MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 28 lipca 2012

Świat w różowych okularach



Kiedy wyrusza się w podróż - długą, czy krótką, daleką, czy bliską - najpierw, jeszcze zanim wyjdzie się z domu, w głowie zbierają się myśli ciężkie niczym burzowe chmury. No bo w domu jest tak przytulnie i bezpiecznie, po co więc ruszać gdziekolwiek? Rozważamy po raz kolejny wszystkie za i przeciw i w końcowych rozrachunku bilans, jak zawsze w takich sytuacjach, zbliżony jest do zera. Te ścierające się w nas chęci i niechęci, odczucia i przeczucia...
A przecież wystarczy tylko opanować niepewność, postawić ten pierwszy krok, podnieść odważnie głowę do góry i już przed nami roztacza się świat, którego próżno szukać na co dzień. Tajemnica kryje się za każdym zakrętem. :) Z wiatrem przywianą usłyszeć można obietnicę przygody. Po słonecznych promieniach ślizgają się już nasze myśli. I kiedy już wreszcie wyjdzie się z domu przestaje być ważne czy pogoda jest taka, czy inna, bo letni deszcz niesie ze sobą obietnicę tęczy, a ta jak wiadomo, jest bramą do świata bajki. Bajek zaś nigdy dosyć.
Dlatego wydaje mi się, że skoro już pokonało się lęki i niepewności i podjęło się decyzję w sprawie przeżycia kolejnej przygody w świecie baśni, nie należy marudzić i utyskiwać, a z radością przyjmować wszystko, czym narrator opowieści obdzieli. Deszczem i burzą, słońcem i upałem, dniem i nocą. Miejscami i ludźmi, którzy te miejsca zapełniają. Czasem odmierzanym raz leniwie, innym razem szybko.

Czasoprzestrzeń, w której przebywam wypełnia jakaś tęsknota, która trawi wszystko, co we mnie tkwi.  Ta tęsknota ma skrzydła motyla. Jest delikatna i wrażliwa. Czasem schowana w kokonie własnej niepewności, lęku i bólu ucieka przed światem. Częściej w pięknym tańcu nad kwietną łąką sieje miłość i spokój. Trzepocąc skrzydłami zawisa nieruchomo nad najpiękniejszym kwiatem, tym, który ma kształt i kolor serca gotowego nakarmić motyla swoim nektarem. A ten, niepewny, że przed nim kwiat rozchylił swe płatki, drży w oczekiwaniu na spełnienie.
A czas ucieka, bo w czasie nie może się spełnić. Czas jest okrutny. Starcom podsuwa przed oczy młode dziewczęta. Motylom daje zbyt mało dni na drżenie niepewności. Pragnienia sprowadza do piekieł i sprawia, że życie staje się niemożliwe.


Świat w różowych okularach jest dziwaczny. Na pewno nie jest piękny. Dlatego patrzmy na świat taki, jaki jest. 




