MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 25 lutego 2011

Ta bajka jest dla ciebie

Rzecz nie dzieje się ani za siedmioma górami, ani za siedmioma lasami. Nie dzieje się w czasach, kiedy świat zamieszkiwały biedne sieroty i pasierbice, ani też w czasach księżniczek, królów i dzielnych rycerzy. W tej bajce nie ma śpiącej królewny, ni zaklętego w żabę króla. Nikt nie ukłuł się wrzecionem, nie zjadł zatrutego jabłka, ani nie urodził się syrenką i nie pokochał ziemskiego księcia. Ani nie za przyczyną złej mocy niezaproszonej na chrzest wróżki życie pewnej rodziny jest tragiczniejsze niż wszelkie nieszczęścia spisane w niejednej bajce. Ta bajka dzieje się tutaj i w tej chwili, całkiem niedaleko twojego beztroskiego życia, w momencie, w którym być może wytyczasz kierunek świata na tegoroczne wakacje. Albo odwrotnie. Może borykasz się z problemami codzienności, jak większość ludzi w tym kraju?
Zapewniam cię, że posiadasz bogactwo największe, jeśli tylko jesteś zdrowy.
Ta bajka zakończenie ma już zapisane, choć czas nie dobiegł jeszcze końca. Jeszcze akcja się toczy. Jeszcze serca biją. Jeszcze młodzi chłopcy oddychają pełną piersią, a ich maleńka siostrzyczka całkiem niedawno postawiła pierwsze kroki, a teraz uczy się mówić "mama" i "tata".
Chciałabym ci opowiedzieć, drogi czytelniku bajkę, która tak naprawdę nie jest bajką. Jest raczej tragiczną farsą zafundowaną przez los młodym ludziom.
Kiedy Marta i Robert spodziewali się swojego pierwszego dziecka, mieli niewiele lat. Nie byli małolatami, ale z pewnością mieli zbyt mało lat, by wziąć od losu to, co im dawał. Kiedy dowiedzieli się, że zamiast jednego, pod sercem Marty biją dwa maleńkie serduszka, przez moment ich radości nie można było zmierzyć. Kamil i Patryk zbyt szybko opuścili najbezpieczniejsze schronienie i na dwa miesiące przed czasem zjawili się na tym świecie, już od pierwszych chwil istnienia walcząc o przeżycie. Długo o tym nie wiedziałam. Widziałam tors Patryka wyglądający jak mapa Stanów Zjednoczonych: z pooperacyjnymi bliznami pionowymi i poziomymi dookoła całego Patryka, jakby wyznaczającymi granice poszczególnych Stanów. Nie wiedziałam o tragicznych przejściach chłopców z pierwszych dni ich życiowej batalii. Bez odruchu ssania, z perforacją jelita, koniecznością transfuzji krwi.
Chłopcy podłączeni pod aparatury medyczne, w dwóch różnych szpitalach. Marta i Robert rozdarci pomiędzy rzeczywistością, która ich przerasta, a nadzieją, że wszystko będzie dobrze.
W miarę szybko postawiono diagnozę dla obydwóch jednojajowych braci: MUKOWISCYDOZA. Nieuleczalna choroba genetyczna zdarzająca się nader często, bo aż raz na 2,5 tysiąca narodzin.
Co czuje matka, która z ufnością skierowaną w stronę losu, Boga i wszystkich magicznych sił rządzących światem oczekiwała na spełnienie dziewczęcych marzeń i urodzenie zdrowego dziecka, a dostaje dwoje, nieuleczalnie chorych dzieci? Ja ci tego, drogi czytelniku nie powiem. Musisz zapytać matkę, która takie brzemię dostała. Opowie ci też zapewne o wszystkich tragicznych dniach i chwilach całego, niespełna czternastoletniego życia swoich synów... Nie. Nie będzie musiała nic mówić. Wystarczy, że na nią spojrzysz. Wystarczy, że zajrzysz jej w oczy. Tutaj słowa są zbędne. Ja w tych oczach widzę żar nieogarniętej miłości matki do swoich dzieci. Widzę radość z ułamka każdej chwili, danej jej, chłopcom, mężowi, córeczce - całej rodzinie. Ale widzę również, czasami, ból nie do przeżycia dla zwykłego śmiertelnika. Zwłaszcza od czasu, kiedy okazało się, że maleńka Wiktoria również jest naznaczona tą straszliwą chorobą.  Niespełna dwuletnia Wiktoria jest chora. To niezaprzeczalny fakt. To kolejna tragedia czekająca Martę i Roberta, a przede wszystkim tę prześliczną maleńką istotę. Średnia wieku chorych na mukowiscydozę w Polsce jest tragicznie niska. Podczas, gdy w Stanach Zjednoczonych, a nawet w wysoko rozwiniętych krajach Unii Europejskiej, chorzy na muko żyją średnio nieco ponad 50 lat - sama przyznam, że choć to nie wiek na umieranie, jednak w miarę przyzwoity, to w Polsce średnia długość życia jest o połowę niższa!!! Średnia. Rozumiesz? Oskar, inny mukoludek, odszedł w wieku 10 lat. Jak Mały Książę...
Zastanawiasz się po co ci opowiadam tę bajkęniebajkę? Nie apeluję o 1% dochodów twojej rodziny. To stanowczo za mało. Możesz się spotkać z Kamilem i Patrykiem? Możesz podarować im przyjaźń? Latem skończą 14 lat. Uwielbiają gry komputerowe. W sportach wymagających sporego wysiłku w krótkim czasie są najlepsi! Póki co, ich płuca są mocne, zaprawione fizykoterapią, którą pod ciężkim reżimem wykonują samodzielnie kilka razy w ciągu każdego dnia. Lubią chodzić po górach, są zapalonymi kibicami piłki nożnej. Latem byli na obozie. Jeżdżą na rowerach i biegają, jak inni chłopcy w ich wieku. Jeszcze.
Wiedzą, że do każdego śmierć może przyjść w każdej chwili. Nie tylko do nich. Tylko, że komfort życia każdego innego 14-latka jest nieporównywalny, do komfortu życia Kamila, Patryka i małej Wiktorii. Żeby zmienić tę sytuację, chłopcy potrzebują 12 tys. zł. miesięcznie na leczenie. W bogatych rodzinach to niebotyczna kwota, a co dopiero w rodzinie Marty i Roberta! Dlatego nie apeluję o 1% dochodów twojej rodziny. Tutaj potrzebna jest systematyczna pomoc. Tutaj potrzebna jest empatia i miłość, która podzielona, szybko zacznie się mnożyć, za przyczyną fenomenalnej zdolności i anty matematycznych właściwości. Taki przepis na mnożenie za pomocą dzielenia jest w boskiej twojej cząstce, drogi czytelniku.
Ja tę cząstkę osiągnęłam "zaprzyjaźniając się" z nieżyjącą Igą Hedwig (Iga to pierwsza pacjentka z Polski, dziewczyna "stąd", którą poddano przeszczepowi płuc, wyniszczonych procesem mukowiscydozy), gdy przygotowywałam jej dzienniki do druku. Ty masz szansę zaprzyjaźnić się z prawdziwie żyjącymi, rozbrykanymi 14-latkami i ich maleńką siostrzyczką. Nie zmarnuj jej, proszę.

