MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 16 lipca 2012

Co postanowisz, niech się ziści...

W niedzielne popołudnie będąc na łonie natury z widokiem na Beskid Sądecki, prowadziliśmy trudną rozmowę. Może perspektywa, która się przed nami roztaczała pozwalała spojrzeć na problem inaczej, nomen omen perspektywicznie, a może inne czynniki wpłynęły na tok myśli? Dość, że nie zauważyliśmy deszczu, spadającą temperaturę ogrzaliśmy ogniskiem i tylko nie wiadomo, czy drżenie wzięło się z zimna, czy też zupełnie z czego innego.
Było tak: w pewnym domu rozchorowała się kobieta. Rozchorowała się bardzo poważnie, bo niezłośliwy nowotwór uczynił z niej kalekę wymagającą rehabilitacji i opieki osób trzecich. Była wtedy jeszcze całkiem młoda. Zaledwie kilka lat wcześniej urodziła dziecko. Życie odwróciło się o 180 stopni. Bez lupy widać było wielką troskę i opiekę męża ukierunkowaną na chorą żonę i dzieci. Troskę powodowaną pewnie miłością. Równocześnie dawało się zauważyć wielkie staranie o zabezpieczenie finansowego bytu rodzinie. Młody mężczyzna dwoił się i troił, aby sprostać trudom, jakich nagle dostarczyło mu życie. Trudno powiedzieć co czuł, co go bolało, co budowało, bo nie opowiadał o tym nikomu. Dość, że oprócz wciąż drożejącej codzienności, latami trzeba było finansować rehabilitację chorej żony. No i przyzwyczaili się wszyscy, a szczególnie małżonkowie do swojego losu - w tygodniu ciężka praca, w niedzielę trochę wytchnienia. On wspierał ją w drodze do kościoła, bo mając sparaliżowaną jedną połowę ciała, potrzebowała wsparcia, ona raczyła go promiennym uśmiechem; dzieci zawsze w pobliżu.
Aż przyszedł moment, że on zniknął z horyzontu, a gdy się pojawił był wychudzony i łysy. Pozwolił sobie na chwilę słabości i przyznał się światu, że jest w trakcie chemioterapii, ponieważ ma raka. Trudno było cokolwiek powiedzieć. Nawet myśli nie układały się w sensowną odpowiedź.
Z tygodnia na tydzień nabierał sił i każdej kolejnej niedzieli z większą odwagą kierowało się wzrok ku tej dwójce nieszczęśników, którzy oprócz śmiertelnych chorób, mieli siebie dla siebie. Ona, jak ona - raz bardziej spastyczna, innym zaś razem lepiej stawiająca nogi na ziemi. On brał się do życia z każdym dniem.
Znów wszyscy, może najbardziej oni sami przyzwyczaili się do codzienności. Aż któregoś dnia rodzina chorej kobiety, która nie była ani wsparciem, ani pomocą, poinformowała ją, że jej mąż widywany jest "na mieście" z inną kobietą.
Ona zapytała go, czy to prawda? On jej odpowiedział, że musiał wśród tych chorób i czyhającej śmierci mieć coś, co pozwoliłoby mu przetrwać, że potrzebował odwołania od piekła, z którym sobie przestał radzić, ale to nic nie zmienia, bo ją kocha i nie przestanie się o nią troszczyć.
Ona kazała mu się wynosić z domu.

Nie jestem tchórzem i nie boję się postawić pytania ile dobrego narobiła rodzina chorej kobiety, a ile złego spełniając swój "święty obowiązek"?
Nawet pokusiłam się o odpowiedź, gdy tak siedziałam na łonie natury z widokiem na Beskid Sądecki.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz