwa. Dużą fioletową śliwkę, która wypadła z pojemnika, w którym przenosiłam owoce jako niezbędny składnik kilkugodzinnego przetrwania w nurcie górskiego potoku. Wzięłam śliwkę do ręki i usiadłam wszystkie ruchy wykonując równie powoli, co wcześniej, tylko w odwrotnej kolejności.
- Moje ciało straciło jędrność. - Powiedziałam do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem pokazując mu na dowód śliwkę, na której przed chwilą siedziałam. Śliwka była cała, nie pękła, nie rozgniotła się. W mojej dłoni tkwiła cała, nienaruszona śliwka.
- No. Nie jesteś jak Jagienka. - Odpowiedział Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem i zamyślił się. Szybko się jednak zreflektował i dodał - No, co Ty? Ona miała 15 lat!

środa, 5 sierpnia 2015

Niemożliwe powroty

Zza parawanu przeźroczystego przylepca czasem buchnie przypomnieniem, które niegdyś wyśpiewywane gromkim głosem w ulubionej piosence, każe pomyśleć i przypomnieć, ile ma się lat. Trzeba więc odsunąć na bok dywagacje na temat tego czy nie zakończyć przyjaźni z małym kwadracikiem dobrego samopoczucia i raczej przyzwyczaić się do myśli, że jest on lekiem na całe zło. Że jest eliksirem życia w dosłownym znaczeniu.
Było więc zmęczenie nie do opanowania. Tragiczne. To wywodzące się z serii, która objawiła się jakiś czas temu nagle jak objawia się przykra prawda w najmniej chcianym momencie. Zmęczenie, że nie można zrodzić nawet najlichszej myśli. Że powieki opadają ciężarem poczciwej lokomotywy, której to nawet stu atletów, po stu kotletach nie udźwignie. Że wokół rozsiewa się beznadzieja jak chwasty w zbożu i nawet nie ma wyglądu maków i chabrów, a parzy przykrością zielonego zielska. Taka beznadziejna beznadzieja zajęła ogromne pole wypełnione dotąd do granic wypełnienia. Takiego wypełnienia, które dawało spełnienie. Kiedy się więc wypełniło, kiedy się spełniło i nie zostało już nic, wtedy się wkradła beznadzieja. Z tęsknoty. I ze zmęczenia. I z przepełnienia.
Potem się wszystko rozhuśtało. Aż rozbolała głowa i zrobiło się niedobrze. Niedobrze, że niedobrze i tak niedobrze, że nic, tylko rzygać się chciało. Myśli, te lichsze od najlichszych, rozpierzchły się we wszystkich kierunkach. Można ustawić igłę kompasu i ruszyć na poszukiwania rozpierzchniętych myśli, ale do tego trzeba mieć siłę. I motywację. A brak wszystkiego. Trzeba więc czekać, aż czas pozwoli pozbierać fragmenty teraźniejszości, by na niej można było zbudować okruch przyszłości. Ani się nie da wyruszyć w malowaną słowem podróż Herberta, ani się świata nie da zobaczyć w Schulcowych szkicach opisanych barwą i brakiem barwy. Jest jedna myśl dręcząca, od której się uwolnić nie da. Z niej to wydobywa się melodia, która - choć przygrywa od zawsze - teraz dopiero przedarła skostniałą warstwę nieposłusznych zmysłów. I gra. I brzmi. Choć nikt nie tańczy ani nie śpiewa.

niedziela, 12 lipca 2015

Cud. Jak ta pogoda.

Tamten dzień był zimny jak na lato. Od rana po niebie goniły się z zimnym wiatrem pierzaste obłoki. I choć odsłaniały słońce i błękit nieba, dominowały. Około południa niektóre z tych pięknych, podniebnych, kłębiastych żaglowców stały się brzemienne w deszcz, brzuchy im spuchły i zsiniały i równie nagle jak spuchły - przepuściły wodę niczym lniany worek na mąkę. W promieniach słońca lały się strugi deszczu, by na czas ustąpić i pozwolić wreszcie słońcu w sposób nieograniczony ozłocić pole widzenia. Szliśmy w aureoli szczęścia. Ktoś przesądny powiedział: - Takie będziecie mieć życie jak ta dzisiejsza pogoda.
Dobrze, że deszcz i wszelkie kaprysy losu zdarzyły się na początku naszego wspólnego życia, bo przecież wtedy mieliśmy najwięcej zapału i siły. W ilości porównywalnej do naiwności i nieznajomości życia. Hartowaliśmy się więc w naprzemiennych warunkach i nabierali odpowiedniej twardości: bardzo mocnej, ale nie aż tak, żeby nie pęknąć od środka ani nie skruszyć się na powierzchni.
Kapłan, gdy nam dzisiaj składał życzenia podczas Eucharystii powiedział: przetrwać z sobą tyle lat, to prawdziwy cud.

sobota, 11 lipca 2015

Coraz bliżej

W wyznaczonym czasie telefon trwał w uporczywej zajętości. Starałam się zachowywać rozsądne odstępy pomiędzy podejmowanymi próbami połączeń i było to jedno z trudniejszych postanowień. Kiedy czas się kończył, wziąwszy telefon do ręki powiedziałam całkiem na głos: - Nie. I to jest ostatnia próba. - I było w tym tyleż goryczy, ile nadziei, która, okazało się, gdy wypowiedziana głośno, przyniosła spełnienie.
Głos po drugiej stronie należał do kobiety z klasą.
- To Paniom będzie bliżej do W. niż do B. - Usłyszałam. Wystraszyłam się, że powstał nowy ośrodek, o którym nawet internauci nie wiedzą - a ci, wiadomo - wszystko wiedzą, i że Głos chce mnie tam odesłać, a ja przecież wyczytałam, że to Głos jest najlepszym specjalistą. Jedynym najlepszym - powiedziałabym, by zaakcentować. - I ja tam jestem również - kontynuował Głos.
Ucieszyłam się. Bo faktycznie W. jest bliżej niż B., ale z drugiej strony do B. nigdy nie podróżowałam i zaplanowałam nawet, że przy okazji zobaczę jeszcze T. i G. Są przecież więcej niż warte zobaczenia.

Dziwnie się czuję stojąc o krok od rozwiązania zagadki, która wielu pokoleniom kobiet w moim rodzie po kądzieli, zbyt wcześnie gasi światło. Genetyka jest Temidą i z zasłoniętymi oczami i bez pośpiechu dotyka nas tak lub inaczej.
Więc jestem o krok od rozwiązania zagadki. Chociaż nie zmieni to niczego.

piątek, 10 lipca 2015

Oto nas posłał







(Mt 10,16-23)
Jezus powiedział do swoich apostołów: Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy.

Są takie sprawy

Drogi Szekspirze,

w pierwszych słowach mego listu zapytuję Cię jak tam jest na niebie, czyś poznał już tajemnice tego, co komu się śniło, a co się nie śniło. I bardzo bym chciała wymienić z Tobą poglądy na temat słów, którym życiowe tchnienie nadałeś w swym wielkim dziele. Może dla kaprysu chwili chciałabym stać się wędrowcem czasu i dziwnym jakimś sposobem wnijść do kochanej i nienawidzonej epoki wiktoriańskiej i dalej nawet jeszcze, tylko powiedz, ile dróg ominąć, by nie natknąć się na tego zbrodniarza wszechczasów, który rozpruwał kobiece ciała. Wskaż lubo drogi miłe memu sercu, bym cała i zdrowa z tej wędrówki wróciła. Nie żeby pociągała mnie wyspa deszczowo-zielona lub bym nagłą zapałała chęcią poznania Twego narodu, który zawsze wydawał mi się sztywny aż nadto i niemożliwy w kontakcie, a zwłaszcza gdym wracając ostatnio z podróży, czas i miejsce dzielić zmuszona byłam chyba z samą pierwszą damą dworu królowej Elżbiety, która ostrym i ciętym spojrzeniem oraz bezgłośnym sykiem sygnalizowała niestosowność, gdym palcem najmniejszym ruszyła podczas wielu godzin owej wspólnej, ramię w ramię podróży. Tyle bezgłośnych syknięć puściła w mą stronę, aż potem, gdy powieki ciężko spuściły się na jej oczy, zrazu dyskretnie i delikatnie, aż wreszcie wyzwolił się z niej głos wcześniej tłumiony i huknął przeciągłym chrapaniem.
Wiem jednak, Drogi Panie Williamie - jeśli Pan pozwoli na taką familiarność, że dróg w tył czasu próżno szukać, odpowiedz mi przecie pismem jako ja czynię, czyś z wyżyn niebiesich zgłębił tajemnicę spraw, które się nawet filozofom nie śniły. Czyś wtedy już może, Drogi Panie, wiedział, co mówisz Hamletem, gdyżeś powiedział i zaraz wyjaśnię Ci powód mej dociekliwości.
Nie umiem powiedzieć, czy każdy człowiek na tym łez padole ma takie odczucia, ale osobiście zderzam się z nimi nader często, więc nachodzi mię i dręczy skierowanie prośby o wyjaśnienie do Ciebie, co niniejszym czynię.
Otóż, Drogi Panie Williamie, ilekroć spotka mię w życiu coś strasznego, rozumiesz? coś naprawdę podłego, przytłacza mię brzemię, które trzeba dźwignąć. Ciężkie są to dole i role, że, uwierz, o! uwierz! łatwiej zagrać, którąś z wyznaczonych przyszłym pokoleniom przez Ciebie Panie, ról niż zmierzyć się z taką zadaną przez życie. Więc, kiedy się podźwignę i ruszę ku przyszłości i kiedy strzepnę z pleców i ramion ostatni pył tamtego upadku, kiedy już nawet rany się w sercu zabliźnią a duszę uleczy zapewnienie samej siebie, że przecież nic gorszego, głupszego i podlejszego mię spotkać już nie może - to pewne - i właśnie wtedy... tak, Panie Williamie, wtedy ktoś zadaje kolejny cios, od którego następuje jeszcze mocniejsze tąpnięcie w kopalni mych uczuć i na oceanie mej bezgranicznej wrażliwości, takiej co to, wie Pan, boli od samej siebie, więc na oceanie mej wrażliwości powstaje fala tsunami... Nie wiesz Pan, Panie Williamie, co to tsunami... ha!
A! Rozumiesz...
A to co?
Usłyszałam Twój głos... To nie był głos do słyszenia. On się odezwał w mojej głowie...
Nie, niemożliwe, wracam do pisania. Tak, powiedz mi, proszę, Panie Williamie, ile tych spraw jest na niebie i ziemi, ile snów jeszcze muszą moi, Twoi i ich filozofowie wyśnić, bym zrozumiała ten świat i ludzi w ich bezgranicznym okrucieństwie i podłości jaką są w stanie zaoferować drugiemu człowiekowi... No, powiedz Pan, proszę, Panie Williamie.

Na koniec mojego listu pozdrawiam Pana bardzo serdecznie, życząc Panu pokoju wiecznego. Amen