Zdjęcie zapożyczone ze strony www Kamila, Patryka i Wiktorii

W przypadku Kamila, Patryka i maleńkiej Wiktorii, oraz całej rzeszy chorych na mukowiscydozę w Polsce każdy oddech to walka o przetrwanie. Każdy oddech to także ból. Bo wiesz, że oddychanie boli?
A wiesz, jak umierają dzieci?

Strona Kamila, Patryka i Wiktorii. Koniecznie ją odwiedź:
http://www.wiktoria.muko.med.pl/

To nie Ty powinieneś czuć się odpowiedzialny za wpłacenie wielkiej kwoty. Gdyby 12 tysięcy osób wpłaciło każdego miesiąca jedną złotówkę, chłopcy i ich maleńka siostrzyczka mniej by cierpieli. A Marta i Robert znaleźliby prawdziwe Światło w ciemnościach swojego rodzicielstwa.
PKO BP S.A.O/Rabka
nr konta złotówkowego: 49 1020 3466 0000 9302 0002 3473
koniecznie z dopiskiem Wielądek Kamil, Patryk i Wiktoria
Wpłaty dokonywane w Banku PKO BP są bezpłatne.

wtorek, 15 lutego 2011

Mała pogodna Druhenka

Nasz drużynowy Janusz, zjednywał sobie do pomocy, nam dla przykładu, liczne grono instruktorów chorągwi nowosądeckiej. Dostawali oni zaszczytny tytuł Honorowego Członka Drużyny. I tak, jak dzisiaj sporo ludzi może powiedzieć, że byli CISOWCAMI, tak kolejnych sporo może powiedzieć, że byli Honorowymi Członkami naszej drużyny. Spośród wszystkich Honorowych Członków największy wpływ na pracę drużyny oraz na kształtowanie naszych charakterów wywarła Druhna Anielka Bafiowa z Poronina. Należała ona do pokolenia naszych matek. Była góralką z krwi i kości, a także z dziada pradziada. Wiele biwaków odbyło się u niej w domu. Ona sama bywała z nami na zimowiskach. Nigdy nie wybierała się na letnie obozy. Musiał istnieć jakiś powód, dla którego nie jeździła z nami latem, ale go nie znam. Już wtedy na zimowiska, jak i na letnie obozy, jeździliśmy jako kadra młodzieżowa. Niby uczestnicy, bo za pobyt musieliśmy wnosić opłatę, ale stanowiliśmy ZK (zastęp kadrowy) i wykonywaliśmy robotę kwatermistrzowską, a przede wszystkim metodyczną, prowadząc zajęcia na podstawie przedstawionego nam planu według własnego pomysłu. Niemająca odpowiednika forma kształcenia młodej kadry! Druhna Aniela była na wszystkich naszych harcerskich spotkaniach niezastąpioną gawędziarą. Mówiła mądrze i ciekawie. Kiedy zaczynała mówić, nie było możliwości, aby jej nie słuchać. Zresztą głos miała mocny. Miała swoje ulubione powiedzenie, którego używała nader często, bo nader często nawymyślała komuś dosadnie. Mówiła: "U mnie co w sercu, to na języku" myśląc może, że ktoś z nas będzie miał jej za złe strofowanie i przywoływanie do porządku. Nikt nie dyskutował z Druhną Anielką, kiedy dostawał ochrzan. Skoro dostał, znaczyło, że sprawiedliwie się mu należał. Kochaliśmy Druhnę Anielę bezgranicznie. Bo ona nas kochała tak właśnie, przekraczając wszelkie bariery, dając przykład takiemu uczuciu. Dzięki wyjazdom na biwaki do Poronina poznaliśmy Podtatrze i Zakopane. Podróż pociągiem trwała długo. Nawet bardzo długo. Trzeba się było przesiadać w Chabówce. Paweł Wójciak miał bliżej do swojego domu w Nowym Targu. Kiedyś Śrubek podczas drogi powrotnej zabawiał nas cały czas opowieściami nieprawdopodobnymi o duchach, o powstaniu z trumny umrzyków podczas własnych pogrzebów itp. Całkiem, jak moja babcia dawno temu... Zaś Druhna Aniela pokazywała nam harcerstwo w kontekście trudów dnia codziennego i normalnej pracy, którą człowiek ma do wykonania. Całkiem inaczej niż robił to nasz drużynowy. Nie w kontekście misji życiowej, a właśnie twardej rzeczywistości. Tak po prostu, po góralsku. Hardo i honorowo, bez oklasków i owacji. I nauczyła nas własnym przykładem, że ludziom należy mówić, co się o nich myśli. "Co w sercu, to na języku" - zero hipokryzji. Myślę, że wszyscy do dzisiaj mamy w swoich sercach szczególny zakątek dla Druhny Anielki, bo swoją serdecznością połączoną ze zdrowymi wymaganiami, już wtedy zagnieździła się w tych młodych sercach, zajmując poczytne miejsce. Jedną z naszych ulubionych piosenek dedykowaliśmy zawsze dla niej i pewnie już do końca życia ta piosenka będzie kojarzyła mi się z Druhną Anielką.

Mała pogodna Druhenka


Poprzez łąki się nagle przetoczył
rozwichrzony, zielony wiatr
złote iskry zapalił w twych oczach
i na pola szerokie spadł.
Polny kwiat latem w zbożu się kłoni
płonie w zbożu czerwony mak
przychyl tylko go do swej dłoni
a zaśpiewa o tobie tak:
     Mała pogodna druhenko
     Wiatr masz w włosach, bo jesteś piosenką
     Na twarzy uśmiech, a w oczach błękit
     Druhenko słonecznej piosenki.
Płyną łodzie jeziorem szerokim
kołysane płetwami fal
w górze żagle a w dole obłoki
lasem kończy się zielona dal.
Szafirowa się ważka kołysze
na twej dłoni jak mały ptak
szepnij do niej jak umiesz najciszej
a zaśpiewa o tobie tak:
     Mała pogodna druhenko
     Wiatr masz w włosach, bo jesteś piosenką
     Na twarzy uśmiech, a w oczach błękit
     Druhenko słonecznej piosenki.

"Krąg supełków" na kiepurowskiej scenie

Nawet nie wiedząc o tym, dawno, dawno temu wydeptywaliśmy ścieżki na szlaku Wincentego Pola. Tak nazwany jest szlak ciągnący się od Beskidu Niskiego przez Wysową-Zdrój, aż po Jaworzynę Krynicką w Beskidzie Sądeckim. Wincenty Pol w XIX wieku był pionierem turystyki pieszej górskiej i to na jego cześć szlak zaczynający się w Stróżach, biegnący do Muszyny nazwano jego imieniem i oznakowano kolorem zielonym. Wszak Wysowa to obóz w Hucie Wysowskiej i słynna burza na przełęczy, o której wolałabym zapomnieć. Szedł tamtędy szlak zielony, to fakt. Toteż tamte tereny to fragment trasy Wincentego Pola... Ale teraz o innym zdarzeniu na drugim końcu zielonego szlaku w Beskidach. W 1982 roku na rozpoczęcie roku harcerskiego, albo dla jakiejś innej przyczyny w ostatnim tygodniu wakacji odbył się wielki zlot w Jasieńczyku koło Muszyny. CISOWCE docierały tam stopniowo, dowożone przeważnie przez druha Sławka Żukiem wyładowanym po burty materacami, kanadyjkami i nami. Kursowaliśmy kilkakrotnie tam i z powrotem, jak jaki Hobbit. Na miejscu, czyli w Jasieńczyku pomagaliśmy rozbijać miasteczko zlotowe, ale żadna z nas była pomoc. Raczej bawiliśmy się z rozbijaniem własnych namiotów. Za to przy rozkładaniu kanadyjek i materaców w namiotach już się przydaliśmy, o służbie w kuchni i staniu na punktach podczas biegu patrolowego nie wspomnę. Był to biwak niezwykły, ponieważ nie było na nim naszego drużynowego. Żenił się wtedy i już od tej pory, aż po kres jego dni słowa z piosenki Marka pasować miały do niego jak ulał. Tak nam się przynajmniej wydawało, więc piosenka "Słońce, dziewczyna i ja" była przebojem biwaku w Jasieńczyku:

"A gdy do domu wracasz po długiej wędrówce
zmarznięty zmoknięty, prawie wyczerpany
Milutka żoneczka, stojąc przy lodówce
słodziutko szepcze -
skocz ze śmieciami mężusiu kochany..."
                                             (muz. i sł. Marek Ciuruś)

Bardzo nam wtedy wszystkim było do śmiechu z powodu tej niewyobrażalnej dla nas prozy życia. Aż przyszedł czas, że doświadczyliśmy jej wszyscy... Janusz jednak nie był człowiekiem, który dałby się wcisnąć w jakieś ramy i zaszufladkować. Nie bardzo leżało mu bieganie ze śmieciami. Z mieszkania w jednym wieżowcu przeprowadził się do innego wieżowca. Ale tymczasem byliśmy w Jasieńczyku, do którego Marek również nie przyjechał tak normalnie, ze wszystkimi, tylko jak w większości przypadków, zjawiał się w trakcie, pozwalając, wręcz każąc, na siebie czekać. Za to za każdym razem zjawiając się,  robił wrażenie, jakie tylko on mógł zrobić. Przecież my, wszystkie dziewczyny Cisowskie oczekując na Marka, odwracałyśmy się za każdym cieniem, nasłuchiwałyśmy wszelkich szmerów, niewiele się dla nas liczyło, dopóki nie zjawił się Marek. Natomiast, gdy wreszcie jego niewysoka postać stanęła pośród nas, nie wiadomo było, która pierwsza ma rzucić mu się na szyję. Sęk w tym, że wszystkie naraz nie mogłyśmy tego zrobić. On, nie wyróżniając nigdy żadnej z nas, witał się z nami wylewnie, zaspokajając nasze tęsknoty. Oczekiwałam kiedy padnie "Dorka" z jego ust. Była to dla mnie najmilsza muzyka w tamtym czasie, najsłodsze słowo. Ilu różnych trudnych zadań nie byłabym w stanie wykonać, gdyby nie doping Marka. W zasadzie wystarczała sama jego obecność, by dać mi siły do pokonania wielu moich słabości, lenistwa, czy niewiary w siebie. Tak było również z wyprawą na Jaworzynę Krynicką. Trzeba tu jasno powiedzieć, że wszelkie sprzęty i akcesoria turystyczne w tamtych latach nie były w żaden sposób porównywalne do współczesnych. Dziś firmy produkujące odzież i sprzęt turystyczny prześcigają się w zastosowaniu najnowocześniejszych technologii, by zmniejszyć wysiłek i zwiększyć chęci do uprawiania turystyki. Wtedy przemierzaliśmy górskie szlaki w butach marki "Pionier", identycznych jak pracownicy kolei i robotnicy budowlani, we flanelowej koszuli i dżinsowych spodniach, w plecaku mając kangurki chroniące na wypadek deszczu i wiatru, do plecaka przytroczone tkwiły metalowe, półlitrowe emaliowane kubki i zapasowa para butów, dyndająca niemiłosiernie w czasie marszu, zaś w ręce niosło się anilanowy śpiwór - jeden na dwie osoby, który był wielki i ważył zapewne z pół tony - szczególnie na szlaku. Tak wyekwipowani ruszyliśmy z Jasieńczyka, który leży sobie gdzieś niedaleko Jaworzyny Krynickiej, ale znacznie niżej niż ta piękna Pani - jedna z królowych dwóch królestw Beskidu Sądeckiego. Dalej mieliśmy zamiar dotrzeć do samej Krynicy i stamtąd pociągiem, ową trasą kolei Tarnowsko-Leluchowskiej, do Sącza. Zanim jednak ruszyliśmy na szlak, trwał biwak w Jasieńczyku. Kolejne przygody, nowy bagaż doświadczeń, ciągłe odkrywanie siebie, wszystkich wokół i całego świata. Kilka wieczorów, które przeciągnęły się do późnych godzin nocnych przy ognisku z gitarą i z naszymi piosenkami. Niezwykła wiedza, jaką zdobyliśmy polegająca na uświadomieniu nam, że piosenka, którą dotąd kojarzyliśmy z wydarzeniami II wojny światowej rozgrywającymi się na ulicach Warszawy, jest balladą śpiewaną też na cześć innego chłopca, który zginął w innym czasie, w innym mieście, na innej ulicy. Pewna starsza druhna, będąca naocznym świadkiem wydarzeń poznańskiego czerwca z 1956 roku opowiedziała nam o tym wprawiając w drżenie nasze młode serca, powodując wysyp gęsiej skórki i pozostawiając w nas wielki niepokój.

Ta pieśń o harcerzu jest, 
co krew swą dał i życie też
o harcerzu...

Ten chłopiec miał dziesięć lat
Niewielki był jego świat, jak hełm


Gdy tylko rozgorzał bój
On chwycił w dłoń karabin swój 
i biegł...

Na placu, gdzie w piłkę grał
Benzyną chciał zmienić świat na lepszy

Lecz snajper na dachu stał
Zobaczył go i oddał strzał
I trafił go prosto w pierś...

Na ulicznym bruku rozrzucone dłonie 
a spod hełmu widać dziecięce, dziecięce skronie...

Ten chłopiec miał dziesięć lat
Za mało, za mało, by zmienić świat
na lepszy...

Ten chłopiec miał dziesięć lat
Za mało, za mało, by zmienić ten podły świat...

W końcu ruszyliśmy ku Jaworzynie i słowo daję, że gdyby nie Marek, nie pokonałabym tej trasy. Był wszędzie, krążył przy nas, dodając otuchy i sprawiał, że skrzydła nam rosły u ramion. Hmmm, jak zawsze. Był tym horyzontem, do którego zdąża się spragnionym kresu wędrówki, a tak naprawdę nigdy się doń nie dociera. Czy pamiętam piękno krajobrazów, widoki i uroki Beskidu na szlaku? Gdybym miała teraz powiedzieć, co mnie zauroczyło w czasie tamtej wędrówki, nie byłabym w stanie tego wyciągnąć z pamięci. Całość zaś zapisała się, jako pewien archetyp górskiego wędrowania, albo jakaś platońska forma tego, co na szlaku. Bo doznania podczas każdej wędrówki po górach są niezmienne i chyba dla wszystkich ludzi jednakowe: dla widoków, jakie roztaczają się ze szczytu, warto pokonać siebie i swoje słabości podczas wspinaczki i niełatwej wędrówki, ponieważ żadna wędrówka nigdy nie jest łatwa. Za każdym razem, gdy wyruszamy na szlak, jest coś, co powoduje, że ciężko nam w drodze. I za każdym razem musimy pokonywać siebie i wciąż od nowa zdobywać szczyty swoich możliwości. I dobrze widzieć przed sobą linię horyzontu... taką "strzępioną pasmem gór".
Po zejściu z Jaworzyny do Krynicy byliśmy już tak zmęczeni, że dostaliśmy pospolitej głupawki. Pomimo, że czasu do odjazdu pociągu było niewiele, postanowiliśmy zostawić wartę przy plecakach na dworcu i ruszyliśmy na lody do "Murzynka". "Murzynek" wiadomo, znany lokal znajdujący się przy końcu deptaku, daleko był od stacji. My oczywiście nie szliśmy  normalnie, jak Bóg przykazał, tylko po drodze daliśmy popis swoich możliwości. Pląsaliśmy i śpiewaliśmy wszystko, co potrafiliśmy, łącznie z występem na scenie w amfiteatrze, na której zazwyczaj odbywały się koncerty kiepurowskie. My na tej słynnej scenie odtańczyliśmy "Krąg supełków" i gdy dotarliśmy w końcu do "Murzynka" okazało się, że nie mamy już czasu na zakup lodów, za to pędem musimy gnać na stację, by nie spóźnić się na odjeżdżający za chwilę pociąg...
W pociągu, jak to w pociągu działy się zapewne najciekawsze rzeczy, bo jak już raz rzekłam, każda podróż była dopełnieniem wszystkiego, co zdarzyło się na biwaku, czy rajdzie. Planowałyśmy z dziewczynami mały napad na Marka w tunelu, ale nim pociąg wjechał w tunel, przedziały rozświetliło światło elektryczne. Zamach się nie udał, ale ważniejsze było przygotowywanie go. Miałyśmy zaplanowane najdrobniejsze szczegóły, chichrałyśmy się do bólu brzuchów w trakcie konspiracyjnej pracy, więc sam zamach nie musiał zostać dokonany. Przecież najciekawsze jest zawsze przygotowywanie, planowanie i oczekiwanie. Gdy czas się wypełnia, oczekiwane wcześniej chwile nie są już tak ekscytujące.


Najpierw żyć


Parę stówek na drogę, bym mógł szczęście swe kupić
za darmo od kogoś.
Kto potrafi zrozumieć mnie biednego wędrowca
Kto może mi pomóc.
     Bym nie błądząc w ciemnościach
     Mógł znaleźć swą drogę.
     Krwią znaczoną przed laty
     Przez brata i Boga.
Epitafium nieznane, gdzieś wśród mogił poległych
sam popiół i diament.
Błękit nieba dokoła, a ja smutny o pomstę
do Boga wciąż wołam.
     Biały krzyż a pod krzyżem
     Primum rivere
     Najpierw żyć znaczy wszystko -
     Umrzeć niewiele.
Parę stówek na drogę, bym radości mógł kupić
w swym życiu choć trochę.
Kto mi rękę swą poda, miłość złoży w ofierze
wędrowca i Boga.
                                         (muz. i sł. Marek Ciuruś)

Piosenka ze śpiewnika IX Rajdu "SZLAKAMI WALK ŻOŁNIERZY WOJSK OCHRONY POGRANICZA" organizowanego przez Karpacką Brygadę WOP Tatry - Pieniny 6-13.06.1982 r.

Piosenka jak najbardziej godna śpiewania na szlaku nazwanym imieniem człowieka uhonorowanego za męstwo Krzyżem Virtuti Militari.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Nierasowa radość

Po ponad dwóch tygodniach nieobecności Mała Dziewczynka wróciła po feriach wczoraj wieczorem do domu. Wieczór nie był zbyt późny, ale też i nie młody, kiedy przekroczyła próg domu. Najbardziej z powrotu Małej Dziewczynki ucieszyły się nasze futrzaki - Syn Dzikiego Żbika i Córka Króla Syjamskiego. Choć Córka Króla Syjamskiego już po ogłoszeniu ciszy nocnej, to jest w momencie kiedy ostatnia osoba, czyli ja, kładła się spać, obiegła kilkakrotnie cały dom z dzwoneczkiem w zębach - jak jaka owieczka mała - oznajmiając całemu światu kocią radość, to i tak nie wiedzieć dlaczego, koty najbardziej cieszyły się w godzinach między 4 nad ranem a 8 rano. Wprost i dosłownie szalały z radości. Aż bałam się wstawać, bo wyobraźnia podsuwała mi obraz niesamowitych zniszczeń dokonanych przez kociarnię z tej wielkiej radości. Co rusz do moich uszu dochodził dźwięk spadających zewsząd na ziemię wszelakich przedmiotów. Na szczęście wśród rozlicznych odgłosów nie odróżniłam dźwięku, który wydają szklane przedmioty przy zetknięciu się z twardym podłożem kuchennych płytek... Nie było też aż tak wielkiego rumoru podczas tego dzikiego szału radości z powodu powrotu Małej Dziewczynki, który mógłby na przykład świadczyć o odczepieniu się którejś z kuchennych szafek z wiecznego zawieszenia na ścianie, ale i tak spadło wystarczająco dużo różnych rzeczy, których pacnięcia o podłogę nie dało się w jednoznaczny sposób skojarzyć z konkretnym przedmiotem i to budziło mój lęk przed kompletnym wybudzeniem się ze snu i powstaniem do rzeczywistości. Tak sobie myślałam, że dopóki śpię, to przecież nie wstanę. Dopóki nie wstanę, nie zobaczę obrazu zniszczeń. Dopóki nie zobaczę obrazu zniszczeń, nie będę musiała sprzątać w furii złości na nasze sympatyczne futrzaki, które panoszą się po domu jakby faktycznie były królewskimi potomkami, a są przecież tylko zwykłymi, nierasowymi futrzakami, które nierasowo mruczą do ucha, nierasową tulą się do człowieka grzejąc w zimowe popołudnia, nierasowo łaszą się, przymilają i napraszają pieszczot, jakby faktycznie płynęła w nich błękitna krew i w sposób szczególny upoważniała do takich zachowań... Mmmrrryyy...

Ptyś i Balbina - walentynki w kocim wydaniu

wtorek, 8 lutego 2011

Bajką jest życie

Tak bardzo chciałabym napisać, że wczorajszego dnia prawdziwa bajka zagościła w naszym świecie. A wraz z nią pierwsze tchnienie wiosny w tym nowym roku. Tyle mówiło się o roku, który przyszedł, że jest nowy, tak się wszyscy cieszyli i nagle, cicho, sza. Minęło zaledwie trzydzieści kilka dni i już wszyscy zapomnieli jaką frajdę mieli, gdy czekali na ten nowy rok, gdy go witali z takim hukiem, że aż wszystkie psy były nieszczęśliwe z tego powodu. I po co go tak witali, skoro tak szybko zapomnieli o swojej wielkiej radości? A może to tylko dorośli zapomnieli, bo nie mają czasu pamiętać? A dzieci wciąż pamiętają o ważnych rzeczach i wciąż się dziwią wszystkiemu? A to, że w środku zimy wiosna się panoszy od wczoraj! Zapewne za przyczyną tego, że zła macocha wygnała swoją  pasierbicę do lasu, by przyniosła jej fiołków w środku zimy. Wszyscy pasierbicę lubią, bo jest dobra i tak naprawdę to ta macocha chciała pozbyć się owej biednej dziewczyny, ponieważ świat woli sierotę od jej brzydkiej i niemiłej córki. Cóż, gdyby skromna, dobra i piękna sierotka zniknęła z horyzontu, z pewnością córka macochy nie wydawałaby się innym ludziom aż tak paskudna. Wszak nie mieliby jej do kogo porównać. Ale biedna sierota, jak to w bajkach bywa, miast zamarznąć, lub co najmniej zabłądzić w lesie, znalazła wybawicieli w postaci 12 braci Miesięcy, którzy pozamieniali dla niej pory roku. Pozmieniali się miejscami, chuchnęli ciepłym powietrzem, tak, że zima momentalnie spłynęła z gór rwącym potokiem, słońce mocniej przygrzało, nawet ptaki się rozśpiewały i na kilka dni w świecie zagościła wiosna. Akurat na tyle, by zamarznięte i skostniałe marzenia uwolniły się z okowów mrozu i by zakwitły fiołki. By wszystkie serca rozmiękły, jak te leśne polany i łąki, na tyle, by przypomnieć sobie, że wieczność nie jest biała, że pojawiają się inne kolory na świecie. Wraz z tym wszystkim przyszła nadzieja. I to nie tylko do serca biednej pasierbicy, ale wszystkim się horyzont zmienił, bo nabrał innych kolorów. A dzieci nawet stwierdziły, że gdyby ich rodzice nie nosili na swoich rękach elektronicznych zegarków, tylko takie jak dawniej ich babcie i dziadkowie dostawali na I Komunię w prezencie, to czas wolniej by płynął! Bo, to przez te elektroniczne zegarki, dżipiesy, komputery, internet, automatyczne życie, czas nabrał prędkości i rodzice nie mają już tyle czasu dla swoich dzieci, ile dla nich mieli ich rodzice. A już najgorzej jest, gdy babcia i dziadek mają elektroniczne zegarki. Albo, gdy przyjeżdżają do wnuków autami, które mają dżipiesy w środku. Bo wtedy też nie robią nic innego, tylko się śpieszą i kto opowie dzieciom "Baśń o Dwunastu Braciach Miesiącach" i wszystkie inne baśnie świata? Kto zapozna z Małym Księciem? No, przecież każde dziecko musi wiedzieć, jak oswaja się lisy i jak należy walczyć z baobabami, bo bez tej wiedzy, jak można stać się dorosłym? Takim dorosłym, który aż tak bardzo się nie spieszy! Bo, po co dzieciom dorośli, którzy nie wiedzą jak wygląda wąż, który połknął  słonia? I po co tacy dorośli, którzy nie mają czasu dla swoich córeczek i synków, bo wciąż się spieszą, by zarabiać pieniądze, którymi zapłacą za wczasy, podczas których to obca pani, a nie oni, będzie ich dzieciom mówiła, że bajką jest życie. I, że trzeba tylko posłuchać jak tika zegar: tik-tak, tik-tak, tik-tak i opowiada o tych wszystkich ważnych rzeczach, o których większość dorosłych zapomniała z zapracowania i pośpiechu??? I trzeba umieć zobaczyć bajkę wokół. I trzeba umieć kochać ten bajeczny świat, bo "Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu."

piątek, 4 lutego 2011

Protest Natalki

Wtopa!!!
Natalka złożyła oficjalny protest drogą telefoniczną, że to nie ona w Poroninie poszła z Balo po gruszki!!! Natalka pamięta, że ona była po drugiej stronie, czyli po tej podskakującej przed lokomotywą i maszynistą, w celu opóźnienia odjazdu pociągu. I co ja teraz zrobię? Zburzyła mi się cała koncepcja tamtego rozdziału, ponieważ Natalka tym samym, obroniła swoją pozycję, udowadniając,  że nie wszystkie spóźnienia przez nią wynikały...  Cóż?! Zawsze pozostaje mi możliwość powołania się na zdanie z pierwszego rozdziału cyklu wspomnień o CISOWCACH, które mówi, że są to moje subiektywne wspomnienia i jeśli ktoś zapamiętał zdarzenia inaczej, to... zawsze może napisać własne wspomnienia.
Ale sumienie nie pozwala mi na takie odwołanie! Będę musiała jakoś zgrabnie z tego wybrnąć i aby oczyścić Natkę z zarzutów, dołożę Monice i Balo! Ale jak odbudować konstrukcję tamtego rozdziału? To nie jest takie proste! Że też Natalia wśród swoich rozlicznych spóźnień na wszelakie wyjazdy i zbiórki, akurat wtedy była obecna?!
Chylę nisko czoła przed Natalią, która jest przecież ważnym ogniwem naszej drużyny z uwagi na to, że jest najbardziej empatyczną osobą, jaką w życiu spotkałam. I choć nie "widzę" w mojej pamięci Natalki w miasteczku zlotowym na Chorągwianym Zlocie Zwycięstwa w Grybowie , to wiem, że Natalia była tam na pewno, bo gdyśmy szli gdzieś ulicami miasta, to Krzysiu idący obok mnie powiedział: "Popatrz, jakie Natalka ma nogi! Ja nie mogę, to są najpiękniejsze nogi na świecie!". A owe nogi wraz z Natalką szły w kolumnie harcerzy tuż przed nami,  główną ulicą Grybowa, piękny i majestatyczny, neogotycki kościół mając po prawej...

