MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 30 marca 2013

Lepiej nie pytać



Czasami tak bardzo chciałabym wiedzieć dlaczego? Może zamiast jednym słowem lepiej byłoby posłużyć się dwoma i zapytać dla czego (dla jakiej przyczyny, dla jakiego skutku)?
Odpowiedź gdzieś jest. Tylko na razie schowana, niewidoczna dla oczu. Kiedy się na nią natknę, nie będzie już tak potrzebna jak w tym momencie, gdy o nią pytam. Bo wcześniej przyjdzie zrozumienie. Może zrozumienie jest odpowiedzią? Kiedy przyjdzie, okaże się, że przecież jest to proste i oczywiste. I, że tak musiało być i jest to najlepsze, co mogło się przytrafić, najsłuszniejsze rozwiązanie.
Może jest tak, że szukając odpowiedzi dorastamy do otwarcia się na przyjęcie tej oczywistej oczywistości?
Trzeba dać czasowi czas. Ten płynie i zabija rany. Tak twierdził klasyk... którego zabiły rany.

Po prostu Go spotkaj

Dzisiejszej nocy, właściwie nad ranem, śniło mi się, że dostałam SMS-a od kogoś, kto wiem, na pewno do mnie nie napisze. Patrzyłam na ekran telefonu i nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Z tego wielkiego zadziwienia nie zdążyłam otworzyć wiadomości, bo musiałam natychmiast odłożyć telefon. Widziałam układ słów i zdanie zapowiadające wiadomość, ale nie "zakodowałam" znaczenia. Po prostu nie przeczytałam. Kilkakrotnie w ciągu dnia zastanawiałam się, co kryła w sobie ta nieodczytana wiadomość.
Teraz wiem. Na stronie internetowej zobaczyłam to zdanie napisane przez nadawcę SMS-a, którego nie było. Przeczytałam. Już wiem. Choć możesz mi nie wierzyć.

Przy Grobie Pana

Kościelny Marian przebrany za "podhalańczyka" jest dzisiaj dowódcą warty. Prowadzi młodych chłopców i mężczyzn, przebranych jak on, na zmianę warty przy grobie. To już tradycja w tym kościele, by ubrani w historyczne dla regionu mundury mężczyźni, trzymali straż. Przez kościół przelewają się fale wiernych i tych, co dla niezrozumiałej dla siebie tradycji przychodzą do grobu Pana. Nie bardzo stara kobieta w mocno różowym berecie z długim, wyczesanym włosem klęka najbliżej, prawie u stóp wartowników. Też bym chciała tak blisko, ale mi w którymś roku warta zagrodziła drogę. Widocznie mocno różowy, z długim, wyczesanym włosem beret jest przepustką pozwalającą przekroczyć granicę zbliżenia. Najbliżej grobu są klęczniki dla lektorów, ministrantów i tych, co służą przy ołtarzu. Zmieniają się co chwilę, by w modlitewnym czuwaniu uczestniczyć w warcie. Dobrze, że się zmieniają, bo ministranci ziewają i pokładają się; czuwali nocą i od wczesnych godzin rannych. Nie mogę patrzeć na to ziewanie, bo przecież ten odruch jest zaraźliwy. No, ale gdzieś muszę patrzeć. Zakonnica, ledwo zauważalna, stroi ołtarz na nadchodzący wieczór i poranek Zmartwychwstania. Klęcząc na stopniach, układa kompozycję z kwiatów. Nagle zjawia się przy niej dziewczyna, spontanicznie zaczyna pomagać. Podszedł chłopiec z nogą w gipsie, o kulach. Przede mną klęczy stary mężczyzna z aparatem słuchowym w lewym uchu. Za prawym uchem ma naklejony plaster. Może mu się zrobiła odleżyna od aparatu? Ile taki aparat może ważyć? Ile by nie ważył, leżąc w tym samym miejscu, uciska. Druh Tadeusz też ma aparat słuchowy. Nie było go ostatnio na comiesięcznym spotkaniu komisji w hufcu. Ciekawam, jak się czuje? Ze spotkania na spotkanie jest coraz słabszy. Gaśnie powoli. Idzie zmiana warty. Tym razem nie prowadzi jej kościelny Marian. Teraz idą "strażacy". Warta kościelnego Mariana głośno stukała obcasami, tę zmianę poprzedza głos: UWAGA! Wszyscy zdążyli się usunąć, tylko rozmodlona blondyna "barbie" klęczy na środku. Obok niej kilku-, może sześcioletni chłopiec. Ktoś ją szturchnął w łokieć, choć dowódca tej warty raz za razem stojąc za nią powtarzał: UWAGA! Pozbierała się szybko, pociągnęła chłopca i natychmiast zaczęła mu wskazywać zmieniających się wartowników, ale on patrzył w inną stroną. Szturchańcem zwróciła jego uwagę. Obok usiadło małżeństwo staruszków. On, tak jak potrafią to już tylko starsi panowie, gestem dżentelmena, niemal z ukłonem, zaprosił żonę do ławki. Pochylał nad nią głowę, coś szeptał jej do ucha. Po długiej chwili zauważyłam, że ma niewładną prawą dłoń. Pewnie miał wylew. Kiedy wychodzili z ławki uśmiechnął się do mnie tylko lewą stroną twarzy. Podał żonie staruszce ramię, by się na nim wsparła. Wczoraj umarł druh Józef. Niewiele starszy ode mnie, kilkanaście lat zaledwie. Tak wielu ich odchodzi! Czy harcerstwo jest na wymarciu? Duża Mała Dziewczynka mówiła, że z ojcem proboszczem umawiała się, że w przyszłym roku harcerze będą pełnić służbę przy grobie Pana. Nie. Harcerstwo nie jest na wymarciu. Jest nas tak dużo, że statystycznie wśród umierających co rusz jest ktoś z "naszych" ludzi. Naszych, waszych - jesteśmy "dziećmi jednego Boga", choć niektórym tak trudno przejść przez bramę ekumenizmu. Podeszła rodzina z dwójką dzieci. Dziewczynka zapytała matkę szeptem, czy może się pomodlić. Z całej czwórki tylko ona się modliła. Ale jak! Ministranci na klęczniku przy grobie się zmienili, ale zaledwie uklękli, jeden z nich zaczął ziewać. Niektórzy ludzie przyklękają i od razu odchodzą. Inni klęczą długo i modlą się prawdziwie. Tabernakulum otwarte i na jego tle od wczorajszego wieczoru stoi odsłonięty krzyż. Chrystus leży w grobie niewzruszony tym pochodem. Dziewczyna pobiegła na zakrystię i przyniosła stamtąd bukiet zielonych liści. Triduum w śnieżnej aurze. W całym moim życiu takiego nie pamiętam. Druh Józef był takim cichym i skromnym człowiekiem. Chorował. Miał raka. Odejść w Wielki Piątek, to jak spełnienie obietnicy danej przez konającego Jezusa, że jeszcze dziś będzie się z Nim w raju. Droga druha Józefa była drogą do Pana. Młody mężczyzna, chłopiec jeszcze, uklęknął i zatopił się w modlitwie. Niektórzy ludzie potrafią się tak pięknie modlić. Patrzeć na głęboko rozmodlonego człowieka to wielkie przeżycie. Tak jak ta kobieta, która przed chwilą odeszła. Przy klęczącej matce stało dwoje kilkuletnich dzieci. Dzieci czekały cichutko, a matka w tym czasie "odpłynęła" w swej modlitwie. Kiedy ja miałam małe dzieci nigdy nie potrafiłam skupić się na modlitwie. Teraz pewnie też nie, skoro widzę wszystko, co się na moich oczach dzieje. Ale jak nie widzieć tego wielkiego oczekiwania, którym nabrzmiałe są dusze wszystkich przybywających do grobu? Na przykład ten kaleki mężczyzna, który nie idzie a posuwa się wsparty na kulach? Usiłuje klęknąć i choć fizycznie nie klęczy, jego postawa oddaje pokłon i cześć należną umarłemu Bogu. Mój Wujek od ponad 40. lat też o kulach przemierza swoje życie. On i jego żona są jedynymi z pokolenia moich rodziców. Brat Mojej Mamy. Nie dziwi, że tak jest, skoro to my jesteśmy już pokoleniem dziadków. Choć na szczęście świat pełen jest jeszcze starców, w których skrywa się wielka mądrość i dobroć, z której można czerpać jak ze skarbca. Jakich współczesna młodzież potrzebuje autorytetów? Są środowiska, w których jest tragicznie. Na szczęście są i takie, które są tą przyszłością, o której zwykło się mówić za poetą: świetlaną. Sprzęt nagłaśniający na dziedzińcu kościoła przy stołach do święcenia ma jakieś sprzężenie, bo co raz piszczy, świdrując wysokimi tonami wprost do mózgu. "Wiara zaczyna się od Zmartwychwstania...". Oni wszyscy, ci którzy "poprzedzili nas w drodze" już to wiedzą. Moi rodzice mieliby dziś 76 i 75 lat, Mój Brat 57. Gdy byłam młodą dziewczyną widziałam wspólne święta w domu rodziców i wyobrażałam sobie Mojego Brata po pięćdziesiątce. Do dziś zostało to w sferze wyobraźni. Tylko. I aż. Tak naprawdę są blisko każdego dnia, a szczególnie w Święta. Lęk przed śmiercią matki jest gorszy niż życie po. Duża Mała Dziewczynka jest jak skóra zdarta z Mojej Mamy. Jest takie zdjęcie w pudle ze zdjęciami, nawet zamieściłam je w książce, gdy Moja Mama była w szkole średniej, nieco starsza niż dziś Duża Mała Dziewczynka. Wypisz wymaluj. Wczoraj w sklepie spotkałam panią, która czytała moją książkę i tak pięknie ją odebrała; dziękowała mi za nią. Ja dziękowałam z kolei jej. Taka radość i zadośćuczynienie po tym, jak ten człowiek sprawił mi taki ból, po tym jak chciał odebrać mi wiarę we własne możliwości, chciał zachwiać poczucie własnej wartości, godności, zabić ducha. Boże jaki Ty cichy i pokorny leżysz w tym swoim grobie... Ból i wstyd, to wszystko co czuję stojąc przed Twoją Wielkością zamkniętą w udręczonym ciele. Mogę odczuwać ten ból? Nie zmartwychwstaniesz dla mnie tej nocy. Daj mi czas. Czas leczy rany. Będę pilnowała, by ból ten nie urósł w pychę. Przecież wiesz, że zawsze możesz wesprzeć na mnie swoje stopy, kiedy tak wisisz na krzyżu. Teraz zamknę oczy na chwilę, bym mogła wreszcie pomilczeć, bo milczenia uczysz czuwających przy Twoim grobie.

piątek, 29 marca 2013

I to jest bardzo smutne

- A wiesz Babciu? - Maleńka Wnuczka zaczyna tak każdą rozmowę.
- Tak? - nadstawiłam ucha, bo połączenie było niewyraźne a ja krzątałam się przy świątecznych wypiekach.
- Ten Jezeusek, co się ulodził niedawno w zimie... - W tym momencie głos odpłynął i działy się z nim jakieś dziwne rzeczy, więc środek wypowiedzi mi umknął. - ...to On dzisiaj umrze na krzyżu. I to jest baldzo smutne.
Na dowód tego, jak bardzo jest to smutne usteczka jej zaczęły drżeć, zrobiła pierożek i zniknęła z wizji. Poszła płakać w odosobnieniu.

Maleńka - pomyślałam - jeszcze nie wiesz jak bardzo to jest smutne i jak boli, kiedy miłość zostaje odrzucona, zdeptana i rzucona w otchłań. A już płaczesz.

czwartek, 28 marca 2013

Bezsenne noce

Czasem zdarza się taka noc, że dopada cię jakiś nieokreślony niepokój. Przekładasz go z boku na bok tak często, aż prześcieradło zdąży się zwinąć, a on zamiast zasnąć, tkwi tuż pod kopułą twojej wyobraźni. I męczy. I nie daje spokoju.  Gdyby ktoś nagrał te twoje przekładańce łóżkowe, okazałoby się, że zamiast spać, kręciłeś się przez całą noc jak bączek - dziecięca zabawka. Zwłaszcza, że gdy wstajesz rano, tak ci właśnie w głowie buczy: buuuu, buuuuuu, buuuuu. Następnej nocy to samo. Znowu obroty w prawo i w lewo, albo cały czas w tym samym kierunku. Znów ten niepokój, który przekształca się w dziwne pobudzenie, choć powinieneś przecież spać. Wstajesz, chodzisz po mieszkaniu, zaglądasz we wszystkie kąty, przekładasz jakieś przedmioty, które swą obecnością gdzieś tam, świdrują twoją pamięć, którą już drugą noc bezskutecznie usiłujesz uśpić. Wracając do łóżka po takim nocnym obchodzie gospodarstwa doznajesz olśnienia. A właściwie olśniewające światło księżyca zagląda ci w oczy i bez pytania pakuje się głębiej, do wnętrza głowy przez obie żółte plamki, siatkówki i nerwy. Spuszczasz rolety, zaciągasz zasłony. Niby robi się ciemniej, ale on tam jest i kpi sobie z ciebie. Księżyc w pełni. Moderator rytmu przyrody i życia. Odwieczny drogowskaz dla siewcy. Programator płodności rodzących stworzeń. Obiekt westchnień zakochanych i myśli ulotnych poetów. Wierutny drań, który w obecnym roku sprawił wszystkim psikusa i miast podarować na Wielkanoc rozkwitającą wiosnę, wciąż dosypuje zimy, jakby jej komu było mało.