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Nowy Żmigród

Miasto rozsiadło się na szczycie góry i przez wieki wierzchołek stępił się, więc dzisiaj wzniesienie wygląda jak płaskowyż. Od zachodu niemal pionowo wznosi się zboczem wyżłobionym nurtem rzeki, by od wschodu wpuścić świat do siebie niemal bez przeszkód. Wpłynęliśmy na płytę rynku niczym jeden z ciężkich ołowianych obłoków, które niebezpiecznie zawęziły przestrzeń między niebem a ziemią. Tak niebezpiecznie, że z daleka niebo zlało się ze wzniesieniem, a kiedy się było w środku, wydawało się, że tylko korony drzew porastających rynek i dachy niewysokich kamienic powstrzymują je przed upadkiem na ziemię. Bo nieboskłon niczym nie powstrzymywany, runąłby niechybnie na płytę rynku. Ponad poziom wszystkiego wznosiła się wieża kościoła św. Piotra i Pawła i od początku wiadomo było, że przedziurawi któryś z nabrzmiałych deszczem kłębów. Gdyby już jeden został przekłuty szpikulcem krzyża zapewne byłby to początek apogeum, gdyż chmury były ze sobą tak skłębione i skotłowane, tak wściekle burzyły się nad miastem, że tylko czekały na najmniejszy pretekst, by dać upust nawałnicy.
Myśli mieszkańców utkwiły w sanktuarium niecałego świętego wyrosłego pośród ojców miasteczka, skąd dochodził bardziej uroczysty niż innej niedzieli śpiew kapłana i nawet organista uroczyściej dotykał klawiszy na klawiaturze instrumentu, który upodobał sobie miejsce ponad kruchtami.
Chmury zeszły tak nisko, że czuło się jak wypełniały wąską a długą przestrzeń centralnego placu miasteczka. Ponieważ tego dnia wszystko było niezwykłe, więc w narożniku rynku blisko kościoła wykwitły kolorowe stragany. Dwóch wyrostków wybiegło z bramy jednego z domów i z głośnym pokrzykiwaniem przebiegło do sąsiadującej niewielkiej kamienicy. Wszystko w miasteczku było niewielkie oprócz kościoła odzianego w gotyckie kształty, spiętrzonych chmur i placu Zamkowego. Z głośników świątynnych w ciszę rynku wdzierały się słowa św. Marka "dziecko nie umarło tylko śpi" - te same, które niegdysiejsi obywatele miasta wyryli na wieki w piaskowcu w formie epitafium. Zapewne rodzice Filomeny Cyryli Nowakówny porażeni tragedią śmierci swej córki liczyli na cud, czekali na słowa "Talitha cum", wyczekiwali kroków Jezusa. W taki dzień jak ten, w ciszy, która skumulowała się w Beskidzie pod niskim pułapem nieba zapewne niejeden ojciec i niejedna matka usłyszeliby kroki człowieka wybijające rytm na bruku oczekującego miasteczka. Atmosfera była brzemienna w oczekiwanie. Czekali sprzedawcy schowani za parawanami tandetnych towarów przywiezionych z wcześniejszego odpustu w pudłach po bananach. Rozłożyli jaskrawy plastik i rozmiękłe cukierki na blatach ustawionych na skrzyżowanych drewnianych nogach. Czekali mieszkańcy, którzy w swej niecierpliwości ustawili się przed świątynią, by byli najpierwszymi, którzy po odpustowej sumie wyleją się na płytę rynku. Czekali zapewne i ci we wnętrzu świątyni; rodzice zachodzili w głowę jak odciągnąć dzieci od kramów z badziewiastymi zabawkami a dzieci kombinowały jakiego szantażu użyć, by rodzice dali się naciągnąć na cokolwiek. Nawet niecały święty wyrosły pośród ojców miasteczka oczekiwał spokojnie przyklejony do strzępiastej serwetki rozłożonej na tylnej kanapie przedpotopowego samochodu. Takiego, którym już nikt nie rusza na drogi nawet najgłębszej prowincji jak ta w Beskidzie Niskim, a tylko kury obsrywają go w obejściu i ten jeden jedyny raz - kto wie? może ostatni - wyrowadzono auto na odpust. Najbardziej czekał dzwon na wieży kościelnej i niecierpliwie szykował swe serce do rozdzierających zastygłą w oczekiwaniu rzeczywistość uderzeń. I nagle w tej ciszy i oczekiwaniu powietrze rozdarły trzy wystrzały. Odgłos przypominał uderzenie pioruna. To współczesne kapiszony owinięte w bibułę z chińskimi znakami wyrwały się przed szereg. Było je słychać w całej okolicy. Podmuch wstrząsnął powietrzem aż sapnęły kamienie łupkowe ustawione w stosy przy każdym domiszczu z ogrodem na terenie placu Zamkowego. Wiele wystrzałów rozległo się poprzez wieki na tym przygranicznym terenie, bo miasteczko było ostatnią flanką polskości w czasie, gdy na wschód od niego była Ruś Czerwona. Więc te kamienie, poukładane jakby zaledwie od ostatniego odpustu, jęknęły bezgłośnie podnosząc do góry łodygi płożących się po nich o tej porze roku bylin, a te rozszumiały się wielowiekowym oddechem. Kamienie sapnęły jeszcze, po czym opadły rozsiadając się w wygodnych stosach na kolejny rok, do kolejnego czerwca, który przyjdzie nocą jaśminową, po 13. od dzisiaj pełni. Gdyby nie nazwa placu i kamienie łupkowe ułożone w stosy nikt by dzisiaj nie wiedział, że w miasteczku istniał zamek, tak jak nie został żaden ślad po klasztorze dominikanów, których osadzono w mieście ponoć do nawracania innowierców i unitów. No chyba, że któraś kupka kamieni na jednym z podwórek domów wyrosłych na placu Zamkowym pochodzi bardziej z klasztoru niż z zamku. Wiele tajemnic skrywa maleńka miejscowość zagubiona pomiędzy wzniesieniami Beskidu Niskiego leżąca na Węgierskim szlaku. Jedna z najtragiczniejszych, owinięta w śmiertelną ciszę jak twarz  staruszki w chustkę, znajduje się w nieodległym miejscu, które do dziś jest cmentarzem, choć napis na tabliczce głosi, że to zabytek prawem chroniony. Czas rozłupał nagrobne tablice zgodnie z genealogią, która miliony lat temu nawarstwiła na siebie warstwy piaskowca i dziś pochylone macewy zdają się być efektem mistrzowskiej, niemal koronczarskiej pracy mistrza trudniącego się ich wyrobem. To jedna z największych tajemnic miasta, skrzętnie skrywana w gęstwinie dębów, na południowym stoku beskidzkiego wzniesienia licującym z miasteczkiem, przy drodze prowadzącej z Węgier na północ. Czas leczy tam rany. Światłu jest trudno się przedrzeć do zagajnika, który kiedyś był wielkim cmentarzem. Zaś w miejscu, gdzie drzewa się przerzedzają światłość wdziera się jaskrawa. Tak jaskrawa, że wszystko jest już tylko jaskrawą jasnością.
Ulewa wytrzymała ponad Krosnem i Haczowem. Przez cały dzień krążyła wokół Nowego Żmigrodu razem z nami i rozpadało się dopiero w okolicach Gorlic. Lało aż do Ptaszkowej. Przestało padać, gdyśmy spływali znów w Kotlinę Sądecką i stało się tak tylko dlatego, by jak przy każdym powrocie z Beskidu Niskiego Palce Boga wskazały nam z nad Pasma Radziejowej drogę do domu.
Święci Piotrze i Pawle, błogosławiony Władysławie Findyszu - niecały święty wyrosły pośród ojców miasteczka, Matko Boża z Jezusem Nazareńskim - weźcie w swoją najświętszą opiekę to miejsce na ziemi tak tragicznie doświadczane przez historię i każde inne miejsce z jego mieszkańcami; niech wyznają religię jaką chcą, albo w jakiej zrodzili się z ojców czy matek, niech myśli ich będą przyziemne z zadatkiem zaledwie na bojaźliwe i bogobojne, a czyny mniej lub bardziej rozsądne i sprawiedliwe. Uproście u Boga Najwyższego pokój, radość tu na ziemi żyjącym, a po śmierci wszystkim w niebie.

niedziela, 28 czerwca 2015

Cmentarz żydowski w Nowym Żmigrodzie

Przy nawiedzeniu każdego cmentarza żydowskiego mam wrażenie, że właśnie ten robi największe wrażenie. Wcale tak nie jest. One wszystkie robią olbrzymie wrażenie. Każdy na swój sposób. Z każdym związana jest ta sama historia tragicznego końca wielowiekowej tradycji wielokulturowych i wieloreligijnych społeczności polskich miast i wsi. Tak więc i Nowy Żmigród ze swą żydowską tradycją każe się zatrzymać na dłużej.
Nastrój żydowskich cmentarzy jest trudny do wyrażenia słowami. Przemijające macewy są niemym krzykiem, tam zamarł niegdysiejszy gwar bujnego życia gmin żydowskich, sklepów cynamonowych, targów i melodia domów modlitw, rytm jesziw wyznaczany powtarzanymi wersetami Biblii. Cały ten gwar zawarł się w martwej ciszy każdego żydowskiego cmentarza.

Nowy Żmigród stał się miejscem, do którego Niemcy przed 1942 r. zwieźli Żydów z okolic tworząc jedno wielkie getto, by systematycznie organizować masowe egzekucje, wysyłkę do obozów pracy i fabryk śmierci.



Cmentarz żydowski w Nowym Żmigrodzie - kliknij.