Cmentarz łemkowski


Po raz pierwszy w życiu cmentarz łemkowski widziałam kiedy miałam kilkanaście lat. Cmentarz znajdował się w Wysowej, w Beskidzie Niskim. Wyraźnie oddzielona była stara część od nowej. Stara część składała się oczywiście z mogił nad którymi straż trzymały krzyże cerkiewne - o ośmiu końcach. Gdy pytałam skąd te groby, ktoś mi wytłumaczył, że "kiedyś mieszkali tu Ukraińcy".
- No dobrze, ale nowe tablice nagrobne pisane były również cyrylicą - pomyślałam. Nie zgłębiałam jednak tematu, gdyż wtedy wiedza taka nie była mi potrzebna.
Kilka lat później rozpoczęła się moja krótka (zbyt krótka) przygoda pracy w niezwykle ciekawym miejscu. Pracowałam w placówce kultury, która m.in. sprawowała nadzór merytoryczny nad ośrodkami kultury w terenie. Karpaty - ich niezwykła etnografia, bogactwo kultury, historii, obrzędów, zwyczajów i tradycji ludowej - otworzyły przede mną swoje podwoje. Wtedy właśnie, w pracy zetknęłam się powtórnie z kulturą Łemków, ale też do końca temat nie był dla mnie klarowny. Wysłuchiwałam cudownych opowieści ludzi "zarażonych" kulturą i tych, co z dziada pradziada wywodzili się z grup etnograficznych tworzących daną kulturę, oraz znawców terenu i tematu. Brałam udział w imprezach folklorystycznych itp. Toteż kiedyś wysłuchałam wspaniałej opowieści o wymierających zawodach w powiecie gorlickim: dziegciarza, maziarza i kamieniarza.
Nie umiem dzisiaj powiedzieć na pewno, ale mam nieodparte wrażenie, że opowiadający użył słów: powiat gorlicki zamiast np. Beskid Niski i raczej na pewno nie powiedział, że zawodami, o których mówi, trudnili się niegdyś Łemkowie. Takie były czasy - o rzeczach zakazanych mówić nie wolno było. 
I znów musiało upłynąć kilka lat - tym razem sporo, zanim ponownie usłyszałam o Łemkach, ich kulturze i historii. To był ten raz, który otworzył mi jakąś furtkę w głowie. I wszystko stało się jasne. 
Od tamtej pory każdy wyjazd w Beskid Niski owocuje poszerzeniem wiedzy na ten temat. Łemkowszczyzna to nie tylko Beskid Niski, ale ten jakoś szczególnie swoją pustką i milczeniem na każdym kroku przypomina o niegdysiejszych czasach. 
W Beskidzie Niskim nawet cmentarze są "wyludnione". We wsiach położonych daleko od głównych dróg i tras przelotowych, otoczone stylowymi płotami, stoją krzyże nad mogiłami, które czas zrównał z ziemią. Krzyże ze starości chylą się ku ziemi. Kute elementy pordzewiały i albo odpadły, albo pokruszone tkwią jeszcze osadzone na kamiennych krzyżach i cokołach. W niektórych miejscowościach na cmentarzach wydzielono  kwaterę dla poległych w okrutnych bitwach I wojny światowej. Częściej cmentarze wojenne znajdują się w miejscu bitwy, gdy po przejściu frontu zebrano i policzono trupy wszystkich wojsk. 
Na starych cmentarzach w miejscowościach, gdzie czas zatrzymał się 65 lat temu, zaczęły pojawiać się nowe groby z tablicami pisanymi cyrylicą. To znak, że ludzie wrócili na ojcowiznę, żyją tam i umierają. 
Jednak będąc na takim cmentarzu ma się wrażenie, że te nowe granitowe grobowce zakłócają atmosferę miejsca. Zbyt wielki dysonans między tym, co było, czego nie było i co znów jest we współczesnym wydaniu. 
Jednak niezależnie od wszystkiego najwspanialsza na cmentarzu łemkowskim, gdzieś w głębi Beskidu Niskiego, z dala od uczęszczanych dróg i przelotowych tras, jest cisza i spokój, jakimi te miejsca emanują. Jakby taki cmentarz dosłownie jaśniał ciszą. 
Z pewnością cisza cmentarzy łemkowskich jest magnetyzująca. Takiej ciszy żywy człowiek potrzebuje, by usłyszeć własne myśli. Takiej ciszy potrzebuje, by zagłębić się w siebie, by przemyśleć wszystko, dać sobie czas na pozbieranie tego, co się rozpierzchło. By zwyczajnie pobyć ze sobą w sobie. 


Cmentarz łemkowski w Zdyni




Cmentarz łemkowski w Zdyni




Cmentarz łemkowski w Zdyni


Cmentarz łemkowski w Zdyni




Cmentarz łemkowski w Zdyni




Cmentarz łemkowski w Zdyni




Cmentarz łemkowski w Zdyni


Cmentarz łemkowski w Zdyni
(w tle cmentarz wojenny nr 52)

Cmentarz wojenny nr 52 na cmentarzu w Zdyni

Cmentarz łemkowski w Zdyni

Cmentarz łemkowski w Zdyni


Cmentarz łemkowski w Zdyni
(grób św. Maksyma Sandowycza.
Obecnie jego relikwie znajdują się w cerkwi w Gorlicach.)