Kiedyś, w 2005 r. na krótko przed Wielkanocą też było srogo, zimowo, ale na Święta zdążyła przyjść wiosna. Wtedy napisałam taki tekścik:


Chrystus się mocno zafrasował:
Ziemia od mrozu skostniała
Trelu ptasiego nie słychać
Choć nadszedł czas Zmartwychwstania

  Posłańców niebieskich rozesłał
By wiosny po świecie szukali
By z trawy zielonej, soczystej
Obrus na ołtarz utkali

Zatrzymał się Anioł pod lasem
Zachwycił  pięknem stworzenia
I został w przydrożnej kapliczce
Gdzie jednym jest niebo i ziemia

Bóg też na wędrówkę wyruszył
Bo smutno Mu było samemu
Zapomniał, że wiosny szuka
Oddając się świata zbawieniu

środa, 27 marca 2013

Sztuka przebaczania

Jesteś człowiekiem towarzyskim, otwartym na ludzi - ich biedę i szczęście. Starasz się być potrzebny nie szczędząc środków i serca. Otacza cię grono przyjaciół oraz bliższych i dalszych znajomych. Masz dar wejrzenia w ludzką duszę - sam nie wiesz skąd i na czym polega, ale czytasz w spotkanym człowieku jak w otwartej książce. Wystrzegasz się tych, co ci źle życzą. Z tymi, z którymi współbrzmisz na tych samych falach, podejmujesz się tworzenia rzeczy codziennych i niecodziennych, także tych z najwyższej półki.
Aż któregoś dnia ktoś, komu poświęcasz kawał życia, energii, serca i działań, komu ufasz bezgranicznie i dałbyś sobie własne członki odjąć za niego, wbija ci nóż w plecy, sprawiając dla postronnych obserwatorów wrażenie, że poklepuje cię przyjacielsko. I jeszcze wmawia, że to dla ogólnego dobra, dla uzdrowienia współpracy.
Zostajesz konający i nagle cały świat złożony z twoich przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych staje się jednym wielkim wrogiem wykorzystującym twoją naiwność w kontaktach z drugim człowiekiem. Donośnie wybrzmiewają akordy, które niegdyś powinny zapalić czerwone światło w twojej głowie, a pomimo twojej nadprzyrodzonej zdolności wyczucia intencji zbliżającego się do ciebie człowieka, nie zrobiły tego. Nie! Gdy leżysz i nie możesz się pozbierać przypominasz sobie jednak, że zapalało się alarmowe światło, ale gasiłeś je entuzjazmem spotkania z człowiekiem, w którego uwierzyłeś.
Im bardziej się zastanawiasz, bo musisz się zastanawiać, tym bardziej znajdujesz powód, dla którego to wszystko się stało. Odkrywasz, że ludzie (niestety myślisz, że wszyscy) zostali całkowicie pozbawieni honoru.

Być może już się nigdy nie odrodzisz. A może dopiero wtedy, gdy będziesz w stanie przebaczyć.

Ów dialog dotyczył źle mówieniu. Cóż powiedzieć o źle czynieniu?





wtorek, 26 marca 2013

Pieski raj

Moja Siostra miała zabieg dwa tygodnie temu. Niestety w tym samym czasie Duża Mała Dziewczynka również trafiła do szpitala i to bardzo odległego od tego, w którym po zabiegu leżała Moja Siostra. Dopiero dzisiaj mogłam odwiedzić Moją Siostrę, będącą już w domu. Po przedpołudniowej porządkowej rewolucji siedziałam w fotelu i tak bardzo mi się nie chciało ruszyć z miejsca. Ale to tak bardzo, że powinnam była zawierzyć intuicji. Mogłam znaleźć legalną wymówkę. Mogłam też znaleźć inne usprawiedliwienie i skłonna byłam to zrobić, bo jeden z wewnętrznych głosów namawiał mnie stanowczo do spędzenia popołudnia w fotelu. Ale równocześnie odzywał się drugi, równie stanowczo namawiający mnie do pójścia do Mojej Siostry. Przecież dla mnie to nie obowiązek, a poryw serca, by być przy chorym i cierpiącym, więc poddając się drugiemu głosowi, dałam się zwieść.
Weszłam do domu Mojej Siostry w momencie, w którym żegnano się na zawsze z jednym z domowników. Tym najwierniejszym z wiernych. Tym, który pełnym miłości wzrokiem ogarnia wszystkich "swoich". Z tym, który samą swoją obecnością i pełną oddania postawą daje wyraz przywiązaniu i miłości. Takiej prostej - najprostszej z prostych - psiej miłości. Psiej wierności. Zdążył ogarnąć jeszcze i mnie, żałosnym skomleniem oznajmiając, że nie ma siły wstać, by podać mi łapę na przywitanie jak zawsze dotąd - pies dżentelmen. I odszedł cichutko.
Zwierzęta umierają tak samo jak ludzie. I pozostawiają po sobie nie mniejszą pustkę. Dla kogoś, kto prawdziwie je potrafi kochać.


poniedziałek, 25 marca 2013

A w Krakowie zimno

Uwielbiam wejść do gabinetu lekarza specjalisty, na kolejną z rzędu wizytę, i usłyszeć: "Co by pani ode mnie chciała?".
Więc, co ja bym od lekarza chciała?

  1. Najważniejsze i przede wszystkim, aby wypełniał swój zawód zgodnie z przynależną mu misją służenia innym.
  2. Aby swoją postawą, nawet jeśli jego wiedza czasami zamknięta jest bardziej w podręcznikach niż umieszczona w głowie, sprawił, że oddam się pod jego opiekę z całkowitym i bezgranicznym zaufaniem. 
  3. By jego pytania wprawiały mnie w stan skrępowania z uwagi na to, że dotykają intymnej sfery mojego ciała i ducha, a nie z powodu ich głupoty.
To wszystko. I to naprawdę niewiele. 
A niektórzy mówią, żem wymagająca...
To może jednak aż tyle? 

Zbierając wywiad dotyczący Dużej Małej Dziewczynki zawierający się w okresie od poprzedniej wizyty do dzisiejszej, w jednej chwili lekarka zaczęła się zwierzać z własnych problemów zdrowotnych. Duża Mała Dziewczynka powiedziała potem: "Pani doktor w pewnych momentach była żałosna" (!). Okazało się jednak, że nie brak profesjonalizmu z jej strony był przyczyną owych zwierzeń, a konkluzja, do której chciała doprowadzić. Otóż, ściszonym głosem zdradziła prawdę znaną mi nie od dziś, że w medycynie, tylko kilka rzeczy i to policzalnych na palcach obu, a może jednej ręki, można powiedzieć na pewno. Jej przypadek należy do tych na pewno niepewnych. I przypadek Dużej Małej Dziewczynki również. Ona na swój machnęła ręką i stwierdziła, że tak będzie żyła. Ponieważ nasz pobyt w gabinecie trwał już z 45 minut i atmosfera zrobiła się bliska przyjacielsko-domowej, wypaliłam:
- Ja w swoim własnym przypadku zrobiłabym zapewne tak samo, ale proszę mi pokazać matkę, która w przypadku dziecka podjęłaby taką decyzję. 
I zadziałało. Już po powiedzeniu tego, lekarka sama wiedziała, co od niej chcę, więc ustaliła plan diagnostyki Dużej Małej Dziewczynki zgodnie z posiadaną wiedzą medyczną. 


Zdrada

Każda zdrada jest bolesna i wywołuje ból i łzy człowiecze. I zapewne nie ma mocarza, który byłby w stanie znieść to, co ze sobą niesie jej intencja, intencja osoby dopuszczającej się tego czynu. Nawet Chrystus prosił Swojego Ojca o zmianę planu zbawienia, co powinno obrazować ogrom bólu i zdruzgotania ducha i ciała w przypadku kiedy ten haniebny czyn spadnie na człowieka.
Jakże nam łatwo przychodzi zadawanie zdrady i bólu innym ludziom. W tym również Miłości ucieleśnionej. Jak łatwo zabijamy nadzieję i miłość. Jak łatwo zabijamy Boga. Jak łatwo zabijamy innych. Jak łatwo zabijamy siebie.
Każdego dnia zdradzając.

piątek, 22 marca 2013

Kraina kwitnącej wiśni








Dzisiejszej nocy ktoś pozamieniał wszystkie drzewa w okolicy w drzewa wiśniowe. Te zaś w obfitości obsypały się białym kwieciem i delikatny poranny wiatr strząsnął sporo płatków na ziemię pokrywając ją bieluśkim kobiercem. Trzeba było te płatki z ziemi zgarniać łopatami jak śnieg zimą i usypywać z nich zaspy. Stąpało się korytarzem pomiędzy zwałami płatków kwiatów wiśni całkiem podobnie jak niedawno w korytarzach śnieżnych. Pięknie wyglądał świat w drugim dniu kalendarzowej wiosny. Nawet powietrze nabrało mlecznego koloru, a ponad drzewami unosił się jaskrawy gradient kolorujący dal rozbłyskami jasności. Życie zwolniło. Ludzie przystawali w zadziwieniu i oglądali ten fenomen i nawet samochody w wolnym tempie poruszały się ulicami miasta. Zapewne kierowcy oszołomieni pięknem i niezwykłością tego zdarzenia też chcieli nacieszyć zmysły, gdyż zjawisko to było tyleż poezją, co muzyką. Jakby fletnia Pana rozedrgała powietrze i wypuściła najwspanialsze i najdelikatniejsze dźwięki a wszyscy wielcy poeci składali słowa w poemat o tym cudzie. Zapach, dotyk i smak wspomagały ucho i oko, by w pełni doświadczyć tego, co zjawiskowe w dziejącej się rzeczywistości.
Nie wiedziałam, że dane mi dziś będzie dotknąć świata skąpanego w płatkach kwiatów wiśni, że stanę się mieszkańcem krainy kwitnącej wiśni, że raz jeszcze w biel ubrana chwalić będę mogła z ziemią cud każdej chwili.

Trzy pióra - o harcerskim systemie wychowawczym

Harcerstwo jest kapitalną organizacją pozwalającą młodemu człowiekowi hartować i ciało i ducha. Wiadomo, że czym skorupka za młodu nasiąknie tym... dojrzały człowiek będzie owocował. Wszystkie elementy wychowawcze wprowadza się równocześnie, by w sposób harmonijny pozwalały wychowankom dorastać i kształtować swoją osobowość. Adept harcerstwa przechodzi próbę harcerza.  Polega ona na nauczeniu karności i dyscypliny oraz na zgłębieniu tajników zawartych w Prawie i Przyrzeczeniu Harcerskim. O Prawie Harcerskim nie darmo mówi się dekalog harcerza - mądremu wystarczy. Po złożeniu Przyrzeczenia doskonalenie duchowe i fizyczne nie kończy się nigdy. Tak w zasadzie to w harcerstwie chodzi o to, by nauczyć młodych ludzi, że całe życie musimy poddawać się samowychowaniu i samodoskonaleniu. Przepięknie ujął to Jan Paweł II podczas spotkania z harcerzami w 1997 r., mówiąc: "Wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali". By młody człowiek w harcerskim mundurze mógł rozwijać się i doskonalić, tak duchowo jak fizycznie, ma system stopni harcerskich - z każdym rokiem może wspiąć się wyżej przyszywając belki, gwiazdki i inne zaznaczenia na pagonach bluzy mundurowej. Wymagania na stopnie, inne dla dziewcząt, inne dla chłopców, dostosowane są do wieku. Pomocne w zdobywaniu stopni są sprawności harcerskie. Tylko zuchy, czyli najmłodsze maluchy zdobywają sprawności tzw. zbiorowe - czyli wszystkie razem jedną sprawność, co ma również głębokie znaczenie, by nauczyć je współpracy i współdziałania. Harcerze wybierają sprawności zgodnie z własnymi zainteresowaniami. Sprawności harcerskie, w myśl regulaminu też przystosowane są do wieku zdobywającego i niektóre z nich mają kilka stopni rozwoju. U harcerzy młodszych wiekiem przeważają sprawności sprawnościowe, i nie jest to tautologia, oraz pozwalające rozwijać zainteresowania. Dla harcerzy starszych pojawiają się sprawności wskazujące na rozwój duchowy. Uczą powściągliwości i mężności. Poprzez różnego rodzaju próby: milczenia, głodówki, samotności pozwalają na kontemplację i wejrzenie w samego siebie, by móc nabrać mocy do służenia innym. Cudowne sprawności. Sama chciałabym nosić je jeszcze przy rękawie munduru, by pokazać światu jakiego wyczynu dokonałam.
Kiedy się komuś w harcerstwie spodoba, że żal odejść, zostaje instruktorem. Ktoś, kto przeszedł całą drogę rozwoju od zucha do wędrownika, nie potrafi oddalić się zbyt od blasku harcerskiego ogniska, rozerwać kręgu braterstwa. Już swoim rozwojem, tym popartym sprawnościami i stopniami harcerskimi, przykładem swojego działania i służby jest najlepszym wychowawcą dla młodszych. Wiadomo - najlepszą metodą wychowania młodego pokolenia jest dobry własny przykład. Toteż instruktorzy dalej się doskonalą zdobywając stopnie instruktorskie, aż osiągnie się mistrzostwo w harcerskim stylu życia i staje się harcmistrzem.
Bóg, Ojczyzna, bliźni to są wielkie słowa i olbrzymie pola działania tak do wewnątrz każdego harcerza, jak i na zewnątrz - od świata do niego i od niego do świata. Honor i obyczajność. Czystość w myślach i uczynkach. Symbolika i historia. Służba i braterstwo. Wszelka cnota. I wiele innych, mniejszych pól działania, ale tak bardzo ważnych dla zbudowania własnej osobowości, budowanej by służyć innym.
Wspaniałe zawołanie, które jednocześnie jest jednym z punktów Prawa Harcerskiego: "Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy" jest drogowskazem prawdomówności, wierności i zgodności słów i działań z nakazami sumienia, bo jedna z najstarszych mądrości ludowych mówi, że dziełem Boga jest "to, co z sumienia i z ręki". Dalej to zawołanie wskazuje, że można harcerzowi ufać, bo on zawsze dotrzymuje danego słowa. Daje owo zawołanie wiarę w solidność i rzetelność mówiącego i czyniącego, obiecuje spolegliwość. Słowo harcerza jest wartością wielką i świadectwem o wartościach zaczerpniętych z najjaśniejszych ideałów harcerskiej służby.