Światło starego człowieka

Pomieszczenie było maleńkie, mieściło zaledwie kilka krzeseł ustawionych pod przeciwległymi ścianami i choć kilka z nich było wolnych, wybrałam właśnie to naprzeciw staruszka. Patrzył na mnie  olbrzymimi brązowymi oczami i właśnie oczy były tym elementem, który zdecydowanie świadczył o tym, że starzec jeszcze żyje. Cały wyglądał jak szkielet obleczony skórą, ale wszystko inne skrywało się pod całkiem nowym popielatym bawełnianym dresem. Stopy obute w sandały, opatulone były w popielate, grube, frotowe skarpety, przy czym wyglądały jak nie do pary, bo starość wykrzywiła lewą stopę starca tak, że nabrała kształtu prawej. I tylko but, sportowy jak reszta ubrania, nie pasował do nogi.
Obok starca siedziała młoda kobieta, nawet z wyglądu podobna, musiałaby być wnuczką raczej niż dzieckiem mężczyzny. Równie często jak on spoglądała na mnie spojrzeniem, którym usiłowała coś wyjaśnić, jednak nie odezwała się ani słowem. Z lewej strony siedziała kobieta wiekiem pomiędzy mną, a starcem, więc pewnie mogłaby być moją matką. Po drugiej stronie starca usiadła dziewczyna, która bez przerwy wychodziła i wchodziła, jakby nie mogła usiedzieć na miejscu. Miała buty na olbrzymiej koturnie, bluzkę we wzory jak jeden z kształtów własnych z Photoshopa i nie wiedzieć po co, przewieszoną przez ramię kurtkę, którą zaraz po wejściu położyła na krześle obok. Na zmyślnej półce, zawieszonej na ścianie stało radio. Z wysokości półki dźwięk włączonego radia sączył się wprost do mojego ucha drażniąc zbyt mocno nastawionymi basami. Za oknem przetaczały się fronty atmosferyczne, więc pogoda była niepewna - aura ze słonecznej i ciepłej zmieniała się na byle jaką. Uchyliłam okno, bo w pomieszczeniu było duszno. Uchylając zapytałam czy nikomu nie przeszkadza. Pytając najbardziej chodziło mi o starca i kobietę z mojej lewej strony. Starzec chyba nie dosłyszał pytania, bo nie odpowiedział. Kobieta nie miała nic przeciwko, sama myślała o uchyleniu okna - powiedziała. Pozostałe osoby nie zareagowały. Miałam ze sobą książkę, by skrócić czas oczekiwania, ale ryczące do prawego ucha źle ustawionymi basami radio zniechęcało. Wzrok starca zataczając koła ciągle spotykał się z moim wzrokiem. Widocznie moje oczy były na orbicie, którą wędrował zgodzony na wszystko wzrok starca. Usiłowałam zagaić rozmowę, ale się nie skleiła. Znów winne było włączone, ryczące źle ustawionymi basami radio. Przez korytarz, który odsłaniały otwarte drzwi do małego pomieszczenia, w którym wszyscy się znajdowaliśmy, przetaczał się spory tłum ludzi. Niektórzy wchodzili, inni wychodzili. Wielu zajrzało do pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, ale jakoś nikt nie wchodził, choć wciąż były ze dwa, może trzy wolne krzesła. W pewnym momencie zajrzał mężczyzna i kierując niecierpliwe słowa do starca, powiedział: chodź, tam już jest miejsce. Starzec powoli wstał na obie prawe nogi, wsparł się o kuli i poszedł równie powoli jak wstawał. Zdecydowanie za wolno jak na wielką niecierpliwość w postawie tamtego mężczyzny. No. On mógł być synem starca. Nie wyglądał wprawdzie, jakby mógł być moim ojcem, ale zapewne był najmłodszym dzieckiem starca. Po wyjściu starca w pomieszczeniu zrobiło się pusto. Więc jednak coś tkwiło w tym mężczyźnie, co kazało mi usiąść naprzeciw i stale ściągało mój wzrok na niego. Coś niewypowiedzianego i nieokreślonego, powodującego jednak, że swoją osobą wypełniał całe pomieszczenie, był jego - pomieszczenia - duszą. A przecież nie powiedział ani słowa. Zataczał tylko powoli kręgi swoim wzrokiem, otrzepywał niewidzialny kurz z nogawek całkiem nowych spodni popielatego, bawełnianego dresu i dystyngowanie poprawiał bluzę, którą trzymał na kolanach. Kiedy wyszdł z pomieszczenia poczułam chłód. Wiadomo, że ciągnął przez uchylone okno wraz z powietrzem zmieniającego się frontu atmosferycznego, ale jakoś wcześniej go nie odczuwałam. Poczułam go dopiero, kiedy starzec wyszedł z pomieszczenia. 
Odezwał się do mnie, gdy weszłam do drugiego pomieszczenia i znów usiadłam naprzeciwko niego. Właściwie to był korytarz a nie pomieszczenie i choć oczekujących w nim było znacznie więcej, ono samo było zdecydowanie mniejsze niż pierwsze, w którym siedzieliśmy. Byłam więc bliżej niego; może dlatego się odezwał. Nie. Tam nie było radia i nie burzyło ciszy swoimi głośnikami ze zbyt mocno ustawionymi basami. A może i on żałował, że nie zamienił ze mną ani jednego słowa równie mocno jak ja żałowałam, albo przynajmniej trochę. Powiedział więc, że złamał nogę. I ze złamaną chodził kilka tygodni. Bo nie wiedział, że jest złamana. Bolała, ale pomyślał, że poboli i przestanie. Syn przyjechał i powiedział, że trzeba do lekarza, żeby zobaczył czemu boli. Syn przytaknął. Stał obok. Zbyt się niecierpliwił, by siedzieć. - Pani, jak można kazać ludziom tyle czekać? - zapytał. - Nie każdy może. Teraz to może, ale do niedawna karetka woziła do lekarza i na tym, no na wózku go trzeba było wozić. Starzec zaś kontynuował swoją opowieść: - Jak wzięli do szpitala, okazało się, że biodro zepsutu, to wymienili od razu cały staw. I ja tak od niedawna dopiero staję no nogi. - Chodź tato, wołają cię - przerwał zaledwie zaczętą opowieść starca syn. 
Weszli do gabinetu lekarza. Zamknięty w maleńkim korytarzu świat znów opustoszał. Jakby słońce zgasło. 

środa, 24 czerwca 2015

Pomaganie jest super

Uwaga, uwaga! Od teraz każdy może zostać posiadaczem jednego z tych unikatowych (bo ręcznie przeze mnie robionych i wymyślanych dla celów obozu w Korzkwi) emblematów o tematyce afrykańskiej. Jeden Cisowiec (Cisowiec = Przyjaciel)​ jako pierwszy zamówił sobie znaczek. W zamian zostanie naszym przewodnikiem po Bochni. Jeśli więc ktokolwiek chciałby zyskać jeden ze znaczków, które wciąż się tworzą i mnożą, możecie wspomóc nas podczas naszego obozu letniego w możliwy dla Was sposób (nie wykluczamy pomocy finansowej w opłaceniu np. wycieczki, biletów wstępu do muzeum, transportu czy zakupu lodów). Wypoczywamy w przepięknej Jurze Krakowsko-Częstowchowskiej w dniach 15-29 lipca. Wypoczywając robimy coś mądrego i dobrego - jak zawsze na naszych obozach. Wsparcie nas w naszym pracowitym wypoczynku zaowocuje propagowaniem wiedzy na temat charytatywnej działalności w Afryce obu fundacji Pana Szymona Hołowni, ponieważ tematem przewodnim naszego obozu będzie Afryka i pomoc Afryce. Jeśli nie macie pomysłu lub możliwości na wspomożenie nas i zaopiekowanych przez nas dzieci, wystarczy że w zamian za doznania artystyczne, jakich niewątpliwie dostarczyło Wam to zdjęcie ;), może z podziwu dla mojej żmudnej pracy ;), albo fajnego pomysłu na lato dla dzieci ;) - więc wystarczy, że odwiedzicie strony Fundacji Pana Szymona Hołowni, zapoznacie się z jego działalnością, a może nawet zadeklarujecie "piątkę na piątek" lub inną formę pomocy dla potrzebujących w Afryce. Obecnie w miejscu działania Dobrej Fabryki szaleje malaria. Potrzebna jest krew i tlen - szczegóły na FB albo na podlinkowanych stronach. Pomaganie jest super. My na naszych harcerskich obozach i podczas pracy w harcerstwie uczymy tego naszych podopiecznych. Spróbuj raz komuś pomóc - potem nie będziesz mógł bez tego żyć. :)

Fabryka Dobra kliknij

Kasisi kliknij


Pomaganie jest super. Nie jutro, za miesiąc czy kiedyś, jak mi się poprawi sytuacja finansowa. Dziś jest na to  najlepszy czas. Teraz. Właśnie TERAZ.




(Do zdjęcia wykorzystałam mapę stanowiącą integralną część materiałów programowych ZHP).

wtorek, 23 czerwca 2015

Podróż

Trzeba się wybrać w drogę. Aby wydostać się z kotliny górskiej należy udać się niegdysiejszym traktem węgierskim, który od południa prowadził w głąb kraju, przechodząc obok siedzib pustelników – św. Justa i św. Świerada. Najpierw podąża się dnem kotliny górskiej, a zaraz potem wspina się na ścielące się wokół pasma. Droga ciągnie ię wzdłuż koryta rzeki i jest naturalną granicą między Beskidem Wyspowym a Pogórzem Rożnowskim. I to stamtąd najbardziej widać podobieństwo tej ziemi do włoskiej Toskanii. Czuję się swojsko dopóki trakt wiedzie pomiędzy górami, przez przełęcze. Skoro się jednak zdecydowałam ruszyć w drogę wiadomym jest, że wkrótce dające bezpieczeństwo najmilsze widoki zostaną poza mną. Czas jakiś towarzyszą mi w podróży i żegnają się w ukłonach, przeistaczając się w coraz to nowe, niższe pasma. Jeszcze zabłądzę w Gorce, ale po nich już coraz dalszy horyzont. Mijam Moje Miasto z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, które – dzięki obwodnicy, jaką zyskało jakiś czas temu – mija się dosłownie. I pomimo. Zawsze, kiedy znajduję się na tej obwodnicy płaczę nad wiosennymi kwiatami, które mogłabym zrywać na tamtej łące, gdyby tylko czas zatrzymał się w miejscu. Przecież wciąż czuję ich zapach i wciąż żywo pamiętam tę chwilę, gdy szłam z koleżanką w tamte wiosny po podmokłych łąkach i niosłam te kwiaty zwiastujące wiosnę. Wszystko, cała atmosfera wiosny, była wtedy omdlewająca.  I dziś też czas w tamtym miejscu jest omdlewający. W uszach na przemian biją dzwony i grają świerszcze. Nawet słyszę trzepot skrzydeł ważki – tej znad Małej Rzeczki… Ale przecież i Moje Miasto zostało już za mną. Niedaleko od niego ziemia rozciąga się w ostatnich fałdach nierówności, by stać się całkiem gładką. To tam, w okolicach ostatniego fałdu nawołuje mnie mała dziewczynka, która w odległej przyszłości zostanie Moją Babcią. Jej głos wychodzi z pustych oczodołow graboszyckiego dworu. Zimą, gdy drzewa okalające ruiny wystawiają na najmniejsze promienie słońca bezlistne gałęzie, głos owej małej dziewczynki jest wyraźny, niczym niestłumiony. Każda inna poru roku wybrana na podróż tamtym gościńcem sprzyja tajemnicy. Nigdy nie opowiadała mi czy miała szczęśliwe dzieciństwo. Moja Babcia. Przecież mogło być szczęśliwe nawet wtedy, gdy wysłano ją do pracy w tym dworze. A może to nie był ten dwór, tylko raczej tamten drugi, mniejszy, bliżej jej rodzinnego domu? Bo mieszkała w głębi, a tamtędy nie idzie główna droga. No, tylko gdyby było inaczej, czyli, gdyby pracowała tam w głębi, to kto mnie w takim razie woła? Czyj głos słyszę za każdym razem, gdy tamtędy zmierzam?
Jeśli dobrze wytężyć wzrok, to od strony kierowcy można zobaczyć w oddali pasma gór. Ale zawsze są zasnute mgłą. To znaczy, że są daleko, a nie, że widoczność jest kiepska.
Od dawna jestem na terenie księstwa, które obecnie jest królestwem li tylko karpia. Karpiowi niczego nie brakuje, jest królewską rybą i jest rzeczą naturalną, że tradycja hodowli karpia pochodzi od czasów dawnych.
Wnet minę dwa zamki. Jeden z nich jest ukryty przed okiem turysty będącego tylko przelotem, za to drugi stoi niemal na środku drogi. Tam, gdzie drugi stoi niemal na środku drogi, dzieje minionego stulecia przyćmiły wszystko, o czym chciałyby opowiedzieć wieki. Tylko zamek z wieżą stoją niewzruszenie i rzeka płynie jak płynęła, choć wciąż jest inna, bo przecież nie da się dwa razy do tej samej wejść. O tej rzece pisał Marian Niżyński i była lekturą obowiązkową dla dzieci w Moim Mieście.
Nieco dalej królowa polskich rzek, która wcale w tym miejscu na królową nie wygląda. Jeśli spojrzeć na mapę, wije się dziwacznymi zakolami i właśnie ona oddziela w tym miejscu geograficznie dwie krainy, choć co do krain historycznych, to z granicą nie było tak prosto.

I wnet cały świat robi się zakurzony. Gdyby wziąć pióra przywiązane na patyku i zetrzeć cały kurz z tamtego świata, pewnie byłoby przyjemniej nań patrzeć. A kiedy jest tak, że zaledwie jedno miasto się kończy, a następne już się zaczyna, trzeba zrobić unik i wyjechać z tego ciągu, gdzieś w stronę fabryki chmur. Bo, kiedy od strony pasażera już widać fabrykę chmur, to można się na nią napatrzeć, ale trzeba pamiętać, żeby – gdy się ją już minie – skręcić w prawo. I jeszcze tylko kawałek, kawałeczek i już się jest u Małych Ludzi. A tam, gdzie mieszkają Mali Ludzie, ulice noszą nazwy drzew. O! Przepraszam. Jest jedna Motylowa. Ale o tym będzie inna opowieść.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Karpacka Troja - ziemia obiecana

Usypiałam czas delikatnym kołysaniem i przyglądałam się słońcu, które wybrało się w najdłuższą podróż. Z wielkim zdumieniem obserwowałam, jak zgrabnie przemknęło przez uskok pomiędzy Beskidem Wyspowym a Pogórzem Rożnowskim i nie zachwiawszy się, już było po drugiej stronie. Córka Syjamskiego Króla zasiadła na moim ramieniu, wtuliła miękką mordkę blisko mego ucha i wprawiając w ruch membranę schowaną gdzieś w swoim wnętrzu, pomagała mi w uśpieniu czasu uspokajającym mruczeniem. Gdyby ktoś poświęcił chwilę, by spojrzeć w naszą stronę, mógłby się zastanowić kto - kot, słońce czy ja - sprawia wrażenie najbardziej rozleniwionego elementu tego obrazka. Choć słońce, kiedy już znalazło się na szczytach Pogórza nabrało prędkości, jakby wiedziało, że nabroiło, przechodząc poza wyznaczone granice i spodziewało się, że słoneczna matka wychyli swą twarz z okna i rozlegnie się wołanie: Słońceeee! Dooo dooomuuu!, więc pośpieszyło się, by dojść jak najdalej. Pod koniec biegło. Słoneczna matka nie wychyliła jednak swej twarzy z okna, tylko podeszła chyba na palcach - w każdym razie ja nie słyszałam kroków, choć wokół panowała cisza - złapała słońce za rękę i pociągnęła w swoją stronę. Była jednak po drugiej stronie góry, więc nie mogłam niczego zobaczyć, a tylko wyobrazić, przypominając sobie zachowania Mojej Mamy z czasów, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką.
Dziś słońce towarzyszyło nam w długiej wyprawie. Trochę w przestrzeni, ale bardziej w czasie. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek zaproponowaliśmy mu tak odległą podróż. Kiedy w podręczniku historii, w szkole podstawowej, oglądaliśmy zdjęcia z Biskupina, marzyliśmy, by się tam znaleźć. Musiało minąć naprawdę bardzo dużo czasu i wydarzyć się wiele - niepoliczalnie i niemierzalnie wiele - by marzenie się ziściło. One wszystkie - marzenia wybujałe na książkowej wiedzy o świecie - coraz częściej się spełniają. Kto wie? Może tak jest przed końcem czasu?

Dotknęliśmy dzisiaj epoki brązu. Nawet się w niej wylegiwaliśmy pod dachem ze strzechy w domostwach z plecionki oblepianej gliną. Nie było to w Biskupinie, tylko w Trzcinicy pod Jasłem, co nie przeszkadzało nam czuć się jakbyśmy byli literami podręcznikowej lekcji historii z V klasy i przeciskali się pomiędzy stronicami od zdania do zdania i od zdjęcia do zdjęcia budując wyobrażenie tego, co niewyobrażalne. Za chwilę mogliśmy się czuć prawdziwymi wędrowcami w czasie, bo zgrabnie, nie wiedzieć kiedy, z podręcznikowej lekcji przeskoczyliśmy wprost do epoki brązu, by zaraz potem wskoczyć do wczesnego, przedchrześcijańskiego (na tym terenie) średniowiecza.
Jeśli spojrzeć na Karpaty z góry śmiało można się doszukać w nich kształtu salamandry. Mógłby to również być smok, albo jakiś inny niż salamandra płaz, gad lub jaszczur, ale to salamandra jest charakterystyczna dla Karpat, więc umawiamy się na salamandrę. I w miejscu, gdzie u salamandry łeb łączy się z tułowiem jest w Karpatach najdogodniejsze, bo chyba najszersze miejsce do przenikania z południa świata, a przynajmniej Europy, na północ. I to jest Przełęcz Dukielska, która w związku z tymi dogodnościami wiecznie jest uwikłana w wielkie wydarzenia z dziejów ludzkości. Tą właśnie przełęczą, na długo przed jej nazwaniem, bo około roku 2100 p.n.e. na północne flanki Karpat dotarły ludy cywilizacji anatolijsko-bałkańskiej i na kilka wieków za swój dom obrały sobie dziwne w budowie, z bardzo stromymi zboczami wzgórze wyrosłe nad Ropą, z trzech stron otoczone  dolinami i kotlinami. I tak za stroną www.karpackatroja.pl napomknę, że:
W początkach epoki brązu zbudowano tu osadę warowną. Broniona była ona wałem drewniano-ziemnym z palisadą, palisadą, fosą i samą stromizną stoków. Mieszkała w niej ludność grupy pleszowskiej kultury mierzanowickiej (2100-1650 p.n.Ch.) pozostająca pod silnymi wpływami zakarpackimi. Potem w latach 1650-1350 p.n.Ch. żyła tu zakarpacka ludność kultury Otomani-Füzesabony, o bardzo wysokim poziomie cywilizacyjnym. Zbudowała ona drogę i bramę wjazdową do grodu, wzmocniła obwarowania, a po ich pożarze odbudowała fortyfikacje i powiększyła osadę do powierzchni prawie 2 ha, zabezpieczając ją palisadą i fosą od strony najłatwiejszego dostępu. W tym czasie spotykamy tu oddziaływania kulturowe idące od strony wielkich cywilizacji basenu Morza Śródziemnego, ale także od północy docierały tu wpływy kultury trzcinieckiej. Było tu znaczące pradziejowe centrum kulturotwórcze.

Ale to nie wszystko, bo:

W okresie wczesnego średniowiecza (780-1031 r. n. e.) znajdował się tu ośrodek lokalnej władzy, a potężny, wieloczłonowy gród zajmował ponad 3 ha powierzchni opasanej wałami o łącznej długości 1250 m. Umocnienia grodu w Trzcinicy były wielkimi konstrukcjami inżynieryjnymi naszych przodków. 

Jest dla mnie nieprawdopodobne, by - licząc współczesnych i tylko te zbadane i udowodnione ślady bytności różnych społeczności - na jednym i tym samym skrawku ziemi wciąż ktoś się osiedlał i budował swoje życie, rodził dzieci, uprawiał rolę. Ziemia obiecana. Kraj mlekiem i miodem płynący.

A ja myślałam, że to atrakcja typu "park dinozaurów" zrobiona pod publiczkę, by za wszelką cenę ściągnąć turystów.

Może to nie my słońce, a słońce nas zaprowadziło dziś w tamto miejsce? I potem, gdy my, zmęczeni pokonywaniem stromizny wzgórza po niezliczonej ilości schodów, w bezsilności i niemocy rozkoszowaliśmy się kolejnym spełnionym marzeniem, słońce brykało jeszcze po niebie, przeskakując z góry na górę, z pasma na pasmo, dopóki słoneczna mama nie zagoniła go do spania na tę najkrótszą w roku noc.