piątek, 27 lipca 2012

Boże pastwisko w Beskidzie Niskim

Samochód mknął  trasą prowadzącą przez Beskid Niski. Ruch zauważalny tylko na odcinku Nowy Sącz - Gorlice i potem na krajowej 9. ale oba odcinki stanowią niewielki procent całej trasy. Przynajmniej takie ma się wrażenie, ponieważ te odcinki, które prowadzą równolegle wzdłuż południowej granicy w głębi Beskidu Niskiego dają prawdziwe wytchnienie kierowcy i pasażerom.
Dzień był przepiękny. Słońce świeciło od rana a wiatr przepędzał po niebie okręty białych chmur. Tak białych, jak białe i puszyste bywają w słoneczny, wietrzy dzień.
Zawsze mam wrażenie, że na granicy powiatów gorlickiego i nowożmigrodzkiego jest granica dwóch różnych światów. Żartobliwie mówimy, że tam zaczyna się Ukraina, bo gęsto zaludniony i zabudowany powiat gorlicki zamienia się w rozległe pustkowia. Te pustkowia i niezagospodarowane ręką ludzką tereny mają związek z tragiczną historią tego rejonu. Bo kto uszedł z życiem podczas operacji dukielsko-preszowskiej, ten zapewne nie uchronił się przed wysiedleniem (Łemków) w 1947 roku w czasie akcji Wisła. Trasa na tym odcinku wiedzie przez naturalną granicę między Łemkowszczyzną, a terenami zamieszkanymi przez Polaków. Na długości kilkudziesięciu kilometrów nie uświadczy domu, ni śladu działalności człowieka. Nie znikają tylko wszechobecne w Beskidzie Niskim kapliczki przydrożne, co tym bardziej każe powziąć przekonanie, że mieszkali tam niegdyś  pobożni ludzie. Przeważają murowane kapliczki z maleńkim okienkiem, w którym tkwi Matka Boska w powodzi sztucznych kwiatów. W całej Polsce blisko maja kapliczki z Matką Bożą są odświeżone i przyozdobione nowymi kwiatami, więc i te ściągają wzrok swoim świeżym jeszcze wyglądem. 
Za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam zastanawiam się, dlaczego tak wielkie połacie ziemi stoją odłogiem. Nikt tam nie sieje ziarna, ani nie sadzi niczego, co z końcem lata i jesienią mogłoby dać plon. Być może ziemia tam jest podmokła, albo jakaś inna przeszkoda stoi na drodze zagospodarowania przez człowieka tego kawałka świata.
Beskid tam jest wyjątkowo niski, więc są miejsca, gdzie widok rozpościera się daleko aż po horyzont, którego granice wytyczają niewielkie wzniesienia.

Mapa sporządzona przez prof. Romana Reinfussa
(miałam zaszczyt osobiście poznać tego wielkiego etnografa Karpat-
wspaniałego człowieka, pełnego humoru i ciepła).

Były miejsca, że boćki brodziły po łąkach i zdawało się, że skupiły się tam wszystkie, które przyleciały do Polski. Są okolice, że z rzadka pojawiają się domy, ale raczej w pobliżu jakichś miejscowości. Pomiędzy miastami i wsiami tereny są zdecydowanie puste. Tym bardziej zdziwiło olbrzymie stado krów pasących się na łące. Pastwisko wydzielał tzw. elektryczny pastuch. Krowy miały zapewniony cień, który tak lubią w samo południe - mogły poruszać się aż do linii lasu.
Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu na tych terenach nie można było uświadczyć choćby jednej krowy przy żadnym z domów. Na szczęście dobra tradycja hodowli krów się odradza. 


Krowy pasące się na pastwiskach sprawiają wrażenie najszczęśliwszych stworzeń na świecie. Tak leniwie skubią trawę, często polegują w ciągu dnia, że jak nic chciałoby się rzucić wszystko i zasiąść nieopodal, by móc poobserwować te zwierzęta. One same zawsze - to pamiętam od najwcześniejszych lat - bardzo żywo zainteresowane są obecnością człowieka i zawsze mam wrażenie, że patrzą na obcego ignorując go kompletnie. Odwracają zaledwie łeb w stronę ciekawskiego człowieka i nie przerywając żucia trawy machną ogonem od niechcenia. Czasem wydadzą jakiś odgłos na powitanie, albo na odczepnego, po czym wracają do swojego zajęcia - czyli skubania trawy, przeżuwania, opędzania się od bąków i błogiego leniuchowania. Gdy człowiek z miasta chce sobie nieco pomuczeć, to mu czasem odpowiedzą, innym zaś razem zlekceważą kompletnie. Ale nie przestają obserwować spode łba.
Czyż patrząc na pasące się krowy nie ma się wrażenia, że są najszczęśliwszymi stworzeniami pod słońcem?