Tak! Harcerskie wychowanie to spiżowy pomnik żywego człowieka. Kiedy trzeba dzwon, albo armata.

środa, 20 marca 2013

Książki z różnych półek

Niedawno deon.pl polecał książkę o Matce Teresie. Niestety w wydawnictwie nakład się wyczerpał, a biblioteka miejska nie posiada tej pozycji w swoich zbiorach. W bibliotece zaproponowano mi kilka innych książek traktujących o bł. Matce Teresie i z uwagi na najciekawszy tytuł, wzięłam jedną z nich. Właśnie wczoraj z wielką nadzieją sięgnęłam po książkę, która jest niewielkich rozmiarów, toteż słusznie pomyślałam sobie, że "połknę" ją na jeden raz i będzie bazą do nocnych i porannych przemyśleń. Jakże się rozczarowałam treścią książką włoskiego dziennikarza Renzo Allegri pt. "Matka Teresa mi powiedziała". Przebywając w ostatnich tygodniach w świecie Starowieku Vincenza i pięknych legend huculskich, jakoś nie skojarzyłam tego tytułu z niedawno czytanym Terzanim i jedną z jego przepięknych książek "Powiedział mi wróżbita". Natomiast po przeczytaniu kilku akapitów książki Allegriego skojarzenie nasuwa się boleśnie. Tym boleśniej, że tytuł książki jest sprytnym zabiegiem upozorowanym na tytuł wymienionej pozycji Terzaniego. Zaś sama książka, z którą wiązałam wielkie nadzieje na głębokie, niemal mistyczne przeżycia, płytko i powierzchownie traktuje temat i tę wielką Osobę. Za to peany autora na temat samego siebie spisane na kilkunastu ze 160. stron, wprost nakłaniają do odłożenia książki i udania się z nią czym prędzej z powrotem do biblioteki.
Choć bardzo tego nie lubię, siłą rzeczy stałam się krytykiem literackim (przynajmniej w przypadku tej konkretnej pozycji). Nie uważam się za konesera literatury, choć widocznie jestem, skoro razi mnie styl Allegriego, powierzchowność i niejednokrotnie prostactwo. Najnormalniej w świecie jestem zła, że człowiek, który zawodowo parał się pisaniem, który osobiście znał Matkę Teresę i mógł napisać dzieło swojego życia, tak spartolił temat.
Wracam do wysokiej połoniny Vincenza. Wszak przede mną jest jeszcze kilka tomów naprawdę cudownej lektury. Udaję się w "Nowe czasy".

W bonusie grafika.


Chciałoby się, by dzisiejszy świat zamieszkiwali tacy zbóje.

wtorek, 19 marca 2013

Modlitwa przez chorobę

Choroba jest czasem na zwolnienie. Na zastanowienie i pewne przewartościowanie codzienności. Tym bardziej jeśli choroba nie dotyka nas samych, a kogoś bliskiego. Kiedy jesteśmy blisko będąc jednocześnie za murem zbudowanym z niemocy i niemożliwości możemy być  pomocnikami, uczestnikami, albo też towarzyszami i na tym kończy się nasz udział w chorobie drugiej osoby, w jej cierpieniu. Z autopsji wiem, że znacznie lepiej samemu znosić chorobę, niż stać tak blisko i nie móc ulżyć w najmniejszym stopniu. Niejednokrotnie chcielibyśmy przyjąć część cierpienia na siebie - takie heroiczne zamiary miewają matki - jednak im bardziej pragniemy wspomóc, tym bardziej powiększa się nasza niemoc i bezradność.
W swoim życiu zaobserwowałam wiele sytuacji i typów osobowościowych pośród ludzi, którym zachorował ktoś bliski. Najboleśniejszym bodaj zachowaniem jest niedojrzałość emocjonalna rodziny w przypadku ciężkiej choroby kogoś bliskiego. Pamiętam podczas jednego pobytu w szpitalu staruszkę, której mieszał już się świat rzeczywisty z nierzeczywistością. Z rzadka otwierała oczy i przypatrywała się okolicznościom, w jakich się znajdowała. Z każdą chwilą świadomości rosło przerażenie w jej oczach. I tylko nie wiem, czy powodowało je uzmysłowienie sobie obecności w obcym miejscu, w szpitalnym łóżku, czy też może oczekiwała już u bram nieba i jakaś siła ściągnęła ją jeszcze do świata, w którym najbliższą fizycznie osobą byłam ja. Robiła się niespokojna i zaczynała szarpać wenflon wkłuty w przedramię. Brałam jej dłoń w swoją i tak leżałyśmy: ona na swoim, ja na swoim łóżku. Uspokajała się momentalnie i usiłowała nawet rozmawiać. Raz byłam jej matką, bo skarżyła mi się na niedogodności i jakieś wyimaginowane problemy jak mała dziewczynka, innym razem córką, gdyż z niepokojem pytała, czy aby na pewno zjadłam obiad i odrobiłam lekcje. Błyskawicznie wcielałam się w rolę każdej z osób, którą w danym momencie byłam i mój głos i zapewniania, że wszystko jest w porządku, pozwalały staruszce odpłynąć do świata nieświadomości. Wszystko to cyklicznie się powtarzało w krótkich odstępach czasu. Ponieważ kobieta wyraźnie umierała sen, nie-sen był krótki, urywany, niespokojny.
Każdego dnia przychodziło odwiedzić ją dwóch synów. Stare chłopiska. Sporo ode mnie starsi. Zachowywali się przy łóżku umierającej matki jak dwaj głupkowaci gówniarze, ciężką niestosownością pokrywając zmieszanie i nieumiejętność znalezienia się w tej sytuacji.  

Teraz, gdy bywam w szpitalu u Dużej Małej Dziewczynki do jednej z dziewczynek przyjeżdżała matka, która swoim wejściem powodowała tyle hałasu, rumoru i zamieszania, była tak krzykliwa i głośna, że aż inne pacjentki (oddział zakaźny ma jedną kobiecą salę, na której leżą i kobiety, i dzieci) zwracały jej uwagę, prosząc o spokój. A choroba dziecka jest takim dobrym momentem na wewnętrzne wyciszenie. Paraliż wszelkich działań i myśli jaki następuje, pozwala oderwać się od codzienności i daje możliwość przeżycia specjalnych rekolekcji niedostępnych w żadnym innym czasie i sytuacji. Dlatego właśnie, że to choroba. Dlatego, że choruje dziecko - najbliższy matce z bliźnich. Dlatego, że w swej bezsilności może tylko być. 
Tak samo jest z chorobą matki.  

poniedziałek, 18 marca 2013

Zgorszeni radością


Nieuzasadnione wydają mi się obawy pewnych środowisk  dotyczące skupieniu się uwagi ogółu wiernych na powierzchowności związanej ze sposobem bycia nowego papieża – Franciszka. Jak działa armatnie wytaczają „papieskie kremówki” Jana Pawła II, które rzekomo przyćmiły nauczanie tego wielkiego męża, którego matka – Kościół umiłowała sobie w sposób szczególny, umieszczając  go w wieńcu uplecionym z błogosławionych.  Dziwią ich i prowokują do mocnej krytyki zachwyty tych, którzy żywy Kościół tworzą, nad wszelkimi przejawami skromności Franciszka prowadzącymi do  łamania ceremoniału papieskiego i watykańskiego. A to zaczęło się od rzekomej odmowy założenia mucetu (czerwonej peleryny z futrem z gronostajów), to znów podróż autobusem, zamiast papieską limuzyną, osobiste zapłacenie i podziękowanie za pobyt w domu podczas konklawe, homilia wypowiedziana z głowy, noszenie zużytego obuwia, dotknięcie psa przewodnika, wyróżnienie spotkanego księdza pracującego na rzecz dzieci i młodzieży spętanych nałogiem narkotykowym itd. itd. Myślę, że każdy dzień będzie niósł coś szokującego  te środowiska, rodzącego obawy o majestat „urzędu” następcy św. Piotra, spłycenie wiary i poprzez okazanie, że jest człowiekiem z krwi i kości, gorszenie maluczkich.
Ja bym się nie obawiała, że to, iż nowy papież wybrany z końca świata reprezentuje sobą sposób bycia tej części społeczeństwa, która jest  niezarażona konsumpcjonizmem, tej która żyje w biedzie, zachwieje majestatem Stolicy Piotrowej w posadach. Wręcz przeciwnie. Być może to sposób na powstrzymanie rozpędzonej machiny wciągającej nas w niewolę posiadania rzeczy materialnych ponad wszystko. Gdzieś musi być przecież granica, która powstrzyma ludzi przed szaleństwem materializmu, który jest w świecie współczesnym bodaj najprostszą drogą odwodzącą nas ludzi od Chrystusa. Dlatego, „Kto ma uszy niechaj słucha.”. Papież Franciszek swoje słowa, których padło niemało, popiera postawą. Powiedział: „Chrystus jest centrum Kościoła. Chrystus, nie papież! Pamiętajcie o tym, proszę was! Chrystus żyje, a głównym bohaterem w Kościele jest Duch Święty.”  Całkiem podobnie, identycznie mówił Jan Paweł II, który swoje biskupie i kardynalskie ścieżki wydeptywał w równie znoszonych butach.
Pan Paweł Milcarek na swoim fejsbukowym profilu napisał: „Franciszku, rozbierz Kościół z hipokryzji, lizusostwa, tandety, mowy trawy, "księżowskiego gadania", zaklętych rewirów funkcjonaryzmu i karierowiczostwa... Ale święte znaki Twojej i innych świętej posługi przed Bogiem zostawiaj i czcij, tak jak Twój Patron. Rozbierz z grzechu, fałd tłuszczu, żądzy władzy. A pokaż nam przed oczy Kościół piękny jak Oblubienica, stanowczy jak matka, odważny jak ojciec, mądry jak dobry nauczyciel, pobożny i dbały jak święty kapłan... zakochany w Bogu jak Boży szaleniec.”.
Myślę, że po spotkaniu z dziennikarzami i słowach, które tam padły, nie ma obawy co do tego, że papież Franciszek nie wie na czym polega posługa urzędu, który za sprawą Ducha Świętego przypadł w udziale temu skromnemu człowiekowi. A widzę w nim również – ja, zwykły człowiek spożywający chleb codzienności – zadatki świętości, gdyż Święty to taki, który nawet w znoszonych butach potrafi zaprowadzić innych przed oblicze Boga.
No, więc: „Kto ma uszy niechaj słucha”. Byle pilnie. Niech swoim zgorszeniem nie zagłuszy tego, co papież, również w sposób niewerbalny, nam wszystkim - tym od wielkich słów i tym od prostych gestów - ma do przekazania. 


niedziela, 17 marca 2013

I znów kardynał Richelieu

Brałam kiedyś udział w warsztatach (bez przymiotnika), w których jedno z zadań polegało na... Nie. Muszę zacząć inaczej, ponieważ nie wiem na czym polegał ten warsztat. Polecenie brzmiało: narysuj kręgi, jak po wrzuceniu kamienia do wody i zaczynając od środka wpisz osoby, które są najważniejsze dla ciebie, stopniując ich ważność oddalając się od środka.
Od razu zaczęłam się kłócić z prowadzącym. Pewnie, że nie dosłownie, ale powiedziałam mu, co myślę o takim zadaniu. Dlaczego? Dlatego, ponieważ uważam, że nie można dokonać stopniowania ważności ludzi, którzy mnie otaczają, wśród których żyję. Sama też nie chciałabym być w jakiś sposób stopniowana przez innych.  Również dlatego, że w każdym momencie życia kto inny będzie tą najważniejszą osobą, tzn. osobą, która znajdzie się w potrzebie i właśnie jej będę chciała poświęcić całą moją uwagę, miłość, pomoc i wszystko, co będzie potrzebne.
Szybko posypał się na mnie grad świętego oburzenia, którym to wybuchły osoby biorące udział w warsztatach, w tym moje koleżanki. Najważniejszym argumentem, no i chyba jedynym, był ten, jakoby rodzina miała jedyne, niezbywalne i niepodzielne prawo do miejsca w samym środku. Zawsze, bez wyjątku. W mojej głowie zaświeciła się czerwona lampka, najprawdopodobniej z sygnałem dźwiękowym. Bo osoba, która najbardziej wetowała moje zdanie miała miano koleżanki. Nie serdecznej, ale jednak koleżanki i jej środek zajęła właśnie rodzina: mąż i dzieci i nie wyobraża sobie aby było inaczej.
Ponieważ lubię proste sytuacje i proste rozwiązania, zmusiłam ją jednak do wyobrażenia sobie pewnej , prostej - a jakże! - sytuacji:
- Słuchaj, wyobraź sobie, że hołubię moją rodzinę i stawiam ją w centrum moich zainteresowań, skupiam się tylko na niej i jej potrzebach, wszyscy jej członkowie są najważniejszymi osobami pod słońcem. Tak czy inaczej - bogato, czy biednie - jakoś się nam wiedzie. U ciebie wybucha pożar i część rodziny ulega poparzeniu, część zaczadzeniu, nie macie dachu nad głową, ani niczego. Rozumiesz? NICZEGO! A dla mnie najważniejsza zawsze i wszędzie jest tylko moja rodzina.