czwartek, 3 lutego 2011

Dłonie złączyć w jedną

Natalia, Krzysiu, Paweł S. i Jerzy z Andrzejem zjawili się w moim życiu i w historii drużyny podczas Chorągwianego Zlotu Zwycięstwa w Grybowie w maju '82 roku. Andrzej z czasem nie wytrzymał i odpadł. Fajny był z niego chłopak, ale widocznie nie na tyle, by potrafić śmiać się z samego siebie... Może też coś całkiem innego stanęło mu na przeszkodzie i nie mógł już kontynuować członkostwo w naszej drużynie? Ze wszystkich osób, które przestały pracować w drużynie, jedynie Brygida z Gorlic napisała list do rady drużyny z informacją o rezygnacji z powodów rodzinnych. Brygida spełniła ważną rolę w naszej drużynie. Jej mama zrobiła proporzec CISOWCÓW. Ten sam, który zaginął, a dowody świadczą, że powinien znajdować się u Śrubka. Krzysiu, Paweł, Jerzy i Natalia chodzili chyba do jednej klasy. W Grybowie na zlocie reprezentowali swoją szkołę, jako delegacja harcerska. Szkołę podstawową! Musieliśmy zrobić na nich wrażenie, skoro przylgnęli do nas już podczas zlotu. Można powiedzieć, że byli w drużynie od samego początku, bo przecież wtedy powstała nazwa drużyny. Wszyscy oni od zawsze byli niezwykle ambitni. Może bardzo chcieli zasłużyć sobie na miano członków drużyny, a może chcieli dorównać starszemu towarzystwu, kto to wie? O Jerzym wiemy już, że był zasadniczy. Do dzisiaj zasadniczo nie wiemy, jak wygląda jego życie. Paweł był niezwykle poważny, typ naukowca. Studiował na Węgrzech medycynę, nikt nie wie jakim sposobem kaleczył język wypowiadając te węgierskie "Gulosz paposz, potem bekosz". Natalia prawdopodobnie od samego początku "kłamała", bo przecież w końcu kiedyś u Moniki przyznała się do tego. Było to pod koniec którychś wakacji. Natalka nie miała wtedy jeszcze dzieci. Za to dzień przed owym wydarzeniem odebrała polskie prawo jazdy. Bo kiedyś miała już amerykańskie prawo jazdy. Monika zaprosiła nas do siebie, tzn. do Piwnicznej na ognisko. Natalia namówiła mnie na wspólny wyjazd maluchem i obiecała, że wrócimy do domu na pewno nad ranem. Bardzo zależało mi, aby być w domu zanim Mirek wyjdzie do pracy, bo moje dzieci miały wtedy zapewne niewiele lat, więc pozostawienie ich w domu bez opieki byłoby ryzykowne. Mirek, wiadomo, zawsze wychodził do pracy niemalże wtedy, kiedy ja kładłam się spać. Po tym ognisku u Moniki Natalia stwierdziła, że ona nie może od razu siąść za kierownicą, bo przecież jest zmęczona, a nie jest sprawnym kierowcą. W związku z tym musi choć na godzinę przyłożyć głowę do poduszki. Był czas, mogła przyłożyć. Ale kiedy budziłam ją po dwóch i kolejnych godzinach i usiłowałam wpłynąć na dane mi słowo, że na pewno wrócimy, Natalia rozbrajającym tonem stwierdziła: "Kłamałam". I powiedziała to tak, że do chwili obecnej, gdy ktoś z nas da obietnicę, której z jakichś, zazwyczaj niezależnych od niego przyczyn, (bo przecież jesteśmy przede wszystkim obowiązkowi) nie jest w stanie spełnić, wystarczy, że powie "kłamałam/em" i już wszystko jest mu odpuszczone. Ale Natalia, jak widać, potrafi śmiać się z samej siebie i... do dziś cierpliwie znosi chwilę swojej słabości sprzed lat.  Krzysiu w dorosłym życiu powiedział o sobie: "Jestem pryncypialny". Oj, Krzysiu?! Cokolwiek mogłabym o Krzysiu powiedzieć, nie będzie równało się ze stwierdzeniem, że z Krzysiem najlepiej trzymało się za ręce. Odkryłam to podczas zimowiska w '84 roku w Nowej Hucie, na którym byliśmy ZK, jak zwykle. A przypomniałam sobie o tym całkiem niedawno. Na letnim obozie w Stanicy przebywał syn Krzysia i w jakiejś sytuacji, czy to przy przeprawie przez strumyk, czy podczas zabawy musiałam go wziąć za rękę... Dłoń Krzysiowego syna była dłonią Krzysia, jaką moja dłoń zapamiętała. Na zimowisku w Nowej Hucie w '84 roku było nas dziesięcioro, bo podczas kominku o Prawie i Przyrzeczeniu Harcerskim rozdzieliliśmy gawędy o każdym punkcie prawa po jednej dla każdego. Ale to kominek o Szarych Szeregach dał początek śpiewaniu ulubionej, szczególnie przeze mnie, piosenki "Jaka rozkosz spleść dwie dłonie w jedną..."
Właśnie! Kominek!
Kominek o Szarych Szeregach. Czy uwierzysz nam Druhu, że jesteśmy coś warci? Czy sprawiło ci radość, że ten kominek był właśnie taki? Płynie gawęda za gawędą. Piosenka za piosenką. Przerastamy siebie, wychodzimy ze skóry, chcemy... Potoczyły się z moich oczu łzy. Zerkam dyskretnie na Urszulę. Po jej twarzy też ciekną dwie ogromne łzy. O! Jest i trzecia, czwarta... dość. Z powrotem kieruję wzrok na płomień świec. Widzę, jak drżą plecy wartownika. Uniosłam lekko głowę. Patrzę na twarze siedzących na przeciw. Wszyscy wsłuchani w słowa Jaremy. Wsłuchani w warkot samolotu... Ścisnęłam mocniej rękę Krzysztofa. Nie! Te bomby dzisiaj nie spadną! Krzysztof, powiedz, że nie... Zaczarowany ogniu, bądź dobrym ogniem. Dawaj zawsze światło i ciepło. Nie przynoś zniszczenia i śmierci. Mocniej, coraz mocniej zaciskam palce. Krzysztof to poczuł. Siłujemy się, kto mocniej? Nareszcie ulga. Jarema skończył, warkot samolotu ucichł. Rozluźniamy z Krzysztofem uścisk dłoni. Wyprostowuję palce. Patrzę w ogień. Nie śmiem się ruszyć. Długo trwa milczenie. Wszyscy tak trwamy zapatrzeni w ogień, milczący, zasłuchani w ciszę. Serca krzyczą o pokój. Dusza chce wyrwać się i krzyczeć:
                              I będziem szli przez Polskę
                              Szarymi Szeregami
                              I będzie prawo z nami
                              I będzie Bóg nad nami
                                         I będziem szli jak hymny
                                         Wskroś wsi i miast polami
                                         I będziem równać w prawo
                                         Szarymi Szeregami
                             Czy rzucą nam wezwanie
                             Ze wschodu, czy z zachodu
                             Zawisza miecz nam poda
                             I pójdziem do pochodu
                                         Zadudni ziemia czarna
                                         Gąsienic tysiącami
                                         I będziem szli do boju
                                         Szarymi Szeregami...
                                                                     (oryginalny fragment mojego pamiętnika)

Przy kominku siedzieli: Urszulanka, Natalka, Jarema, Maniuś, Paweł W., Śrubek, Paweł S., Jerzynka, Krzysztof, Marek, dwa Cudze-Użytki oraz nasz drużynowy i cały kurs drużynowych harcerskich. I nie z Urszulanką, nie z Natalką, ani z nikim innym nie złapałam się za rękę podczas tych wzruszających chwil, tylko z Krzysiem. Czy ktoś taki mógł stać się pryncypialny? Powiem więcej. Na tym zimowisku wspólnie z Krzysiem przeleżeliśmy każdą wolną chwilę w jednym łóżku. W moim łóżku. W pokoju dziewczyn. W obecności dziewczyn, przy otwartych drzwiach, na oczach całego zimowiska. Krzysiu przychodził, kładł się obok mnie, gdy tylko leżałam i tak fajnie było kontynuując słowa ulubionej piosenki "Jaka rozkosz spleść dwie dłonie w jedną, ciałom dwóm pozwolić być ciałem jednym...". Nie, nie, nie! Niech nikt nie pozwala wodzom swojej fantazji ruszyć na pola zakazane! Nic z tych rzeczy! Na mnie czekał ukochany w żołnierskim mundurze. Stał  na warcie i liczył dni do skończenia służby. A wszystko, co działo się między nami w drużynie, budowało li tylko nasze więzi braterskie... Zaś, gdy dotknęłam dłoni Krzysia po latach, po bardzo wielu latach, wtedy, kiedy przypomniałam sobie o tym niezwykłym doświadczeniu poprzez dotyk dłoni Krzysiowego syna, dłoń Krzysia była dłonią zupełnie innego człowieka. Być może tego pryncypialnego...