Pastwisko w Beskidzie Niskim

Życie w Beskidzie Niskiem płynie jakimś innym tempem. Tam wszyscy są szczęśliwsi. Nawet ludzie.

czwartek, 26 lipca 2012

Na cztery strony świata

Mocno się zdziwiłam, kiedy wchodząc do poczekalni chirurgii jednego dnia zobaczyłam siedzącego tam mężczyznę. Byłam przekonana, że jestem zapisana jako pierwsza w tym dniu na zabieg. Tymczasem mężczyzna poinformował mnie, że czeka na żonę i trochę się już denerwuje, "bo już dość długo tam jest".
Od pierwszego momentu wydawał mi się znajomy i tylko, jak zwykle, nie mogłam sobie przypomnieć skąd go znam. 
Zaledwie usiadłam mężczyzna wyszedł. Ale szybko wrócił i czy to z nerwów, czy dla zabicia czasu, czy też po prostu z grzeczności rozpoczął pogawędkę. Zaczął od życia zawodowego. Szybko włączyłam się do jego monologu i rozmowa przeszła na tory filozoficzno-pedagogiczne, by na koniec mój rozmówca mógł opowiedzieć mi w telegraficznym skrócie całe swoje życie. W bogatej karierze uprawianych zawodów był nauczycielem muzyki.
- A! Pewnie uczył w jednej ze szkół, do których uczęszczałam - pomyślałam.
Nic z tego. Raczej znałam go tylko z widzenia, ponieważ gdy byłam dzieckiem, mieszkaliśmy na tym samym osiedlu. Poza tym, gdy się jest dzieckiem życie jest prostsze. Wiele czasu spędza się poza domem, bywa się dosłownie wszędzie, więc siłą rzeczy poznaje się więcej ludzi (przynajmniej z widzenia), wie się o wielu więcej wydarzeniach, niż wiedzą dorośli i jest się w stanie ogarnąć po prostu cały świat. Kiedy człowiek dorośleje porasta mchem codzienności. Zasklepia się we własnych problemach, więc i świat robi się mniejszy, mniej się dzieje na zewnątrz (bo więcej wewnątrz) za to ludzi przybywa, jakby ich ktoś namnożył...
W rozmowie mężczyzna stwierdził, że w szkole dawniej to było inaczej, że on dzisiaj nie może zrozumieć tego, co mu czasami opowiadają uczniowie podczas prywatnych lekcji muzyki, jakich udziela. Mówił, że kiedy on uczył w szkole, nigdy nie miał problemów ze zdyscyplinowaniem klasy, z egzekwowaniem wymagań wobec uczniów i z żadnym z tych problemów, z którymi borykają się współcześni nauczyciele. Tu rozwinął opowieść do całego wachlarza stosowanych form pracy i indywidualnego podejścia do ucznia itp.
Absolutnie nie brzmiało to jak robienie z siebie bohatera. Było w jego głosie coś, co kazało mi żałować, że mężczyzna ów do dzisiaj nie jest nauczycielem. Ale też, że nie był moim nauczycielem. Miał niesamowity dar opowiadania i zaciekawienia słuchacza tematem swej opowieści. Mnie zafascynowała opowieść tego mężczyzny.
Coraz częściej łapię się na tym, że nie mam ochoty na przygodną rozmowę z obcą osobą. Wolę zamknąć się w świecie własnych myśli i obserwacji. Tym razem było naprawdę inaczej. Aż żałowałam, że żona mojego towarzysza wyszła po skończonym zabiegu i ucięła się nasza rozmowa. 