Teraz już mogę postawić przymiotnik do tych warsztatów. A tam! Zostawię to czytelnikowi.

I zdradzę, że tamta osoba w razie własnej potrzeby przyjęłaby pomoc od innych, ale sama i tak rodzinę stawia na pierwszym miejscu i z pomocą by nie ruszyła, bo przecież w tym czasie rodzina mogłaby doznać jakiegoś uszczerbku.

Więc jakże święte są słowa kardynała Richelieu "Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam".

Złamane serce - z cyklu: Kobiety

Ciekawe, której z nich bardziej można złamać serce? Małej dziewczynce, dziewczynie, młodej, czy dojrzałej kobiecie? A może staruszce? Staruszka może już na nic nie czeka. Albo też jej serce tyle razy łamane, kolejnego urazu doznać już nie może? Bo może ze złamanym sercem jest tak samo jak ze złamaną kością: w tym samym miejscu nigdy się nie złamie. Staruszka leżąca na szpitalnym łóżku nawet się nie uśmiecha. Nie sprawia wrażenia nieszczęśliwej. Sprawia wrażenie kobiety - człowieka, który już wszystko w życiu przeżył, który doznał dobrego i złego i teraz służy doświadczeniem. Bez wścibstwa i nachalności komentuje rzeczywistość, która dzieje się na szpitalnej sali i za oknem. Pomimo swojego sędziwego wieku ma jasny umysł, kapitalnie postrzega świat. Dojrzała kobieta ma w sercu jeszcze wiele miejsca na rany, na kolejne złamania. Za każdym razem, po każdym zranieniu przytomnieje i przywołuje się do poprawności. I obiecuje sobie już nigdy więcej nie pozwolić, by to głupie serce poderwało się znów do lotu. Taka jest mądra i doświadczona aż do następnego razu. Siedzi więc na krześle i patrzy z lękiem na świat, którego, wie,  zmienić się nie da. Trzeba zmienić siebie. Dojrzała kobieta wie, co to łzy. Złamane serce młodej kobiety za każdym razem boli tak samo - równie mocno, piekąco, do łez, do krwi sączącej się najpierw gwałtownie, by potem zwolnić i tym zwolnionym tempem obezwładniać. Ta nie usiedzi na miejscu. Jest w ciągłym ruchu, bo wciąż wierzy, że zmieni świat. Podrywa się do lotu, jest wszędzie - i tu, i tam. Chce kochać i kocha. Chce dawać i daje. Chce brać i bierze. Każdego dnia, z każdym zdarzeniem bierze do serca kolejną ranę... Dziewczyna. Ta jest jak wiosna, która wierzy, że świat raduje się na jej widok i daje się zwieść ptasim trelom, promieniom słońca i wszystkim cudownościom świata. Nawet nie przeczuwa zbliżającej się nawałnicy, która posiecze jej serce jak grad dojrzewające łany zbóż. Za sprawą burzy, która przeszła, leży w łóżku i szloch rozrywa jej duszę. Nie może pogodzić się z okrucieństwem natury. Zwłaszcza, że pod płaszczykiem natury najczęściej chowa się człowiek, który tylko tym, że jest zadał tę pierwszą burzę. Jak po burzy słońce, tak po pierwszym ciosie szybko przychodzi beztroski śmiech, który falą zalewa szpitalną salę. Mała dziewczynka. Czy tej można złamać serce? Przecież trwa w nieustającym zachwycie. Wszystko jest nowe i pierwsze. I ona sama jest świeżością i nowością dla otaczającego ją świata. Boi się zmarszczek na twarzy staruszki. Dojrzała kobieta jawi jej się starą. Młodą kobietę traktuje jak matkę. Dziewczynę ogląda zadzierając głowę do góry. I krzyczy: złamałyście mi serce!

piątek, 15 marca 2013

Siła perswazji


Dziś będzie felieton. Ja sama to się aż tak bardzo nie znam na gatunkach literackich, ale są tacy, co klasyfikują moje teksty do odpowiednich szufladek i dzięki temu wiem, co jest co. Jeśli ktoś z czytających uzna, że to jednak nie felieton, to z pretensjami proszę nie do mnie. Ja tu tylko piszę.

Tak. Wracamy do tematu. Więc dziś będzie felieton o uzdrowicielskiej mocy diagnozy – tak (!) samej diagnozy(!) -  lekarskiej. Są tacy – i to nie ci sami tacy, co w akapicie wyżej – którzy z olbrzymią dawką ironii i sarkazmu  twierdzą, że w tematach medycznych pozjadałam wszystkie rozumy. Na szczęście głównego przedstawiciela tego nurtu wyeliminowałam z grona ludzi, których zwę znajomymi, toteż pozostanę przy tym, że życie zmusiło mnie do liźnięcia wielu ścisłych specjalizacji medycznych. Taką mam karmę, że kręcę się wciąż wokół  chorych i chorszych. Wszystko zaliczam niemal celująco. A, że jest tego trochę, to można było pozjadać nieco rozumów.

Tak. Następny wstęp mamy załatwiony, więc ponownie wracamy do tematu. Obiecałam felieton o uzdrowicielskiej mocy diagnozy lekarskiej.

Nasz lekarz, który jest lekarzem guru*, czyli wszystko co powie jest bezdyskusyjne, a przede wszystkim prawdziwe, powiedział przez telefon, że to zapalenie opon mózgowych.  Pierwszy lekarz – ten sam co nie lubi rozmawiać w szaliku – wystawiając skierowanie do szpitala powiedział, że nie ma czasu na to, by z Dużą Małą Dziewczynką pojechać do Krakowa. Wiadomo, co znaczy nie ma czasu? Oczywiście w przypadku podejrzenia zapalenia opon mózgowych. Może jestem głupia, ale zrozumiałam, że życie mojego dziecka jest zagrożone, więc NIE MA CZASU NA JAZDĘ  do Krakowa, bo trzeba zacząć działać na-tych-miast!
Na izbie przyjęć oddziału zakaźnego czekam prawie godzinę. Mała Duża Dziewczynka pokłada się na drewnianej ławce, oczy się jej wywracają. Kilkakrotnie grzecznie, acz stanowczo interweniuję u pielęgniarek, by telefonowały po lekarza dyżurnego**.
Drugi lekarz przyjmuje Dużą Małą Dziewczynkę do szpitala z ostrymi objawami zapalenia opon mózgowych i ropną anginą. Rzeczowo i spokojnie informuje mnie o diagnostyce, czyli nakłuciu lędźwiowym i sposobie leczenia. Z informacji wynika, że włączony antybiotyk w swoim spektrum działania leczy i zapalenie opon mózgowych i ropną anginę i jeżeli „pacjent pójdzie na leczenie” nie będzie konieczności wykonywania nakłucia, bo przecież najważniejsze jest leczenie.  
Poprawa następuje błyskawicznie. Już po kilku godzinach wiadomo, że zagrożenie życia, które miał na myśli pierwszy lekarz mówiąc, że nie ma czasu na jazdę do Krakowa, minęło. Konsultuję sprawę z lekarzem guru, który twierdzi, że jego zdaniem w ogóle nie ma potrzeby robienia punkcji, ponieważ z badania krwi wyjdzie, z jakiego typu zakażeniem ma się do czynienia. Drugi lekarz już na wizycie wieczornej pokazuje mi płachtę zadrukowaną wynikami badania krwi, wśród których nie mogło jeszcze być tego wiążącego wyniku*** i informuje, że raczej nie jest to zapalenie opon mózgowych.
W drugiej dobie stawia śmiałą diagnozę wyłącznie ropnej anginy. Dziś - w trzeciej dobie - mówi, że priorytetową sprawą jest wyleczenie Dużej Małej Dziewczynki z kataru i nie wypuści jej z oddziału, póki tego nie zrobi.

Jak to dobrze znaleźć się w rękach tak wspaniałych diagnostów. Okazuje się, że człowiek całkiem zdrowy do szpitala przychodzi. A w sumie rozchodzi się o to, że Duża Mała Dziewczynka zdrowieje :). A że ostre objawy zapalenia opon mózgowyc są typowe dla ropnego kataru i anginy ropnej... i ten dramatycznie pogarszający się stan zdrowia... Cóż... nie takie anginy się miało. I tylko nie wiem, czy przyjęcie racji drugiego lekarza nie zaszkodzi w przyszłej diagnostyce neurologicznej Dużej Małej Dziewczynki. 
(Dobrze, że napisałam ostatni akapit, bo gdyby nie on, to nawet ja sama wiedziałabym, że to nie felieton ;).

    *Lekarz guru jest otoczony prawdziwym szacunkiem
  ** Lekarz dyżurny jest odtąd drugim lekarzem
*** Nie mogło być, bo jego wykonanie wymaga dłuższego czasu




czwartek, 14 marca 2013

Biały sługa Boży

Wybór Benedykta XVI na Stolicę Piotrową przebiegał w wielkiej żałobie spowodowanej cierpieniem i śmiercią błogosławionego dziś Jana Pawła II. Cały świat miał świadomość olbrzymiej straty i choć trzeba się było podporządkować kolejom losu, było ciężko. Dla mnie osobiście - bardzo ciężko. Bolałam, gdy inni radowali się z wyboru nowego papieża, ponieważ wiwat "umarł król, niech żyje król" jest dla mnie najboleśniejszym i najbardziej bezdusznym wiwatem ze wszystkich, jakie znam. Kiedy Synek w harcerskim mundurze wybierał się pełnić tzw. "białą służbę" podczas pielgrzymki Benedykta XVI, a później podekscytowany snuł opowieści i dzielił się wrażeniami, nie potrafiłam podzielić jego entuzjazmu. Nawet, gdy osobiście byłam w Rzymie podczas beatyfikacji JP II, nie szukałam okazji na zobaczenie papieża inaczej niż na telebimach. Powiem więcej - wbrew sobie, a tylko by sprawić radość Mężczyźnie, Który Kiedyś Był Chłopcem, na 25. rocznicę ślubu zamówiłam błogosławieństwo papieża, które dotarło do domu później niż ja, pocztą. Oprawione błogosławieństwo zawisło w dużym pokoju na honorowym miejscu z uwagi na wydarzenie, a nie osobę Benedykta XVI. I tak ten papież Benedykt był dla mnie takim obcym, surowym, zimnym, niebudzącym żadnych namiętności papieżem, aż do czasu, kiedy nie zaczął twittować na Twitterze a jego twitty krążyć w internecie. Dopiero wtedy dotarła do mnie głębia jego myśli, jego miłość do Boga, ludzi i świata. Istota jego posługi.
Mówią, że lepiej późno, niż wcale...
Dziwiło mnie, wielce dziwiło mnie to głośne halo, które się rozległo ze wszystkich kierunków, kiedy 11 lutego ogłosił swoją decyzję o rezygnacji z posługi. Tak jakoś mam, że wolność człowieka, wolność jego decyzji i działań rozumiem w sposób, który przejawia się prawem do podejmowania decyzji stanowiących o sobie i/lub o dziele, które ten człowiek wykonuje. I to prawem bezdyskusyjnym.
Śmiało mogę powiedzieć, że ostatnie miesiące posługi Benedykta XVI ugotowały mnie w miłości ukierunkowanej dwustronnie: jego do mnie i mojej do niego. Zapewne Ducha Świętego i Jego łaski to zasługa.