     (...)Podajmy sobie dłonie i mocny zwiążmy krąg
     Niech iskra naszej myśli przenika z rąk do rąk
     Romantyzm naszych marzeń w powszedni wplećmy dzień
     Chodźmy dalej, chodźmy wyżej ponad cień...
               Instruktorski zwiążmy krąg
               Niech przyjaźń krzepi
               Siłę naszych rąk...
                                     (fragment "Pieśni instruktorskiej")

środa, 2 lutego 2011

Typ niepokorny

Gdyby naszym rozmowom dawniej, później i obecnie przysłuchiwał się ktoś postronny, pomyślałby sobie zapewne, że nie lubimy się wzajemnie. Tak celowaliśmy zawsze w trafnych i złośliwych ripostach. Myślę, że to one pozwalały nam pozbywać się naszych indywidualnych przywar i słabości. Aby w przyszłości uniknąć niemiłej riposty, trzeba było wyjść poza siebie, by nie dawać powodu do drwin. Wszyscyśmy ostro traktowali świat i siebie samych. Jednak zdecydowanie najbezczelniejszą w stosunku do otaczającej rzeczywistości była zawsze Paseczek. Najbezczelniejszą w sensie, że nie godziła się na żadne ustępstwa w starciu z głupotą panoszącą się w świecie i na każdym kroku i w każdym momencie stawiała jej wyzwania. Ponadto brała się z rzeczywistością ostro za rogi, wygrywając wiele potyczek. Tak mierzyła się ze wszystkim. Tak myślę. I dobrze, bo kilka lat temu najbezczelniej ze wszystkiego w swoim życiu potraktowała raka, dając mu do zrozumienia, że nie pozwoli mu na zawładnięcie swoim życiem... Tak też się stało. Wcześniej Paseczek trenowała wszędzie, gdzie się tylko dało i na każdym, na kim się dało, ćwicząc siebie i nas wszystkich we wprawkach.   Natomiast co do swojej przyszłości, to już od Huty Wysowskiej przygotowywała się do ważnej funkcji w szkole. Wtedy, co prawda, pełniła mało zaszczytną, ale za to niewątpliwie najważniejszą rolę, woźnej szkolnej, odgrywając z Gośką Mireczkiem scenkę, dzięki której pozostali uczestnicy kursu pokładali się ze śmiechu na przepięknej wysowskiej ziemi. Kto wtedy wiedział, że Paseczek zostanie (vice)dyrektorem szkoły, który doskonale będzie radzić sobie w rozmowach ze wszystkimi stronami? Gdyby nie ta scenka, która rozegrała się w Hucie Wysowskiej, kto wie, co robiłaby dzisiaj Paseczek? Paseczek zawsze dogryzała Markowi. Temu samemu, w którym pozostała część naszego zastępu i naszej drużyny kochała się niezmiennie, przez wszystkie lata. No, może ze strony Paseczka taki to był rodzaj okazywania swojego zainteresowania, tego nie wiem. Ale ile "kurduplów" skierowanych do Marka wyleciało z ust Paseczka, to już prędzej byłabym w stanie powiedzieć. Czyśmy się obrażali na siebie? Ci, którzy nie potrafili śmiać się z siebie zapewne przestali się pojawiać. Część osób przestała przyjeżdżać pewnie z innych powodów. Ale wciąż pojawiały się nowe indywidualności. Paseczek sprowadziła do drużyny swojego starszego brata Piotra. Oboje wnieśli do naszego kręgu, zakorzenioną w domu rodzinnym miłość do przyrody, przejawiającą się pod wszelkimi postaciami. Piotr z lasu uczynił nawet swój dom na całe swoje życie. Paseczek w lesie czuje się jak w domu. Kiedy oni oboje zaczynają mówić o lesie, to są to najpiękniejsze opowieści, jakie w życiu słyszałam. Żadna bajka, choćby o największych skarbach świata, nie może równać się opowieściom Paseczka i Piotra o lesie i jego skarbach. Tylko ten żywioł, tylko ten świat panuje nad Paseczkiem całkowicie. Tylko wobec niego jest pokorna, czując podświadomie swoje poddaństwo wobec sił rządzących światem przyrody. Piotr, będąc leśniczym, jest członkiem koła łowieckiego. Paseczek mówi ze swadą, że zwierz musiałby podejść na linię strzału jej brata, gdyż ten nigdy nie celuje do zwierząt... Paseczek i jej brat od zawsze byli dla mnie uosobieniem idealnej miłości, jaka powinna panować między bratem i siostrą. Piotr spokojny i stonowany, emanujący ciepłem i serdecznością, otaczał opieką swą młodszą siostrę podczas wspólnych wypraw. Starczało tego i dla innych, tyle w sobie zawsze miał ciepła. Paseczek odwdzięczała się jemu i wszystkim pozostałym, niespotykanym optymizmem, który pomógł jej przetrwać niejedną trudną chwilę w życiu. Posiadła nawet większą zdolność: cały świat wokół siebie potrafi zarazić tym swoim optymizmem i ciepłym, ale stanowczym traktowaniem wszystkich przeciwności. Z tej swojej wielkiej bezczelności wobec otaczającej ją rzeczywistości.

 "Opadły mgły wstaje nowy dzień"

Opadły mgły i miasto ze snu się budzi,
Górą czmycha już noc,
Ktoś tam cicho czeka, by ktoś powrócił;
Do gwiazd jest bliżej niż krok!
Pies się włóczy popod murami - bezdomny;
Niesie się tęsknota czyjaś na świata cztery strony

A ziemia toczy, toczy swój garb uroczy;
Toczy, toczy się los!

Ty co płaczesz, ażeby śmiać mógł się ktoś?

Już dość! Już dość! Już dość!
Odpędź czarne myśli!
Dość już twoich łez!
Niech to wszystko przepadnie we mgle!
Bo nowy dzień wstaje,
Bo nowy dzień wstaje,
Nowy dzień!

Z dusznego snu już miasto się wynurza,
Słońce wschodzi gdzieś tam,
Tramwaj na przystanku zakwitł jak róża;
Uchodzą cienie do bram!
Ciągną swoje wózki - dwukółki mleczarze;
Nad dachami snują się sny podlotków pełne marzeń!
A ziemia toczy, toczy swój garb uroczy;
Toczy, toczy się los!