Mężczyzna nie jest bezimiennym człowiekiem. Jest częścią miasta, w którym mieszkam. Trochę samodzielnie, trochę w działaniu z innymi tworzył historię najnowszą Nowego Sącza. Choć dla rodowitych sądeczan jest tylko "krzokiem" (krzok to ten, który przybył do miasta i zakorzenił się) to jednak mocno i nieprzeciętnie zapisał się w historii regionu. 
Przede wszystkim był zawodowym żołnierzem. Do Sącza, jak mówi, przybył na rozkaz, gdy w 1975 roku przy Karpackiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza z powstałej w '56 roku orkiestry tworzyła się Orkiestra Reprezentacyjna. Już wcześniej był oddelegowany do służby w orkiestrze, ponieważ muzyka od najmłodszych lat była jego pasją. Chyba odziedziczył ją po swojej mamie, którą muzyka uratowała w czasie II wojny światowej przed wywiezieniem do Auschwitz. Pracując w zakładach dziewiarskich produkujących pod nadzorem SS-manów (pewnie) mundury dla wojsk niemieckich, przyłapana została na nieumyślnym zniszczeniu materiału. Nadzorujący strażnik wywlókł ją na środek i ot tak skazał na wywiezienie do obozu koncentracyjnego. Odsunął ją od pracy, ale i tak musiała czekać ze wszystkimi na koniec zmiany. Prosiła i błagała o cofnięcie wyroku, ale Niemiec nie uległ. Zrezygnowana usiadła na schodach, wyciągnęła z kieszeni harmonijkę ustną, z którą się nie rozstawał i zaczęła grać. Zagrała na jakiejś wrażliwości Niemca, gdyż ten po wsłuchaniu się w jej rzewną muzykę, kazał jej wracać do pracy.
Potem, gdy była już żoną i matką to ona uratowała swojego pierworodnego przed nakazem ojca, który dążył do tego, by syn przejął jego fach i interes. Pierworodny - mój rozmówca - uczęszczał do szkoły muzycznej, muzykę miał w duszy, pozwalała mu ona widzieć świat w najpiękniejszych barwach, na przekór szarej i biednej komunistycznej codzienności. Marzył o studiach muzycznych, o zawodzie muzyka. Ojciec był rzeźnikiem i do takiego zawodu kazał się synowi szykować. Za przyzwoleniem matki, która jak nikt wiedziała, jaki głód muzyka wywołuje w człowieku i że zdolna jest kata zamienić w wybawiciela, sprzeciwił się woli ojca. A to w pierwszych powojennych dekadach było nie lada wyczynem.
Wszystko to działo się oczywiście daleko od Nowego Sącza. Bo Nowy Sącz, jak wspomniałam, powołał do siebie sierżanta Stanisława Szarego rozkazem z 1975 roku. Spakowawszy rodzinę stawił się do służby nie tylko w wojsku, ale przede wszystkim miastu. 
W trakcie służby były studia muzyczne na Uniwersytecie Warszawskim z kompozycji i dyrygentury (ponoć najtrudniejsze ze wszystkich studiów muzycznych), musiały być i studia pedagogiczne, skoro jest nauczycielem dyplomowanym. Prócz muzyki, w duszy mojego towarzysza z poczekalni chirurgii jednego dnia, gra poezja. 
Wykształcił wiele pokoleń muzyków i kompozytorów. O niektórych głośno w świecie muzyki w kraju i za granicą. Grał i dyrygował w orkiestrach dętych wojskowych i górniczych, a także szkolnych. To niewątpliwie przyczyniło się do bogactwa miasta, w którym przyszło mu żyć. 
Ale jest jedna rzecz, której ani przed nim, ani po nim nie dokonał nikt inny. 
Otóż za namową jednego z rodu Dobrzańskich - opiekunów zegara z wieży sądeckiego ratusza - poświęcając własny urlop przez cały lipiec 1976 roku codziennie, co godzinę od 6 - 22, w mundurze muzyka Orkiestry Reprezentacyjnej Wojsk Ochrony Pogranicza, odgrywał z ratuszowej wieży hejnał na trąbce. 
Na cztery strony świata. 




środa, 25 lipca 2012

Wiatraki

Mają smukłe sylwetki. Zbudował je człowiek po to, by za ich pomocą wykorzystać siłę natury. Od wieków tak robił tylko niegdyś nadawał im ciężkie kształty; nie potrafił zbudować tak wysokich i lekkich. Jednak  zawsze zmuszał je do niewolniczej pracy. Choć te - smukłe i nowoczesne - nie wyglądają, jakby oddane były w służbę człowiekowi i zniewolone. Sprawiają wrażenie, jakby wolność była ich naturą i gdyby ktokolwiek miał czas i chęć zatrzymać się na chwilę i popatrzeć (tylko popatrzeć!) zauważyłby, że choć stoją przykute do swoich miejsc, to jednak oddając się wiatrom, są naprawdę wolne. Lekkie, swobodne i wolne! Wykorzystują prądy powietrza i tańczą swój podniebny taniec. Śpiewają przy tym najpiękniejszą pieśń. Każdego dnia inną. Każdego dnia piękną i niepowtarzalną. Nie bacząc na człowieka i służbę u niego wiodą życie wolnych i szczęśliwych istot.

Wiatraki.