Natomiast stało się tak, że Franciszka - Franciszka I -  pokochałam od pierwszego wejrzenia. Pewnie dlatego, że moje serce nie było przepełnione bolesną stratą, jak w przypadku wyboru Benedykta XVI. Ale też dlatego, że jest w nim spontaniczność Jana Pawła II, jak choćby w powiedzeniu, że "kardynałowie wybrali go z końca świata"... No i te słowa o braterstwie, miłości i wzajemnym zaufaniu... Zwłaszcza w aspekcie skromnego życia, jakie wiódł będąc dostojnikiem kościoła argentyńskiego.
A może po prostu we wszystkich bolesnych doświadczeniach ostatnich dni i tygodni, jego słowa: "Obyśmy mieli odwagę podążać ścieżką Pana" trafiły na odpowiedni grunt w moim zdruzgotanym sercu. 
Cieszę się, że z Benedyktem XVI do Castel Gandolfo pojechał jego kot, który wyraźnie był pokazywany na tylnym siedzeniu limuzyny, gdy oczekiwał na swojego przyjaciela, żegnającego się ze swoimi przyjaciółmi - z nami. 
Modlitwą, jedynie tak mogę wesprzeć nowego papieża, Franciszka, w jego samotności spowodowanej oddaniem się Bogu i ludziom, dobrowolnym poddaniem się w niewolę miłości. Miłości również do mnie. 

środa, 13 marca 2013

Jutro myśli będą przeźroczyste

Ktoś, kto nie lubi rozmawiać będąc w szaliku, wiele stawia na szali. Nieraz całe życie innego człowieka. Ta sama osoba, która jednego dnia jest w szaliku i nie lubi w nim rozmawiać, na drugi dzień przebiera się za lekarza i mówi: trzeba się spieszyć, nie ma czasu! Widocznie dziwnie jakoś ten czas odlicza. Bo wystarczyło dzień wcześniej wysłuchać matki, która chciała opowiedzieć o chorobie dziecka i wtedy, choć może i straciłoby się nieco czasu stojąc w szaliku, byłby czas na czyjeś życie.
Kiedy wychodziłam przed nocą ze szpitala od Dużej Małej Dziewczynki lekarka zapewniała mnie, że niebezpieczeństwo jest zażegnane, choć przyjmując ją na oddział kilka godzin wcześniej powiedziała, że dwie pierwsze doby będą rozstrzygające.
Nie mogłam zostać w szpitalu. Musiałam wrócić do domu, żebym kolejny krwotok mogła mieć we własnym fotelu, a nie na oddziale zakaźnym. Teraz nie mam innego wyjścia. MUSZĘ przeżyć kolejną serię krwotoków. Tu też dosłownie chodzi o przeżycie - już przy poprzedniej było kiepsko. Czeka mnie czas z przeźroczystymi myślami, z życiem w innym wymiarze...
I to wszystko przez jeden głupi szalik?
A może raczej przez głupiego człowieka...
Dobrze przynajmniej że wybrano Franciszka. To imię zamyka klamrą moje życie - dziadek i wnuk - Franciszek. Jestem gotowa na przeźroczyste myśli. Jeszcze tylko powieszę pranie.

wtorek, 12 marca 2013

Pożar - z cyklu: Kobiety

Zima. Pożar w bloku. Kłęby dymu za oknem, jakby paliło się mieszkanie za ścianą. Matka z trójką malutkich dzieci sama w domu. W głowie zaświtała jej myśl: a co, jak wybuchnie gaz? Wybiec od razu, czy ubrać dzieci jako tako? Dzieci po domu biegają boso, bo nie lubią mieć skrępowanych stóp. Takie małe dzikie źrebięta. Matka podejmuje decyzję: dwoje starszych szybko ma pobiec do szuflady i założyć pierwsze skarpety, które wpadną w ręce. Najstarsze dziecko protestuje, że nie, bo nie lubi. Nie rozumie grozy i powagi sytuacji. Matka pewnie krzyczy. A może nie? Może jest zbyt przerażona i roztrzęsiona? Zdążyła dzieciom założyć kurteczki i włożyć buty. Zabiera telefon, portfel i smoczek niemowlęciu. Zbiega z trzeciego piętra zapewne z biciem serca. Nie zatrzymuje się, bo ma świadomość, że dzieci mogą zmarznąć. Ucieka. Byle jak najdalej. To taki odruch na pograniczu niemal zwierzęcego. Ze strachu. Gdzieś na drugim końcu miasta jest dom, w którym może się schronić. Kiedy znajduje się w bezpiecznej odległości, dzwoni do męża. Ten nie może od razu przyjechać do rodziny, bo jest w delegacji. Na szczęście niedaleko. Kiedy dociera do miejsca zamieszkania trwa akcja ratownicza. Z niektórych mieszkań ratownicy medyczni na noszach wynoszą być może nieprzytomnych ludzi. Strażacy gaszą płomienie strumieniami wody. Wszystkie ekipy ratownicze wykonują prace na swoich odcinkach, bo oprócz wspomnianych jest i pogotowie gazowe, i energetyczne itp. Kiedy mieszkańcy, którzy wylegli przed blok zobaczyli mężczyznę - ojca rodziny, biegną z krzykiem, że w mieszkaniu nie ma oznak życia, że być może podjęto decyzję o wyważeniu drzwi.


Po kilku godzinach, po kontrolach i badaniach stanu technicznego budynku i instalacji, specjaliści wydają decyzję: zagrożenia nie ma. Można wracać do domów.
Pod wieczór dzieci z krzykiem wybiegają ze swojego pokoju: pożar, pali się, uciekać!
Matka truchleje. Paraliżuje ją strach. Okazuje się, że dzieci mają nową zabawę. Ale ona zapewne już nigdy w życiu nie wyleczy się z tego lęku.

Każda może być tą pacjentką - z cyklu: Kobiety

- Jeszcze trzy miesiące temu nie było we mnie niczego. Dziś w miejscu, gdzie zwykle wypatruje się cudu życia, lekarz dostrzegł coś. Do powtórzenia badania skłoniły nas moje uporczywe krwotoki. Po badaniu powiedział, że to nic groźnego. Skąd wie, że to jest to, a nie TAMTO? - powiedziała kobieta w poczekalni u ginekologa.
- Nie wiem. A co się z tym robi?
- Nie chciał powiedzieć. Nie chciał mieszać się w paradę mojemu lekarzowi - tak powiedział. Powiedział jeszcze, że mój lekarz skierował mnie do niego tylko na badanie i kiedy dostanie wynik i zestawi go z innymi objawami, będzie wiedział jakie postępowanie zaproponować.
- To ja naprawdę nie wiem, co powiedzieć.
- A co tu mówić? Pani wie? Pani taka młoda i oczekuje dziecka, a ja przypomniałam sobie właśnie, jak przed ponad ćwierćwieczem byłam w błogosławionym stanie i chodziłam do ginekologa. Lekarz ten sam, czasy się trochę zmieniły. Gabinet, sposób traktowania pacjentek i ogólnie warunki. Dawniej poradnia ginekologiczna była zamknięta przed oczami innych pacjentów. Nie tak jak teraz rejestratorka w tłumie oczekujących do innych lekarzy i do pracowni analitycznej pyta bez pardonu kiedy była ostatnia miesiączka. Nikt nie pomyśli, że może to być krępujące dla pacjentki? Więc najpierw była poczekalnia. Właśnie za jej drzwiami zaczynał się wydzielony świat tylko dla kobiet. Z jednej strony była zapewniona wielka intymność, a z drugiej! Zaraz dojdę do tego. W poczekalni zawsze był rój kobiet - wszystkie krzesła zajęte, a było tych krzeseł trochę. Sama poczekalnia była olbrzymia, nie to co tutaj. Wtedy można było przyjść w godzinach przyjęć lekarza i zarejestrować się na wizytę bez wcześniejszej rezerwacji terminów itp. Teraz się przyszło i zostało się przyjętym. Ilość przyjętych pacjentek ograniczało widzimisię położnej lub zmęczenie lekarza, nie żadne limity NFZ. Dalej, za poczekalnią, był gabinet położnej. Też wielki, przestronny. Kiedy przeszło się przez magiel pytań i badań, które w tych warunkach mogły dotykać najintymniejszej sfery, przechodziło się do przebieralni. Przebieralnie oddzielone parawanami były dwie. Tam należało się przygotować do badania, znaczy rozebrać od pasa w dół i z gołym tyłkiem oczekiwać już na swoją kolejkę. Jak w jakimś obozie! A potem to już prosto do lekarza. Dlatego, tzn. przez tę przebieralnię, do ginekologa chodziło się koniecznie w spódnicy. Takie były czasy. No, sama nie wiem? Już może lepiej z tym gołym tyłkiem pod spódnicą, za parawanem w przebieralni oddzielonej trzema drzwiami od ogółu przychodni oczekiwać na wejście do gabinetu niż odpowiadać na krępujące pytania w ciasnej poczekalni wśród tłumu różnych pacjentów?
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Sama nie wiem, co myśleć. Wrócę do domu, to poczytam w internecie. Może upewnię się, że lekarz badając wiedział, że to jest to, a nie TAMTO, bo termin wizyty u mojego lekarza mam za kilka tygodni. Pani wie. Limity.

poniedziałek, 11 marca 2013

Odpowietrzanie balonów albo Klątwa Ondyny - z cyklu: Opowieści dla Zośki

- Co robisz za fotelem? - zapytałam Maleńką Wnuczkę dobrze wiedząc, co oznacza manipulowanie małymi rączkami i kombinowanie małym rozumkiem w ukryciu przed dorosłymi.
- To nie jest za fotelem! - odpowiedziała stanowczo, siedząc w kucki dokładnie za fotelem, na którym siedziałam.
- ? - chyba nie zdążyłam nawet w myślach postawić tego pytajnika, bo wystrzeliła jak z karabinu maszynowego:
- To jest pracownia. I ja tu ciężko pracuję!
- Taaak? - grałam na zwłokę, by przygotować się na odpowiedź jak na ucztę, gdyż każdy wywód tej czterolatki jest godny mistrza. - A co takiego robisz?
- Zamieniam duże balony na małe, bo takie bardziej lubię. O zobacz! - I mała rączka wystrzeliła zza fotela pokazując mi CAŁKIEM zawiązany i CAŁKIEM pusty balonik, przy czym wcześniej nikt nie odnotował huku pękającego balonu. - I to naprawdę jest ciężka praca!
- A pokażesz mi jak się to robi?
- Może później, teraz jestem ZA BARDZO zapracowana. - I wyciągnęła tym razem zza fotela cały bukiet pustych baloników.
Mała Duża Córeczka opowiadała mi przez telefon, jeszcze gdyśmy jechali, jak to razem z Tatą Plotkiem przez pół nocy dmuchali balony, by na rano zrobić frajdę dwóm małym solenizantom, a podczas tej opowieści aż w mojej głowie zaczęło się kręcić. Każdy, kto w swoim życiu nadmuchał naraz kilka, no kilkanaście balonów, może jakiś materac, wie o czym mówię. Baloników w pokoju były całe roje, więc gdy je ujrzałam, to - pewnie pod wpływem sugestii - w głowie zaczęło kręcić mi się jeszcze bardziej. Nie trzeba mieć aż tak wielkiej wyobraźni jak moja, wystarczy uzmysłowić sobie, że Mała Duża Córeczka ma astmę.

Po obiedzie okazałam się godna podzielenia się tajemnicą odpowietrzania CAŁKIEM zawiązanych baloników. Maleńka Wnuczka wyraziła nawet zgodę na sfilmowanie tego procesu i jestem szczęśliwą posiadaczką materiału video. Muszę przyznać, że w całym swoim życiu, i wtedy Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką i później, wśród rozlicznych pomysłów, nie przyszedł mi do głowy taki.
Rzecz to najbardziej oczywista na świecie, że nie mogę upublicznić tego patentu.