Ty co płaczesz, ażeby śmiać mógł się ktoś
- Już dość! Już dość! Już dość!
Odpędź czarne myśli!
Porzuć błędny wzrok!
Niech to wszystko zabierze już noc!
Bo nowy dzień wstaje,
Bo nowy dzień wstaje,
Nowy dzień! 

                      Słowa E. Stachura, muz. K.Myszkowski (śpiewa SDM)

Z Sącza do Krynicy

Z Sącza do Krynicy prowadzi droga doliną Kamienicy. Jakoś nie zwykło się mówić o malowniczości tej trasy, ani jej nawet w ten sposób nazywać, choć przecież jest ona niezwykła. Niezwykłość jej można dostrzec o każdej porze roku i już samo to powoduje, że powinna zostać wpisana do kanonu przewodników turystycznych. Poza tym, nie jest tak kręta jak trasa w Dolinie Popradu, więc bardziej pozwala skupić się na podziwianiu piękna krajobrazu, niż na uspokajaniu rozszalałego błędnika. Wiedzie skrajem Beskidu Sądeckiego, oddzielając go od Beskidu Niskiego i za ujmę uznać jej można jedynie, że wije się li tylko wokół pasma Jaworzyny Krynickiej, granicą dwóch Beskidów, pośród mniej stromych wzniesień, a nie jak tamta, pomiędzy dwoma majestatycznymi królestwami Beskidu Sądeckiego. Tamta - Doliną Popradu, dzieli Beskid Sądecki, wytyczonym wcześniej podziałem koryta rzecznego. Tu, od Nowego Sącza do Krynicy, stoki gór łagodniejsze, a niezliczone ilości drobnych potoków i strumyków z nich spływających do koryta Kamienicy,  dodaje urody łąkom i wszystkim leśnym zakątkom. Zimową porą te potoki i strumyki jakoś bardziej w oczy podróżnikowi się rzucają, zawdzięczając zapewne to tej prostej przyczynie, że są jedyną atrakcją przerywającą monotonię zimowego krajobrazu. Bo zima tego roku zapanowała niepodzielnie w dolinie Kamienicy. Z daleka nie wiedzieć, czy puch to, czy może zmarznięte połacie śniegu pokrywają wzgórza i doliny, lasy i łąki, domy i drzewa, wszak gdy przemierzam tę trasę każdego dnia udając się do mojego bajkowego świata, zdaję się lecieć podmuchem wiatru unoszona ponad światem. Niezbyt wysoko, tak aby dostrzec wszystkie szczegóły bez zakładania na nos babcinych okularów, ale i nie za nisko, by jednak co nie co w oglądaniu świata, w którym człowiek robi tyle bałaganu i zbędnego hałasu, pominąć. Toteż jestem podmuchem wiatru, który delikatnie wiruje nad skutym lodem i pokrytym śniegiem światem. Tańczę i podskakuję, ciesząc się jak zefirek znający tylko upalne dni nad gorącymi morzami. Unoszę się w promieniach słońca, by zabłysnąć blaskiem królewskich zaszczytów, to znów wpadam w cieniste zakola leśnych zakamarków, by zaraz ślizgać się po stromych urwiskach nad uhryńskim potokiem. Dmucham lodowatym powietrzem, by skuć strumienie jeszcze na trochę, bo południowe słońce znów zrobiło przeręble w tafli niejednego, gładko zamarzniętego potoku i strumienia. Innym zaś razem dmucham łagodniej, by ludzi z pola do chałup i domów całkiem nie zapędzić. Jestem wiatrem, jestem słońcem, jestem zimą. Zdaję się nie mieć powłoki cielesnej, gdy droga nagle wznosi się do góry, jak karuzela w wesołym miasteczku i z Roztoki frunę pod Roztokę Wielką i Krzyżówkę, nie musząc trzymać się za brzuch, bo go przecież w tym miejscu i w tym momencie nie mam. Mam za to skrzydła rozpięte, jak sokół i szybuję po niebieskim niebie. Niebo u góry rozświetlone, tryska słonecznym światłem. Pewnie z radości, że droga wtargnęła w głąb Beskidu Sądeckiego, granicę dwóch Beskidów pozostawiając pomimo. Przy ziemi, poniżej, światło góry zasłaniają i świat robi się bardziej ponury. Kto naczytał się bajek o złej Babie Jadze, niech lepiej nogami po ziemi na Przełęczy Huta nie stąpa, bo może zabłądzić w mrokach tamtego świata. I tak aż do wrót Krynicy lepiej bliżej nieba się trzymać, niż ziemi i nie wyobrażać sobie niczego, tylko oddać się przeżywaniu piękna krajobrazu widzianego z podniebnego lotu. Bo na Przełęczy Huta jest królestwo Pani Zimy. Tam pałace z jodeł i świerków tak ośnieżonych, że rysownicy Disney'a mogliby podpatrzeć, jak krajobrazy zimowe do bajek się tworzy. Górą rozświetla je słońce, więc lśnią i mienią się w słonecznej kąpieli kryształami każdej śnieżynki. Dołem, jakby mury wysokie strzegły dostępu doń światła słonecznego, więc niech nikt nie zniża się do drogi, mimo, że wije się na przełęczy. Bo to z jednej strony na przedzie Jaworzynka murem stoi, z drugiej zaś Wierszek, choć niezbyt wysoki, jednak cień daje. Już dolinę Kamienicy zostawiliśmy daleko w tyle, bo jeszcze przed Roztoką droga od koryta rzecznego się oddzieliła, w tym miejscu, w którym tak nagle do nieba ulata, już w Beskid li tylko Sądecki wdarliśmy się. I od Przełęczy wszelkie potoki i strumienie już w drugą stronę spływają, by Poprad zasilić. I pewnie dlatego ten Poprad większą moc posiada i głębiej teren rzeźbi, szersze rzesze turystów-wielbicieli przyciągając. Podążając za tymi strumieniami, które zapewne sporo minerałów w sobie mają, dotrzemy do perły polskich uzdrowisk, do Krynicy, której Zdrój do nazwy za sprawą profesora Dietla przywarł. Zaś sama perła uzdrowisk leży w cieniu Góry Parkowej, Jasiennika i Góry Krzyżowej, a wody wartkich potoków spływające z ich stoków zlewają się do potoku Kryniczanką zwanego. I tak podążaj za mną jeszcze doliną Czarnego Potoku, który już w krainie tak zaciemnionej leży, że strach się bać, gdy stanie się nogą na tej ziemi. Ale też bać się należy, by przez zdrowy lęk szacunek do Pani tej ziemi w sobie wyrobić. Bo Czarny Potok prowadzi do stóp Królowej jednego z królestw Beskidu Sądeckiego, do pani Jaworzyny Krynickiej, która mimo, że niżej od drugiej królowej Beskidu, Radziejowej, w hierarchii szczytów stoi, godnością i majestatem jej nie ustępuje, trudząc niezmiernie śmiałków, którzy wspinając się na wyżyny jej wielkości, chcą bliżej stwórcy tego przecudnego świata się znaleźć.