Gdybym miała więcej odwagi zamieszkałabym u ich stóp. Przy domu posadziłabym czerwone tulipany, by choć trochę było jak w kraju wiatraków. Każdego ranka wychodziłabym na pole, na którym stoją, by razem z nimi odtańczyć taniec radości. By wysłuchać ich pieśń i zaśpiewać własną. Wyciągałabym swoje ramiona i czekałabym na dobry wiatr. Ten przynosiłby wieści wprost z mórz i oceanów, ze szczytów najwyższych gór i najprostszych przestrzeni. Słone krople morskich wód niesione z wiatrem układałyby moje włosy, a w uszach rozbrzmiewałby krzyk mew. Opowieści wszystkich tysiącleci splotłyby się w jedną, którą wiatr raz wykrzykiwałby mi z całej mocy, innym zaś razem nucił jak kołysankę do snu. Wieści z najwyższych gór tchnęłyby mrozem i pewnie nie raz zaplątałby się przepiękny płatek śniegu w środku lata w tych wiatrach, hulających na rozległych przestrzeniach, które za swój dom upodobały sobie wiatraki. Potem znów wiatr zaplątałby w moje włosy płatki nieznanych kwiatów z najprostszych przestrzeni i melodie wyśpiewywane przez ludzi z tamtych stron świata...

Tymczasem bardziej zniewolona od wiatraków przykutych do ziemi, bardziej przywiązana do swojego miejsca na ziemi - snuję pieśń wolności, o której w każdym poszumie śpiewa wiatr.








wtorek, 24 lipca 2012

XX Święto Dzieci Gór

Od 20 lat lipce w Nowym Sączu rozkwitają Świętem Dzieci Gór. Z różnych stron świata przyjeżdżają dziecięce zespoły folklorystyczne na festiwal, którego pierwowzorem był Międzynarodowy Festiwal Folkloru Ziem Górskich w Zakopanem (pewnie już dzisiaj mało kto o tym pamięta). Warunkiem wzięcia udziału w tym kolorowym święcie dzieci jest zamieszkiwanie i działanie na terenie górskim. Każdego roku w imprezie bierze udział taka sama ilość zespołów zza granicy i z Polski, bo organizatorzy dla dobrej integracji i zadzierzgnięcia się przyjaźni łączą tygodniowy pobyt tych i tych dzieci. Mali uczestnicy polskiego zespołu folklorystycznego stają się gospodarzami i przewodnikami swoich zagranicznych kolegów.
Festiwal jest zawsze bardzo kolorowy, ponieważ organizatorzy starają się zapraszać zespoły z różnych stron świata, tak by różnorodność kultur była wyraźnie widziana. Dzieci kolorowe są nie tylko za sprawą swoich regionalnych strojów, ale mają też różny kolor skóry. Każdy festiwal zaczyna się Mszą św. niedzielnego poranka, by przed wieczorem barwny korowód przeszedł ulicami na sądecki rynek, gdzie oczekują na małych gości mieszkańcy miasta i okolic. Następuje oficjalne przywitanie przez władze i organizatorów - dzieci otrzymują klucze do miasta - a po krótkiej prezentacji zespołów na scenie przed ratuszem, kiedy mrok otuli już wszystkie ulice, wybuchają fajerwerki, które rozświetlają kotlinę.
Każdy dzień tygodnia, który zapoczątkowała niedziela z korowodem i fajerwerkami, przebiega pod hasłem dnia pod patronatem jednego zespołu zza granicy i z Polski. Dzieci występują najpierw na scenie na rynku, zwiedzają Sądecczyznę, występują też w innych miastach, by  wieczorem dać koncert i prawdziwy pokaz swoich możliwości w sali widowiskowej. I tak aż do kolejnej niedzieli, która zamyka festiwal dziecięcy równie uroczyście jak wcześniejsza niedziela otwarła.
Są goście Święta Dzieci Gór i Sądecczyzny, którzy rokrocznie w tym czasie odwiedzają nasz piękny region tylko po to, by uczestniczyć w tej przepięknej dziecięcej fieście.

Święto Dzieci Gór Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012


Święto Dzieci Gór. Nowy Sącz, 22.07.2012



poniedziałek, 23 lipca 2012

30. Jubileuszowa Łemkowska Watra

Plakat ze strony internetowej "Watry"
Watra to ognisko. Pierwszy raz z taką nazwą spotkałam się dawno, u zarania mojej harcerskiej drogi. Bo harcerze zapożyczyli od Łemków to słowo i wzięli w użytkowanie. Widać podobne w nas dusze.
O Łemkach usłyszałam równie szybko, bo w słowach rzewnej piosenki, której melodia snuje się jak dym z ogniska "po polach, po lasach, po urwiskach".
Potem poznałam historię jednego z najwybitniejszych przedstawicieli narodu łemkowskiego - Nikifora Krynickiego, którego prawdziwe nazwisko (w polskojęzycznej wersji) brzmi: Epifaniusz Drowniak.