Krzyż za zasługi - z cyklu: Kobiety


Dom datowany na połowę XIX wieku stoi jeszcze, choć od wielu dziesiątek lat zionie pustką. W zamyśle tych, którzy przeżyli pacyfikację wsi, pozostał jako pomnik tamtego tragicznego wydarzenia. I choć pewna kobieta systematycznie przekracza jego próg, by pod jego dachem odnaleźć ciepło matczynego serca, to jednak ostatnią mieszkającą w nim kobietą, była ta rozstrzelana styczniowej nocy 43 roku. W zasadzie nie wiem, o której z kobiet będzie ta opowieść, może słowa tak się ułożą, że i czytelnik, i autorka odczytają prawdę, z którą zaczynamy się zmierzać. Dla jasności powiem, że w tej opowieści kobietą będziemy nazywać ofiarę wojenną, zaś kobietą-dziewczynką jej córkę - dziś staruszkę, od której zasłyszałam tę bolesną historię. Dom jest w opłakanym stanie, tak samo jak były najmłodsze lata kobiety-dziewczynki. Stałam dziś przy nim i trzymając dłoń na spróchniałych belkach odtwarzałam w wyobraźni wydarzenia sprzed 70. lat.
Dom, jak większość domów we wsi zamieszkiwała wielopokoleniowa rodzina. Mieszkali dziadkowie i małżeństwo z czwórką dzieci. Było to jeszcze całkiem młode małżeństwo, najstarsza córka, nasza kobieta-dziewczynka, w noc tragicznych wydarzeń miała zaledwie 9 lat. Jej młodsza siostra miała 6 lat i bracia bliźniacy po 4 lata. Ze wsi położonej w górach wywodziło się wielu uczestników ruchu oporu.  Mężczyźni i chłopcy, którym domem na długie lata okupacji stał się las, do wsi przychodzili pod osłoną nocy i niezwykle rzadko po świeże ubrania i zapasy żywności. Niemieccy okupanci doskonale zdawali sobie z tego sprawę i niejednokrotnie usiłowali zasadzić się na partyzantów, nigdy im się to jednak nie udało. Bali się wchodzić zbyt głęboko w las, bo przecież ludzie z gór z dziada pradziada mieli zbójowanie we krwi i swój las i swoje góry znali, jak żaden inny ludek swojej ojcowizny nie zna.
Ileż to razy kobieta szykowała zapasy jedzenia dla partyzantów, prała znoszone ubrania, cerowała i wreszcie nosiła do lasu! Miała też, w sobie tylko znanym miejscu, magazyn medyczny zorganizowany ze zrzutów spadochronowych. Nieraz jej świekra mówiła, żeby nie narażała dzieci na niebezpieczeństwo, ale przecież sama wykonywała ogrom pracy na rzecz ludzi z lasu. Niejedna wieś tak się angażowała i niejedna kobieta wzięła na swoje barki taki los. Nie było innych czasów jak tylko wojenne i dlatego tak trzeba było, choć tylko serce i wiara ojców dyktowały, co robić, żaden inny obowiązek, ani nakaz.
Kobietę-dziewczynkę spotkałam w szpitalu, leżałyśmy na łóżkach obok. Ja po ataku kamicy nerkowej, ona z obiema nerkami, które przestawały pracować.
- Niech mnie doktory nie namawiają na operację, bo nie będę żyła bez nerek, uwiązana do maszyny. Póki Bóg da, to mi one jeszcze posłużą, a przecie i tak na mnie pora. One, te moje nerki, były tak zmarznięte jak moje nogi.
Tu pokazała mi swoje stopy. Były sine, prawie czarne.
- Do tego były jeszcze obite hitlerowskimi pałami. Pani wie, ja cudem przeżyłam tamtą noc. Wszystkich moich rozstrzelali na moich oczach a mnie mało nie zakatowali. Spaliśmy, był środek nocy, kiedy do wsi wjechały samochody, wyskoczyło esesmanów tyle, co drzew w brzezince koło naszego domu. Wiela ich było. Prawie przy każdym pies rozjuszony, wytresowany do zagryzienia człowieka. Wszystkich z chałup powywlekali, prosto z łóżek. Jaki się gwałt zrobił w jednej chwili, to nawet nie chcę wspominać. Do mnie mamusia zakrzyknęła, bym szybko złapała co ciepłego do ubrania i wyszła jak Niemce kazali, ale moja siostrzyczka, taka malizna jeszcze, nie mogła się dobudzić, to ją te psie syny kolbą karabinu z łóżka wywlekli i tak jak wstała - boso i w koszulinie z flaneli wybiegła na plac na środku wsi. Rodzice po jednym z chłopców na ręce wzięli, dziadkowie szturchańcami i razami popędzani też nic wiele na grzbiet nie włożyli. Większość ludzi boso stała. A staliśmy tam ze dwie godziny. Niemce powiedzieli, że jak ludzie nie wydadzą partyzantów, to rozstrzelają 20 mieszkańców wsi. Partyzanci ponoć akcję zrobili, co strasznie Niemcom zaszkodziła i tak ich z równowagi wyprowadziła, co to potem cała wieś dostała krzyż zasługi za tych partyzanatów, za ich akcje, no i za tę noc przeklętą. Moja siostrzyczka zaczęła kwilić, bo jej mróz ścisnął stopy. Nie namyślając się zdjęłam szybko grube wełniane skarpety z moich stóp, bo zdążyłam je włożyć przed wyjściem i sama zostałam boso, bo przecie starsza byłam, to sobie pomyślałam, że wytrzymam i nie będę gęby darła z zimna. A tak by nas zaraz rozstrzelali. I co tam na wiele się to zdało? Wszystkich moich rozstrzelali.
Tu wielkie łzy potoczyły się jej z oczu. Nie był to żaden płacz, ani tym bardziej teatralny gest. Tak po prostu przez poorane głębokimi zmarszczkami policzki spłynął wolno potok łez, w których zawarta była cała tragedia tamtej nocy i każdego dnia, który po niej nastąpił.
Dom odwiedza, kiedy chce "porozmawiać" ze swoimi. Przekraczając próg, żegna się znakiem krzyża, jakby do katedry wchodziła.
- Bo to przecie katedra najważniejsza. W niej obdarowano mnie życiem i miłością, w niej mnie matula z babką pacierza nauczyły, w niej tatuś hołubił, a dziadek o przykazaniach Bożych prawił. I w niej przyszło przebaczenie dla wroga, co puścił serię z karabinu do moich najmilejszych. Tylko zapomnieć nie mogę... choć rodzinę rojną mam, męża, dzieci, wnuki i prawnuki... przed zapomnieniem strzeż mnie Boże.

sobota, 9 marca 2013

Wyruszyć w drogę - z cyklu: Kobiety



Patrząc na dom podróżniczki, na pierwszy rzut oka nikt by nie pomyślał, że to już czwarte pokolenie wychodzi z niego każdego dnia przemierzać ścieżki swojego życia, a kiedy zmęczenie znuży pielgrzymów, wracają na łono rodzinnego siedziska. Dom jest zadbany, wygląda, jakby dopiero opuściły go ekipy majstrów i budowlańców. Jego wiek zdradzają drewniane zdobienia w oknach na piętrze i w drzwiach na werandę. Dziś już nikt takich nie robi.
Dom jest pięknie położony - las chyli się ku północnej jego ścianie łagodnym zejściem z góry, a góra sąsiaduje z innymi wzniesieniami i kiedy się wdrapać na pierwsze i spojrzeć ku północy - jak okiem sięgnąć kopią się szczyty w pasmach poukładanych jedno za drugim. Kiedy się przyjdzie na świat w takim miejscu, kiedy wdrapuje się na te górki-pagórki serdeczne jak przyjaciel i patrzy w bezkresne pustkowie nie dziwi, że rodzi się w człowieku chęć wyruszenia w ten nieznany świat, który kusi tajemnicą. Nasza podróżniczka w swoją pierwszą życiową podróż wyruszyła w wieku niespełna pięciu lat. Ubzdurała sobie, że pójdzie odwiedzić babcię, nie tę, która mieszkała w pokoiku na facjacie lecz tę drugą, rzadko widywaną, bo mieszkającą daleko. Bóg czuwał nad wszystkimi, bo bystre oko sąsiada pracującego w polu wypatrzyło dziwną, małą postać w dali i detektywistyczny zmysł, kazał mu się tym zjawiskiem zainteresować. Dziecko było cztery kilometry od domu.
To była wróżba przyszłego życia dziewczynki. Starszą nieco będąc, nieustannie zasiewała w sercach i umysłach koleżanek chęć podróżowania, poznawania świata, odległych kultur i krajobrazów. Dopóki w koleżankach nie zbudziły się własne zainteresowania, towarzyszyły w przygotowaniach do wypraw, w czytaniu map, wertowały atlasy i informatory, sprawdzały detale przydatne w podróży. Szybko się jednak znużyły nie swoją pasją i przyszedł czas, że negowały wszystko, co wydarzyło się wcześniej. Będąc młodą dziewczyną natknęła się na informacje o kobiecie, która w odległym wieku XVIII wyruszyła w trwającą długie lata podróż do Indii. Po powrocie, nie mając innych możliwości, a bardzo chcąc podzielić się z większym niż słuchacze z sąsiedztwa odwiedzający ją i słuchający jej opowieści gronem, zaczęła pisać książki. Ponieważ była prostą kobietą ze środowiska, w którym nikogo nie uczono pisać i czytać, samodzielnie musiała posiąść tę sztukę i... napisała i własnoręcznie zilustrowała kilkanaście książek, które nigdy nie wyszły drukiem, choć do dzisiaj znajdują się w muzeum sławiącym imię tamtej kobiety. To dopiero ktoś! - myślała sobie nasza przyszła podróżniczka.
Niestety żadna z jej koleżanek nie odkryła w sobie pasji podróżnika. Przyszedł więc dzień, w którym nasza bohaterka wybierając samotność, opuściła domowe pielesze i wszystkie koleżanki, by tym razem naprawdę ruszyć w świat.
W podróżach najbardziej interesował ją człowiek na tle rzeczywistości obecnej i historycznej, w której się ukształtował i żył.  Z wykształcenia była etnografem i choć niepodobna badać kultury wszystkich ludów zamieszkujących glob, to ona dociekała wszelkich szczegółów związanych z historią, twórczością, obyczajowością, obrzędowością i całym bogactwem i fenomenem sztuki ludowej.
Najcenniejszymi pamiątkami z jej podróży były zdjęcia i zarejestrowane wywiady z ludźmi, którzy powoli odchodzili to w zapomnienie, to ze świata; niejednokrotnie przywoziła przedmioty, na widok których każdy się wzdrygał niewypowiedzianą myślą: phi, też coś, starocie jakieś przywiozła. Tymczasem były to najcenniejsze trofea, jakie podróżnik może zdobyć - wyroby dawnej sztuki ludowej, którą współczesność owładnięta globalizacją wypierała brutalnie i bezpardonowo.
Pomiędzy podróżami wydawała książki opowiadające o wszystkim, czego się dowiedziała i co zobaczyła. Najczęściej były to relacje z podróży takie reportaże i opowieści dla wszystkich, by każdy mógł zapragnąć podróżowania i poznawania świata. Albo przynajmniej, by dzięki nim liznął nieco świata. Były też pomiędzy nimi akademickie pozycje, które pozwoliły jej zdobyć tytuły naukowe i stać się cenioną znawczynią i autorytetem w dziedzinie etnografii i sztuki ludowej jej najbliższej okolicy.
Myślicie, że w swojej rodzinnej miejscowości była równie ceniona jak w środowisku akademickim i kulturoznawczym?


Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. (Ryszard Kapuściński)

piątek, 8 marca 2013

Pasja


„Są takie chęci w człowieku lekkie i lotne w ciemności ukryte, a przecież wzorzyste jak nocne motyle i wy je macie. Kiedy człowiek niczego nie pragnie, tylko darować co ma, a mieć po to tylko, aby darować.”  (Stanisław Vincenz - Prawda starowieku)

Wszyscy to w sobie mamy. Choćbyśmy nie wiem jak zaprzeczali i usilnie starali się marnować życie na zagłuszaniu w sobie tego wewnętrznego głosu on i tak się odezwie. Zdarza się, że bywamy głusi albo, że nasłuchujemy nie tam gdzie trzeba, ale najczęściej jest tak, że wszystkie nasze działania są ukierunkowane na stłamszenie go, zduszenie w zarodku, bo po co rozniecać iskrę, skoro ogień w nas i tak nie zapłonie? Mamy przeróżne wymówki. Najczęściej zasłaniamy się obowiązkami. A to rodzinnymi, a to zawodowymi. Zaś czas, który pozostaje nam pomiędzy wypełnianiem jednych i drugich układamy razem z naszym lenistwem na kanapie. I tak mija dzień za dniem, rok za rokiem. Życie nasze pokrywa się patyną bylejakości i żeby to chociaż szlachetna miedź na nas spatyniała! Tymczasem okazuje się, że choć z "fabryki" wyszliśmy w najlepszym gatunku, przez lata wyprzedawaliśmy po trosze i za drobne nasze ideały i marzenia. Nie zostało w nas z nas prawie nic. Prawie... Bo zdarza się, że ktoś dostanie kopa, jakąś iskrę Bożą. Nastąpi w nim przebudzenie, zobaczy jak zza mgły, albo jak we śnie swoje życie to, którego nie wiedzie, a którym powinien żyć. Budzi się. Jakie to wspaniałe uczucie, otworzyć oczy w rozpromienionym słońcem dniu. Przy przebudzeniu każdy dzień jest słoneczny. Nawet ten najbardziej pochmurny. Nawet ten z burzą letnią, czy śnieżycą. Kiełkuje w nas myśl, która zaczyna boleć, przynosić cierpienie. Bo tym jest to, co się w nas obudziło. Bólem, jeśli nadal trwamy w bezczynności i niewoli obowiązków, które tak naprawdę nie są obowiązkami, a treścią naszego życia. Cierpieniem, jeśli nie pozwolimy sobie na szaleństwo realizacji tego, co w życiu najważniejsze. To pasja, która powinna nas spalać od wewnątrz, byśmy mogli wyzwolić się z niewoli wygody i lenistwa, która powinna nas zaprowadzić na szczyt tego, do czego jesteśmy stworzeni - do realizacji siebie w dziele twórczego działania.
„Są takie chęci w człowieku lekkie i lotne w ciemności ukryte, a przecież wzorzyste jak nocne motyle i wy je macie...".
Niektórzy mają je zawsze i zawsze o nich wiedzą. Ci zdobywają szczyty, choć zdarza się, że nie z każdego wracają.