Po kliknięciu w tę linijkę nastąpi przekierowanie do albumu ze zdjęciami

Karpacka Troja, Trzcinica k. Jasła




poniedziałek, 8 czerwca 2015

Koniec Wsi w Beskidzie Niskim

Już zimą odkryliśmy tę profanację. Ktoś ściął modrzew - jedyny w okolicy. I nie był to zwykły modrzew, bez historii, który wyrósł na skraju lasu zarastającego kolejną polanę w Beskidzie Niskim. Modrzew nie był chory, bo od lat kryliśmy się w jego cieniu przed upałami, poza tym przekrój pnia pokazywał regularność i poprawność przyrostu. Ten modrzew miał wielkie znaczenie. Stanowił kanwę opowieści pewnego starca, który kiedyś był małym chłopcem mieszkającym w okolicy. Ten modrzew był wartownikiem stojącym na straży porządku beskidzkich hal, dającym cień i schronienie w upalne dni nie tylko pastuszkom, ale i całym stadom pasących się owiec. Kiedy jeszcze Rachelowskie Góry były jednym pasmem łąk służących do wypasu owiec, a grzbietem przebiegał ważny trakt komunikacyjny - zupełnie niezależny od tych idących dolinami wyrytymi korytami potoków po jednej i po drugiej stronie pasma, modrzew był jedynym drzewem w szczytowej okolicy. Pomimo, iż szybko rośnie, mali pastuszkowie mieli zgoła inne wrażenie - jak to dzieci, dla których dzieciństwo jest nieskończonością. Paśli więc we dwóch, trzech powierzone im stada, ucząc się ciężkiej pracy i odpowiedzialności. Drzewo było dla nich schronieniem przed upałem i przed deszczem. Czy mieli szałas? Nie wiem. Może nie potrzebowali, bo ich domy stały nieopodal. Czy dla owiec postawiono koszary na czas dojenia i nocny spoczynek? Tego też nie mówił, a ja nie pytałam. Ponieważ jego opowieść dotyczyła modrzewia, który był dla niego świętym wspomnieniem nie było potrzeby, by rozwijać temat, który był tylko tłem opowieści. Tamtego dnia, kiedy mały chłopiec w ciele starca opowiadał o swoim modrzewiu, gładząc delikatnie i z pieszczotą jego korę, moja pamięć postawiła przed oczami widok niegdysiejszego dla mnie świętego drzewa - modrzewia - z płonącym pod nim świętym ogniem podczas jednego z rozlicznych obozów harcerskich. W linii prostej od Rachelowskich Gór nie może być daleko na polanę w Hucie Wysowskiej, na południe od Wysowej. Modrzew w Beskidzie Niskim ma wielkie znaczenie. To z powstałych z niego bali ułożonych w zręby stawiano świątynie, nad którymi królowały kopy bani zwieńczone trójramiennym krzyżem, często na półksiężycu.
Starzec wędrował dziarskim krokiem, jakby kroczenie po tej ziemi sprowadzało go do czasu chłopięctwa. Przyjechał z Zachodu, dokąd wysiedlono go z rodziną w czasie Akcji "Wisła" i skąd nigdy nie wrócił na stałe, za to wracał po wielokroć podczas marzeń sennych, gdy śnił o świętym i czystym kraju lat dziecinnych.

- Wtedy tu było tylko to jedno drzewo. Poza nim hale i łąki. I my - chłopcy, pasący stada owiec. - Tak mówił odziany w koszulę flanelową z podwiniętymi i rękawami, i nogawkami spodni, z brezentowym plecakiem zawieszonym na chudych ramionach na skórzanych pasach, w kapeluszu wędrowca na głowie, a jego głos wciąż żywo brzmiący w mojej głowie podniósł się niemal do krzyku, gdy zimą zobaczyłam powalony modrzew. Spoczywał przykryty pierzyną śniegu w koronie swoich konarów i odgałęzień. Dziś o jego braku świadczy wyrwa w krajobrazie, większa plama słońca, kilka nadłamanych brzóz, które poświęciły się i nadwyrężając swoje wątłe sylwetki, złagodziły jego upadek, oraz bujniejsze trawy w najbliższym sąsiedztwie. Zapewne przybyło jakichś unikatowych kwiatów, a wraz z nimi owadów, którym groziło wyginięcie. Może chłopiec w ciele starca jest już po drugiej stronie życia i mając spojrzenie na stan rzeczy inny niż ludzki, wie, że tak trzeba było dla dobra ekosystemu łąk, a jego wyzwolony ze starego ciała duch snuje się z mgłami po grzbiecie Rachelowskich Gór, tych samych, które w dzieciństwie tyle razy przemierzył, a które ukształtował jego wspomnienia i marzenia do tego stopnia, że w snach wracał i wtedy jeden jedyny raz wrócił naprawdę... Może. Mnie jednak trudno jest przyzwyczaić się do tego miejsca po jego profanacji. Skoro starzec powierzył mi jego tajemnicę widocznie był w tym jakiś cel - nie powierza się ot tak sobie, przygodnie spotkanej osobie, najświętszych wspomnień. Więc wtedy, ponad 70 lat temu, był tylko ten modrzew, którego dziś już nie ma, i nagi masyw. Dziś są lasy, kilka łąk i nie ma modrzewia. Ale pamięć o nim została przekazana. Więc i Ty, Czytelniku, nigdy nie zapomnij, że wszystko na tej ziemi ma swoją wartość mierzoną czyimś najświętszym wspomnieniem.