Jednak długo nie znałam prawdziwej historii Łemków.

Żyję na styku dwóch światów, które istniały niegdyś w mojej ojczyźnie. Niegdyś. Jeden z nich mocno przesiąknięty jest wielokulturowością i wielonarodowością. Drugi nie ma nic wspólnego z barwną przeszłością i jest teraźniejszością pozbawioną przez okrutne dzieje i ich oprawców tego wszystkiego, co mogło być naszym udziałem. Historia zatraciła wiele cennych aspektów z życia narodów.

Południowo-wschodni rejon Polski aż do 1947 roku zamieszkiwali Łemkowie. Byli oni jedną z wielu grup etnicznych i narodowych w naszym kraju o niezwykle bogatej kulturze, obyczajowości, odrębności religijnej i wszystkim tym, co pozwalało dawnym mieszkańcom Polski budować szeroko rozumianą tolerancję i współdziałanie. Poprzez wielkie zawirowania historyczne pod kryptonimem "Akcja Wisła" usiłowano spolszczyć Łemków. Pozbawiono ich ziemi, domów, historii, tradycji, kultury, rodziny, sąsiadów. Wszystkiego, co stanowiło o ich odrębności. W brutalny sposób, nocą, pod lufami karabinów przeprowadzono akcję przesiedleńczą. Wywieziono ich do różnych części kraju i zakazano powrotu.
Wiele lat musiało minąć nim ktokolwiek z nich odważył się powrócić na Łemkowszczyznę. Domy zdążyły obrócić się w ruinę, wsie i osady nazwano inaczej, polskimi nazwami, cerkwie przerobiono na kościoły obrządku rzymskiego, pomniki na cmentarzach porosły mchem. Jedynie tylko kamienne prawosławne krzyże przy drogach przypominały o tym, co było.
Dziś niewielki procent Łemków powrócił "na swoje". Reszta pozostała w miejscach, do których ich przesiedlono. Sporo wyjechało za granicę tworząc silne wspólnoty. Bo ten zadziwiający naród (encyklopedie mówią: grupa etniczna) ma niezwykłą siłę jednoczenia się dla zachowania swojej kultury, odrębności, barwności, tradycji, języka, religii, historii i tego wszystkiego, co świadczy o przynależności do narodu.
Mieszkam na skraju Łemkowszczyzny. Miasto, w którym mieszkam, wśród swoich obywateli jeszcze przed II wojną światową miało obok katolików - protestantów, żydów, prawosławnych i grekokatolików, czyli Łemków właśnie. Dziś pewnie też są obok - mieszkają, pracują, ale na co dzień ich nie widać, nie wyróżniają się spośród innych mieszkańców niczym szczególnym. Na co dzień. Bo bywają takie wydarzenia, które pozwalają im być sobą w tłumie jednakowych ludzi.
Takimi wydarzeniami są różnego rodzaju festiwale organizowane w kraju i na całym świecie, a jednym z najgłośniejszych jest Łemkowska Watra w Zdyni.
Zdynia to niewielka łemkowska wieś położona w głębi Beskidu Niskiego, ten zaś niegdyś w większości zamieszkany był przez Łemków.
Tegoroczna, podwójnie jubileuszowa, bo obchodzona po raz 30. i przypadająca w 65 rocznicę wydarzeń "Akcji Wisła" z 1947 roku obchodzona była pod hasłem: „To je ta jedyna pid nebom twoja Zemla” zgromadziła tłumy uczestników z całego świata. Najwięcej było oczywiście z Polski, Ukrainy i Słowacji. Ale słyszeliśmy też dogadywanie się ludzi łamaną z łemkowszczyzną angielszczyzną. 
Ogień łemkowskiej watry