W hołdzie polskim himalaistom, Maciejowi Berbece i Tomaszowi Kowalskiemu, ludziom z pasją.



Malec i Mędrzec


czwartek, 7 marca 2013

Sierociniec - z cyklu: Kobiety


Piękny, drewniany stylowy dom z oszklonymi werandami i drewnianą sztukaterią wcale nie był budowany z przeznaczeniem na sierociniec. Dostała go w posagu córka dziedzica, młoda mężatka, wraz z ogromnym ogrodem doń przylegającym. Ogród był tak wielki, że sporo czasu zajmowało obejście dookoła  ogrodzenia. Jakże piękny to musiał być budynek, skoro dziś jeszcze, po tylu latach od momentu, w którym zamieszkała w nim młoda szczęśliwa mężatka, ale też i i po latach pustostanu, wciąż przyciąga oko podróżnika, który się w tamte strony zawieruszył? Z bliska i na żywo jest, wierzcie mi, przepiękny. Perła architektury drewnianej, wyjątkowo misterna i koronkowa robota sztukaterii najlepszych mistrzów w tej dziedzinie. Kiedyś budowanie domów było znacznie większą sztuką, niż dzisiaj. Kiedyś projektowało się dom specjalnie dla ludzi. Konkretnych ludzi. Małżeństwo musiało przeżyć już nieco wspólnej doli i niedoli, nim cieśle i architekci przystąpili do pracy. Z tym domem było oczywiście nieco inaczej, może dlatego inaczej niż marzyła, ułożył się los tamtej kobiety? Nie będziemy osądzać, czy wyszło to na dobre, czy też nie. Poznamy tylko jej los.
Kiedy mijał rok za rokiem, a kobieta nie mogła doczekać się upragnionego dziecka, rodzice wysłali ją za granicę do najlepszych specjalistów zajmujących się tymi, było nie było, wstydliwymi na ów czas, sprawami. A bo to prosty lud mawiał, że Pan Bóg wie co robi dając komu dziecko; komu nie błogosławi potomstwem, widać nie zasłużył. Ludzie o wyższym statusie społecznym mawiali, że widać kara to za grzechy popełnione w tym albo i wcześniejszym pokoleniu, zaś ci  najwyżej stojący na drabinie społecznej albo pomijali milczeniem, albo zacierali ręce z zawiści lub też rozpływali się w przesadnej żałości.
Pobyt w europejskich klinikach nie przyniósł oczekiwanego rezultatu. Ileż to nadziei i beznadziei przeżyła kobieta w swoim życiu, to tylko ona sama wie, albo też i ta, której nieobce są wszystkie te comiesięczne oczekiwania i tragedie.
Pierwsze dziecko trafiło pod dach tego domu nabrzmiałego oczekiwaniem na spełnienie, w tragicznych okolicznościach. Wpadło pod wóz jadący ulicą obok. Koło wzmocnione żelazną klamrą ucięło mu nogę pod kolanem. Krew trysnęła na wybrukowaną drogę i ludzie z wielkim krzykiem i lamentem, nie wiedząc co robić, w pierwszym odruchu zanieśli dzieciaka do domu dziedziczki. Zrobiło się wielkie zamieszanie. Dzieciak nim stracił przytomność, uczepił się szyi kobiety, jakby był jej rodzonym synem. A okazało się, że był sierotą. Kątem mieszkał u ludzi, którzy z dobrocią mieli tyle wspólnego, co kot napłakał. Przygarnęli go po śmierci ojca, bo tamten  na łożu śmierci darował im dług, który wobec niego mieli, i obiecali zając się dzieciakiem. Ale od takiego "zajmowania" to niech Bóg strzeże kogokolwiek. No, zresztą były to czasy, kiedy ludziom w ogóle się ciężko żyło, więc co tu mówić o sierotach.
Lekarz, który przyjechał wezwany telefonicznie, kręcąc głową z dezaprobatą zabrał nieprzytomnego już chłopca do szpitala. Coś tam wyburknął, że zbyt duża utrata krwi, że do szpitala daleko, że kto za to zapłaci i takie tam. Kobieta kazała brać dziecko bez zwłoki a o pieniądze się nie martwić. Jeździła potem do szpitala doglądać rekonwalescenta, a kiedy już można go było wypisać do domu uświadomiła sobie, że przecież on nie ma domu. Jakie to przerażające. Chłopiec nie miał żadnego domu, w którym czekałby na niego ktoś bliski z odrobiną choćby miłości. Ale ona miała pusty dom i miłość, której nie miała gdzie ulokować... w zaskakujący sposób Bóg spełnił jej modlitwy.
Z czasem w ogrodzie wybudowano drugi dom, bo ten stał się zbyt ciasny. I jeszcze jeden, ale letni, bo do niego przyjeżdżały dzieci tylko na lato. Sierociniec zaprowadzony przez kobietę w tak nieszczęśliwych okolicznościach rozrósł się do miana instytucji. Trzeba było zatrudnić wychowawców, nauczycieli, kucharki itd. itp. Wszyscy byli dobierani do pracy według jednego kryterium: miłości i zrozumienia spraw dzieci. W mieście i województwie organizowano bale dobroczynne, by zbierać fundusze na działalność placówki. Byli tacy ludzie, którzy szczodrze dzielili się swoją fortuną, bo uważali i nawet głośno mówili, że praca kobiety jest nie do przecenienia - ich nie byłoby stać na prowadzenie takiej działalności, więc  dlatego dzielą się pieniędzmi. Ale byli też i tacy, i to ci, którzy ogólnie w życiu nic nie robili, co doszukiwali się oszustw nie wiedzieć jakiej maści: a to, że dzieci znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, a to, że głodne, czy brudne, a to zmuszane do pracy lub wymyślali, że kobieta pieniądze zbierane na balach charytatywnych odkłada na tajnym szwajcarskim koncie...
Nie można powiedzieć, aby kobieta nie przejmowała się tym ludzkim gadaniem. Nie ma takiego mocarza, który by się nie ugiął przed którym złym słowem rzuconym przez podłych, zawistnych i zazdrosnych ludzi. Bo można osłonić się tarczą przed dziewięćdziesięcioma dziewięcioma złymi słowami, a przed setnym się ugiąć. Pracy jednak było wiele. Dzieci wymagały troski i miłości. Tak ręce jak i serce zajęte i wypełnione po brzegi nie pozwalały na zbyt długi frasunek. Poza tym każdy uśmiech, każda para małych i większych rączek owinięta wokół jej szyi, każdy całus złożony przez umorusaną buzię, szczebioczące głosy i radosny śmiech budowały najlepszy odpór na złe ludzkie języki.
Nie lubiła, gdy ktoś o niej mówił filantropka. Sama o sobie mówiła, że jest matką.
Współcześnie ktoś wyszedł z inicjatywą i za dwa lata ma się odbyć zjazd potomków wychowanków kobiety filantropki. Każdy z nich ma zapisaną historię tego pięknego domu emanującego miłością w swoich wspomnieniach domu rodzinnego, bo powtarzali ją dziadkowie, po dziadkach rodzice, a w przypadku niektórych osób opowieść zaczęła się podobno od pradziadków.
Może uda im się znaleźć fundusze na uratowanie ich rodzinnej sadyby?

Malec i Mędrzec


wtorek, 5 marca 2013

Matka Polka - z cyklu: Kobiety


Dom ma nietypową bryłę, gdyż zwykle domy, zwłaszcza w tym rejonie, mają kształt prostokąta. Ten  bardziej przypomina kwadrat. Stoi w niewielkiej dolince, od ściany lasu odgradza go potok, który wiosną przybiera niebezpieczne rozmiary. Bywa, że wylewa, dlatego dom stoi na podwyższonym fundamencie. Droga biegnie równolegle do potoku, na wysokiej skarpie, ale z drogi dom jest w zasadzie niewidoczny. Dom musiał być duży, ponieważ mieszkała w nim wielodzietna rodzina. Dopóki dzieci były małe, pracował tam tylko ojciec, ale czas był sprzymierzeńcem - dzieci szybko dorastały i każde, nim się usamodzielniło, pracując wspomagało finansowo rodzinę. Większość dzieci pokończyła studia, bo mądre były i pracowite. Ale to było potem.
Dokładnie nie wiem ile było dzieci. Mówiono mi, ale nie pamiętam czy jedenaścioro, czy dwanaścioro. Czy ktoś ze współczesnych wyobraża sobie taką ilość dzieci? Dziś ludzie boją się obowiązku i pracy w domu. Sterylne mieszkania wyposażone w sprzęt elektroniczny wyręczający człowieka niemal we wszystkim, po dwa samochody w garażu, wczasy za granicą, wizyty w spa i salonach kosmetycznych, fura pieniędzy na kontach i lokatach, operacje plastyczne i zabiegi ujędrniające. I jedno dziecko do kompletu, bo przecież dziecko to taka odpowiedzialność, a z drugiej strony - lokata.

Do kobiety z tamtego domu z czasem ludzie zaczęli się zwracać - Matko, potem ktoś dla żartu dodał: Bolko, bo Bolesława miała na imię, a wnet przeinaczyli na Polko, no i tak już została Matką Polką. Dziś synonim Matki Polki to ironiczna forma odzwierciedlająca obraz kobiety z PRL-u urobionej po pachy, odprowadzającej dzieci do żłobka, przedszkola i szkoły, wiecznie w kolejkach, z ciężkimi siatami, przy praniu, przy garach. Wyszydzono i wyparto tym prawdziwy obraz Matki Polki, wcale nie urobionej po pachy kobiety, a prawdziwej strażniczki domowego ogniska iskrzącego ciepłem i miłością, kobiety wychowującej swe dzieci według najwznioślejszych ideałów, dzięki którym do walki ze złem stają, miłującej Boga i bliźniego, szczerej patriotki.

- Pamiętajcie dzieci, żeby zawsze dobrze innym czynić! - przypominała przy każdej okazji.
- A co to jest dobrze innym czynić? - pytały póki małe były i wiele nie rozumiały.
- Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, a będzie dobrze. - odpowiadała.
- A jak kto matulu wykorzysta?
- Synkowie moi i córeczki - powiadała - różni ludzie chodzą po świecie i Pan Bóg każdego kocha. Są tacy, co górami chodzą po samiutkich szczytach. Są, co w dolinach i kotlinach się najlepiej czują. Ale są też i tacy, co po wyżynach, i tacy, co po nizinach chodzą i tam im najlepiej. A jeszcze inni nad wodą, albo na wodzie. Nie zrozumie ten ze szczytów górskich tego, co na wodzie i odwrotnie. Każdy ma swoje interesy. Ale tylko ten się liczy, co na własny interes nie bacząc, drugiemu dobrze czyni.
- Ale jakże to tak matulu dobrze drugim czynić, kiedy oni czasem źli dla nas? - pytały dzieci ze zdziwieniem.
- Na siebie baczcie! Nie na innych! - gromiła ich srogo. - Waszym obowiązkiem jest kochać i pracować. I czas na modlitwę zawsze znaleźć. To z tego coście innym uczynili będą was sądzić u Świętego Piotra. Dość gadania. Do roboty.

Pracy było mnogo. Ale też każdy miał przypisane obowiązki, a jak coś trzeba było dodatkowo zrobić, nikt się nie ociągał, ani nie wymigiwał. Potrafiły dzieci o matkę zadbać, by zbyt ciężko w jej w życiu nie było. Córki, coraz liczniejsze prace w domu brały na siebie, a i ojciec w polu i gospodarce miał wyrękę z synów. A było co robić w prostej chałupie, przy tylu ludziskach! Samego ciasta na chleb w sobotę zagnieść, to dla kilku par dziewczęcych rąk praca. A pranie! Czy kto sobie wyobraża pranie, kiedy wodę ze studni trzeba przynieść, nagrzać na piecu i prać, i prać, i prać! Samo mycie statków z całego dnia zajmowało wiele czasu. Jedna dziewczynka myła w misce z ciepłą wodą, druga w innej misce płukała, trzecia wycierała wykrochmaloną i wyprasowaną ścierką. A ile się przy wspólnej pracy naśpiewały, naśmiały, naopowiadały!