niedziela, 7 czerwca 2015

Sacrum i profanum

Strefę sacrum od profanum oddziela zaledwie kilkanaście kilometrów. Na innym niż polski zboczu góry, oddzielonym grubą kreską granicy państwowej prężnie rozwija się ośrodek kultu religijnego. W miejsce objawień maryjnych ściągają tłumy pielgrzymów. Mówią i modlą się różnymi językami, ale - jak to powiedział pewien Słowak wychowany u południowego stoku Eliaszówki - język polski jest identyczny jak góralski. Można więc modlić się w różnych językach - wszak brzmią bliźniaczo, nadto wspólna dla wszystkich języków i religii melodia "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario" łączy języki, a ludzi scala we wspólnocie.
Wielu prawdziwych pielgrzymów-turystów z plecakami przechadza się po szczycie wzniesienia na polanie Zvir. Z autokarów wysypują się zorganizowani przemysłowo pielgrzymi. Wielu przyjechało indywidualnie. Są rodziny romskie - odsetek ich w społeczeństwie w kraju południowych sąsiadów jest spory. Słychać głosy małych dzieci z wielkim nabożeństwem pytających, gdzie ta Matka Boska. Ktoś prowadzi roztrzęsioną staruszkę, której na tę okoliczność założono sportowe buty. Jest upał, więc wiele osób ociera pot z czoła pustą dłonią, albo dłonią uzbrojoną w chusteczkę. Męczą się, sapią. Gdy złapią oddech, włączają się do modlitwy. Jedna z wycieczek przemysłowych pielgrzymowiczów mówi w moim rodzimym języku, kobiety są krzykliwe. Głośniej od nich zachowują się tylko Romowie. Wśród moich rozdartych rodaków zauważam - rozpoznaję po głosie - kobietę mieszkającą ze dwie ulice dalej, która wiecznie wszędzie krzyczy i się awanturuje. Młoda dziewczyna klęczy rozmodlona. Romowie niosą bukiety kwiatów. Wszyscy pielgrzymi mają w rękach plastikowe, większe lub mniejsze, butelki - kto nie ma, może zakupić na miejscu z naklejką z wizerunkiem sanktuarium w górach. Nieopodal tryska źródło z wodą o cudownych właściwościach - ma moc uzdrowienia. Nie wiedzieć dlaczego, źródło nazywa się źródłem Jana Chrzciciela. Księża, we trzech odprawiają koronkę do Bożego Miłosierdzia. Kiedy po modlitwie podchodzę blisko polowego ołtarza chcąc zrobić zdjęcia ikon, jeden z nich mnie zatrzymuje i mówi, że tam wejść nie mogę. Uzmysławiam sobie, że to swoisty ikonostas, za którym znajduje się prestoł (tron) i tam wejść może już tylko kapłan.
Miejsce to, polana górska na południowo-wschodnim stoku Eliaszówki - jednego ze wzniesień Beskidu Sądeckiego w Górach Lubowelskich jeszcze 20 lat temu niczym nie wyróżniało się od innych, podobnych sobie polan. Dziś Beskid Sądecki i Beskid Niski porastają czapy lasów. Kiedy zasiedlili je Rusini i Wołosi (z czasem Rusini i Wołosi zasymilowali się i dla Polaków wytworzyła się odmienna grupa etniczno-kulturowa i religijna - Łemkowie), pasterze (wołoscy, gdyż ci trudnili się pasterstwem) wygolili je dla stad owiec i pilnowali, by las nie wydarł pastwisk, które dawały im utrzymanie. Tragiczna historia Łemków po II wojnie światowej, przesiedlenia i zakaz powrotu na swoje ziemie przyczyniła się do tego, że zbocza i szczyty gór z powrotem wziął we władanie las. Zarastał, a właściwie narastał rok za rokiem, krzew za krzewem, drzewo za drzewem. Więc 20 lat temu na południowo-wschodnim stoku Eliaszówki w Beskidzie Sądeckim w Lubowelskich Górach znajdowała się polana Zvir, której jeszcze las nie pochłonął. Dwie małe dziewczynki wyprowadzały tam ze wsi krowy na pastwisko. Wieś (łemkowska) znajduje się w dolinie wyżłobionej głęboko Litmanowskim Potokiem, który oddziela Lubowelskie Góry i Beskid Sądecki od Pienin dzieląc równocześnie strefę sacrum od profanum. Dziewczynkom od sierpnia 1990 roku przez 5 lat ukazywała się Matka Boska i jest to miejsce objawień uznane oficjalnie przez Kościół Katolicki.
Kult kwitnie i rozwija się, co akurat moim zdaniem nie sprzyja kontemplacji i pobożnej modlitwie. Jedyne co można kontemplować, to mało pobożne zachowanie większości pielgrzymów. Gdy byłam tam kiedyś, dawno - o! to było miłe i urokliwe miejsce. Ludzie samoistnie modlili się i odmawiali koronkę. Teraz księża robili to chyba na czas, zaraz potem prędko pozwijali sprzęt nagłaśniający, spisali intencje modlitw (co tam jeszcze "spisali" to nie wiem, tylko podejrzewam, skoro można wykupić sobie miejsce na tablicy zbudowanej z szyn, na którą jak wagoniki wjeżdżają granitowe małe tabliczki z wyrytą wdzięcznością ku Matce Boskiej i taka indywidualna tabliczka wdzięczności wisi mniej lub więcej dni, w zależności jak długie wiszenie się opłaciło) i prędko, prawie biegiem udali się do samochodów. Z pielgrzymami złaknionymi kontaktu słownego rozmawiali dosłownie w biegu i zapewne ich pośpiech był usprawiedliwiony.

W Pieninach - w Małych Pieninach po słowackiej stronie, gdzie niejedna polna lub górska droga przecina drogę jezdną, stoi w głębi niejedna kapliczka. Kapliczki i krzyże stojące w głębi od drogi głównej świadczą tylko i wyłącznie o tym, że kiedy je stawiano, drogi przebiegały właśnie tamtędy. Wszystkie tereny zamieszkiwane niegdyś przez Łemków - od Szczawnicy po Bieszczady poznaczone są kaplicami i krzyżami stojącymi dziś w polu, daleko od drogi. Nie ma tamtych ludzi, nie ma ich domów ani dróg. Pozostały kapliczki, krzyże, cerkwie, z których wyjście bezpośrednio na łąki świadczy nie tylko o orientacji na wschód, ale również o tym, że niegdyś tam właśnie znajdowała się główna droga dotarcia do świątyni, a wieś znajdowała się z innej niż dziś strony.

Tamta kapliczka, przy jednej z polnych dróg, urzekła swoim wyglądem. Ktoś by powiedział - ruina. Dla mnie miejsce godne zatrzymania się i zadumy. Po starej lipie został tylko pień, ze słojów którego łatwo można obliczyć wiek i drzewa, i kapliczki. Wokół, jak okiem sięgnąć - pola, gdzieś daleko zakończone wzniesieniami. Podtatrze. Równia. Gdzieś w odległości, która wymaga ode mnie założenia okularów, rozplantowywuje się obornik na polu. Smród jak jasna cholera. Kapliczka pęknięta na pół, jakby to nie mur, a serce pękło. Nawet nie wiadomo czy Boga, czy Maryi, bo wewnątrz znajduje się tylko złożona wykładzina, wyblakli Święci, popękane od starości i zmiennych temperatur plastikowe kwiaty - stare jak świat, może nawet pierwsze wyprodukowane z plastiku. I przy stoliku anałojczyku sterta pustych butelek po alkoholu. Obok kapliczki ludzkie fekalia i rozrzucony papier toaletowy w komplecie do tych fekaliów, znaczy - ze śladami użycia. Biel zewnętrznych ścian kapliczki wyraziście odcina się na tle błękitnego nieba. Po drugiej stronie Karpat słońce inaczej świeci niż u nas. Pola, na których wzrasta chleb, rozkołysane delikatnym powiewem wiatru kłaniają się nie wiedzieć komu. One jedne zachowują w tym miejscu wierność majestatowi, który rozsypuje się i pęka wraz ze ścianami kapliczki.

Kiedy stawiałam pierwsze znaki myślałam, że strefy sacrum i profanum znajdują się odwrotnie niż to widzę teraz.