Stałam przy ogniu, przy watrze zapatrzona w płomienie, które dawały ciepło nie tylko mi w ten zimny lipcowy wieczór. Przyglądałam się ludziom i przysłuchiwałam ich rozmowom. Na scenie występowały zespoły łemkowskie. Od razu widać było, kto Łemko, kto Polak, bo łemkowskie nogi same podrywały swoich właścicieli do skocznego tańca. A jaki to był rytmiczny taniec! Najpierw stopy układały wzór na ziemi, tuż na nimi skrzętnie uwijały się nogi, by zaraz wprawić w cudowny taniec biodra - te zaś powodowały, że korpus utrzymany w przepięknej linii podrygiwał - a oczy ino przy tym błyszczały i strzelały na boli iskrami.  Kobiety tańczyły z kobietami, matki z dziećmi, nieliczne pary mieszane; niektórzy mężczyźni snuli się od baru do baru i przychodzili do swoich małżonek nader często - te otwierały torebki i wysupływały nieco grosza na kolejne piwo. Inni gromko śpiewali. Albo też dwóch starców stojących obok z największym zainteresowaniem śledziło wybory miss tegorocznej watry. 
Tych z Ukrainy rozpoznać można było po przepięknych koszulach ręcznie haftowanych i gumowcach (kaloszach). Wszyscy, no, prawie wszyscy z Ukrainy na nogach mieli gumowce. Czas deszczowy, to i pewnie błoto zrobiło się na polu namiotowym wielkie. A przecież Beskid Niski wyjątkowo jest mokry sam z siebie.
Przypomniałam sobie z rozrzewnieniem nasze harcerskie obozy z pierwszej połowy lat 80-tych. Też wszyscy obowiązkowo mieliśmy gumowce na deszczową pogodę. Zamieniliśmy je na buty górskie. Oni jeszcze nie. Za to dysponują niezwykłym bogactwem rękodzielnictwa. Są to haftowane koszule, krajki, makaty, obrusy, ścierki kilimy i (!) makatki na płótnie takie do zawieszenia w kuchni. Mają też całą gamę wyrobów z gliny - od przedmiotów użytkowych, po dekoracyjne. Wszystko ręcznie robione, nie jakaś tam chińszczyzna. 
Watra płonęła. Wieczór przeistoczył się w noc. Do ognia co rusz podchodził kto inny, postał, pozwolił się zaobserwować i poszedł, by jego miejsce zaraz zajął następny. Większość stających w kręgu ognia rozpoznawała swoich znajomych, niektórzy witali się jak z dawna nie widziani znajomi, inni, widać,  już się w tym roku spotkali. Ponieważ wrosłam w swoje miejsce przy watrze co i rusz ktoś pytał mnie, czy nie widziałam kogoś. Język łemkowski jest zlepkiem języków  krajów, które Łemkowie zamieszkiwali (Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia, no i oczywiście Ukraina) na bazie języka ukraińskiego ze sporą domieszką słów wołoskich (to taka moja uproszczona definicja). Dlatego jest zrozumiały. Kompletnie zrozumiały. Aż mnie ta zrozumiałość języka łemkowskiego mocno zaintrygowała. 
Patrząc w ogień przywołałam na pamięć moją nianię - Weronkę, o której w moim rodzinnym domu wiele się nie mówiło. Jedyną informacją, jaką znam na temat Weronki, jest ta, że była przesiedlona. Zwykłam myśleć, że zza wschodniej granicy, jako repatriantka. A może moja Weronka była przesiedlona w czasie Akcji Wisła??? Dziadek przywiózł ją skądś z zachodu Polski... Pamiętam jej śpiewny głos, zupełnie inny niż Polaków mieszkających za Bugiem. 
Może więc nie dla wszystkich język łemkowski jest aż tak zrozumiały? Może Weronka mówiła do mnie w tym języku i dlatego tkwi w moim wnętrzu? Przecież Weronka tuliła mnie do swojego serca w najwcześniejszym okresie mojego życia.
Niebo rozświetlały kolorowe światła reflektorów scenicznych. Watra płonęła spalając chwile. Ogień dawał ciepło i skupiał ludzi - jak we wszystkich stuleciach w historii tego pasterskiego narodu. Jak w dziejach wszystkich ludzi świata. Nie ma bowiem takiej kultury, dla której ogień nie miałby znaczenia. Dlatego przy łemkowskiej watrze było miejsce i dla mnie. 


Pole namiotowe




Wyroby rękodzieła ludowego


Wyroby rękodzieła ludowego

Wyroby rękodzieła ludowego

Wyroby rękodzieła ludowego

Wyroby rękodzieła ludowego

Wyroby rękodzieła ludowego


Wyroby rękodzieła ludowego

Wyroby rękodzieła ludowego

Wyroby rękodzieła ludowego

Watra

Scena koncertowa