Matka Polka lubiła każdą chwilę swojego wypełnionego dziećmi życia. Uwielbiała stan błogosławiony; czas, w którym miała dziecko w swoim wnętrzu, tuż pod sercem. To był prawdziwie błogosławiony czas. Wydając każde kolejne dziecko na świat, kładła na jego główce dłonie, a z nich spływało na dziecinę błogosławieństwo. Wraz z nim miłość i radość.  Zaś wszystkie lata z rozrastającą się gromadą, kiedy obserwowała jak wzrastają, jak się uczą, dojrzewają, były dla niej czasem wzrostu. To wtedy, patrząc na własne dzieci, ucząc się cierpliwości i miłości przekonała się, że to dorośli więcej się uczą od dzieci, a nie odwrotnie, jak powszechnie mniemano. Po latach nabrała głębokiej rozwagi, zdobyła wielką mądrość. Dzieci odwzajemniały szczodrze ofiarowaną im miłość. Ludzie we wsi nadziwić się nie mogli, że z takiej biedy, a każde dziecko szkoły pokończyło, potem i studia?! Byli tacy, co wyszydzali Matkę Polkę, jawnie się z niej śmiali. Niejednokrotnie upokarzali. Więcej było tych, co odnosili się do niej z szacunkiem. Ona wszystkich równo traktowała, podle nauk, które dzieciom od zawsze dawała.

Dzisiaj dom obejmują klamry, bo zaczął pękać w szwach i trzeba było stare bale drzewa pościągać do kupy. Taki to symbol owej matczynej miłości i mądrości, która ramionami jak klamrami całą rodzinę w mocnym uścisku trzymać się nauczyła. Dziś, choć matki już nie stało, wszyscy licznie na święta do domu zjeżdżają. Wielu z nich wnuków się doczekało, więc rodzina jest niewyobrażalnych rozmiarów. Będzie tego ponad sześć dziesiątek ludzi.

Malec i Mędrzec


Prawda starowieku

Powiadał powiastun, że gdy czasy były tak odległe, że już przeszły w czas bezwieści, nazłosłowienie było grzechem przepastym. Ale teraz, kiej czasy i ludzie znijaczone, każdy może bez kary nijakiej drugiemu nazłosłowić...

Taki piękny i prawy świat starowieku, ze wszystkimi jego prawdami roztacza najwspanialszy powiastun Huculszczyzny - Stanisław Vincenz. Starowiek zamieszkiwali tylko ludzie prawi i honorowi i dopiero kiedy cesarskie urzędy policzyły góry, połoniny i caryny, odmierzyły czas na godziny i minuty, czasy stały się znijaczone, bo o ludziach nie wspomnę. "Woda studenenka", ta wypływająca w olbrzymim kotle czarnohorskim u stóp Howerli, wysmykująca się pośród omszałych głazów spod ziemi, w wyższych partiach szumiąca w podziemnych korytarzach, ma swoje znaczące miejsce w historii ludzi zamieszkujących Wierchowinę. Odwieczne westchnienie człowieka przechodzącego obok źródła "tyś woda, tyś biała, tyś czysta, tyś cała, tyś święta, tyś żywa, tyś woda prawdziwa" jest modlitwą spragnionych ust.
A ogień - góralska watra - zwany tak we wszystkich językach ludów zamieszkujących Karpaty! Rozpalany wiosną, gaszony jesienią, gdy pasterze schodzili ze stadami z gór, też słyszał zamawianie ludzkie. "Choć gaśniesz - nie zgaśniesz, nie zginiesz a zaśniesz. Twe węgle nie zginą - przebędą przez zimę. Na zimę ci ścielę kołyskę w popiele. Na wiosnę znów żywa twa siostra prawdziwa, obudzi cię ze snu i węgle twe wskrzesną. Choć gaśniesz - nie zgaśniesz, nie zginiesz - a zaśniesz."
Wspaniały język bajań i powiadań starowieku jawi mi się językiem zaszczepionym w najgłębszych pokładach pamięci. Nie jest łatwy. Czytać trzeba powoli. Dla zrozumienia, ale i dla upojenia. Bo czyta się tak, że można i należy zachłysnąć się każdym słowem. Mam wrażenie, jakbym kiedyś się tym językiem posługiwała. Brzmi jak muzyka dla zmysłów, które znają kod, jego melodię i piękno. Znają zmysły i zna pamięć, bo nenia, nenieczka do snu, gdy niemowlęciem byłam, nim, jego piosenką usypiała. Ona mi te prawdy starowieku wyszeptała i opowiedziała, jako pierwsza piastunka i powiastunka. Weronka. Moja nenieczka. I nie może być inaczej, skoro nawet Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, bo on pierwszy zaczął lekturę opowieści z wysokiej połoniny, powiedział: to jest napisane językiem i stylem podobnym do twojego... Po dwóch dniach przygody na obu brzegach Czarnego Czeremoszu tym bardziej jestem rada takiemu porównaniu, choć zrobiłabym odwrotne zestawienie ;).

Kiedy się było i widziało miejsca, które opisuje Vincenz, kiedy się raz wyczuło tętno i poczuło bicie serca tej ziemi, tym bardziej niezwykłą jawi się "Prawda starowieku”.

poniedziałek, 4 marca 2013

Malec i Mędrzec


Moje Życie Pi

Najpierw jesteś zszokowany. Nie wierzysz. Nie, to się nie dzieje naprawdę - myślisz. Przecież człowiek, którego znasz, nie może być aż tak podły, by dopuścić się tych wszystkich okropności względem ciebie. Potem, kiełkuje w tobie myśl: jak to nie może, niejednokrotnie dopuszczał się mniejszych, czy większych świństw, tylko ty, wieczny idealista nawet nie liczyłeś tych siedemdziesięciu siedmiu razy, bo przecież powtarzasz za dnia i przed snem "jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Z kiełkującej myśli wyrasta rachityczna roślina, która uginając się pod twoją prawowiernością względem bliźniego wydaje najpierw delikatny poszum jak łagodny wiatr na letniej łące, potem rosnąc, szemrze głosem potoku, wreszcie szumi coraz głośniej, by zagrzmieć gromem: zbyt wiele niegodziwości dokonał ten człowiek względem ciebie, stać go i na tę kolejną. Tylko ta kolejna jest przerażająca. Znacznie bardziej niż kanibalizm na szalupie rozbitków. Nikt nie musi walczyć o przetrwanie, życie nie jest wygraną, a honor i szacunek zastawem za kolejny dzień bytu. A jednak. Myśl w twojej głowie grzmi głosem wodogrzmotu i podjąłeś już decyzję. Zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Wyrzucić z pamięci ten okres, kiedy niby rozbitek błądziłeś po oceanie, który był bezmiarem twojego zagubienia i osamotnienia. Ocean i maleńka szalupa stały się wszystkim: nadzieją i lękiem, życiem i śmiercią, walką i przegraną. Byłeś bogiem a Bóg był twoim wiernym towarzyszem. Niezmierzony gniew natury już się w tobie ziścił - oparłeś się falom sięgającym nieba, zapanowałeś nad nimi, bo opanowałeś strach przed śmiercią. Więc, kiedy dobijasz do brzegu jeszcze mocniej czujesz, że duch twój jest nieśmiertelny. Miałeś cały ocean czasu na rozmowę z Bogiem, ale odkładałeś to, co najważniejsze na potem. Potem On odszedł na swoją pustynię. A ty musisz Mu przecież to powiedzieć. Nie chodzi ci o podziękowanie za pomoc, za przetrwanie, za uratowanie życia. Chcesz Go przeprosić, tego tygrysa bengalskiego, który w tobie jest, choć tak ulotny. Więc mówisz: przepraszam Cię za tyle zmarnowanego czasu w nieodpowiednim towarzystwie wampira ludojada. Za czas stracony bezpowrotnie. Za życie jak w potrzasku. Przepraszam, za całą energię źle spożytkowaną. A można ją było przełożyć na coś, co dałoby owoc mięsisty, soczysty, winny. Przepraszam za brak sprzeciwu przed mocą tego oceanu i poddanie się jemu. Słyszysz tygrysie?! Przepraaaszaaam!!!
I tak nikt ci nie uwierzy, że Bóg był wtedy z tobą. Dziś sam w to nie wierzysz. Na dzisiaj pasuje ta krótka wersja z ostatnich stron. Książki - życia.

sobota, 2 marca 2013

Lunapark - z cyklu: Kobiety

Dom nauczycielki 

Na pierwszym piętrze tej czynszowej kamienicy stojącej w samym centrum niezbyt dużego miasta położonego w górach mieszka kobieta, która jest nauczycielką. Jest to pierwsza z dotychczasowych historia opowiadająca o kimś, kto jeszcze żyje. Niegdyś nauczycielka zajmowała całe mieszkanie z obydwoma balkonami. Potem, kiedy TO się stało, była zmuszona zmniejszyć powierzchnię do niezbędnego minimum a resztę pięknego, słonecznego mieszkania odgrodzić i odsprzedać. Nie było to trudne do zrobienia, ponieważ wystarczyło zamurować drzwi w ścianie, gdyż pokoje balkonowe stały w amfiladzie, zaś z korytarza wydzielić całkiem nowe wejście. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży tej większej części mieszkania zrobiła remont w swoim gniazdku, jak widać na zdjęciu nawet wymieniła okna. Pozostałą część przeznaczyła na "życie". Bo nauczycielka straciła pracę i została bez źródła utrzymania.
Urodziła się i wychowała w czasach, w których większość ludzi reprezentowała te same wartości, których podstawy oparte były na chrześcijaństwie. Uczyła języka ojczystego, była doskonałym etykiem, bliskie jej były idee humanizmu. W pracy z młodzieżą posiadała niezwykłą intuicję i wyczucie, tak jakby szóstym zmysłem odbierała potrzeby młodego człowieka. Całe jej życie nakierowane było na dobro wychowanków, do ludzi odnosiła się z miłością i szacunkiem, potrafiła największego nawet nieuka zmotywować i wspólnie z nim odnaleźć ścieżki prowadzące go do odnalezienia marzeń i pasji, a w konsekwencji do życiowej misji. Oddana ludziom i pracy, poświęcająca siebie bez reszty sprawie wychowania młodego pokolenia. Była też szanowana w środowisku zawodowym za mądrość i dobroć, a te nie zawsze idą przecież w parze. Przy tym wszystkim była osobą niezwykle wymagającą. Wpierw wymagała od siebie. Może to banalne, ale będąc pracowitą, odpowiedzialną i obowiązkową, dawała przykład postępowania. Wiedziała, jak należy traktować młodego człowieka, by przez wychowanie i nauczanie dać mu kapitał na jego przyszłe życie.
Mijały lata, a nawet dziesiątki lat. Starsi od niej nauczyciele odchodzili na emeryturę. Ich miejsce zajmowali młodzi, którzy już niekoniecznie wyznawali wartości, które ukształtowały pokolenie ich rodziców. Zmienił się również świat - jakby znalazł się na karuzeli konsumpcjonizmu, której zerwała się wajcha pozwalająca na zwolnienie i zatrzymanie jej mechanizmu. Nowe roczniki młodzieży, które przychodziły do szkoły, znały już tylko życie wyznaczone pędem owej karuzeli. Chodziło o to, żeby nie spaść a przy okazji zająć lepsze i wygodniejsze miejsce, nawet kosztem zepchnięcia kolegi, czy koleżanki. Dyrekcja szkoły, która również legitymowała się pochodzeniem z owego lunaparku, zaczęła kłaść nacisk i - początkowo zachęcać, w konsekwencji zmuszać - nauczycieli do "łagodniejszego" traktowania wychowanków, niestawiania im zbyt wygórowanych wymagań jeśli chodzi o morale, zachowania etyczne i tym podobne przeżytki poprzedniej epoki, bo tak naprawdę jedyne, na czym szkole zależy, to odpowiednie miejsce w rankingu. Czyli znów ta karuzela.
Nauczycielka, o której mówię, nie mogła się z tym pogodzić. Owszem rozważała apele dyrekcji, ale po rozeznaniu wszystkich za i przeciw doszła do wniosku, że nie może być mowy o dostosowaniu własnych wartości, wartości tak ważnych dla każdego człowieka, do potrzeb zwariowanego świata. Świata, który stanął na głowie! Trwała więc w świecie wartości wyznaczonych i wypracowanych przez pokolenia w tysiącleciach dziejów ludzkości, tych najoczywistszych i najbardziej elementarnych, które można zamknąć w słowie: miłość. Miłość rozumna: miłosierna ale i wymagająca. Z tym, że współcześni oczekiwali czegoś na wzór miłosierdzia, a raczej pobłażliwości. O wymaganiach słyszeć nie chcieli.
Napisano donos. Jeden po drugim. Nauczycielce wielokrotnie kazano się stawić w gabinecie dyrektora i upominano, że jeśli nie zmieni swojego stosunku do uczniów, zostanie zwolniona. Wciąż słyszała o kompromisach, tak jakby kompromis był czymś, co jest do przyjęcia ze swym fundamentalnym założeniem rezygnacji z systemu wyznawanych wartości. Poza tym jej postawa była niewygodna, bo niezrozumiała, więc budząca lęk jak wszystko, co nieznane, wśród grona pedagogicznego, które w większości składało się z młodych ludzi oszołomionych pędem karuzeli konsumpcjonizmu.

Nauczycielka chodzi po mieście z podniesioną głową. Nie wie na jak długo wystarczą jej pieniądze pochodzące ze sprzedaży części mieszkania. Jest ani stara, ani młoda. Może znajdzie jeszcze jakąś pracę. Byle nie w tym lunaparku, którym stał się współczesny świat.