Najpierw jesteś zszokowany. Nie wierzysz. Nie, to się nie dzieje naprawdę - myślisz. Przecież człowiek, którego znasz, nie może być aż tak podły, by dopuścić się tych wszystkich okropności względem ciebie. Potem, kiełkuje w tobie myśl: jak to nie może, niejednokrotnie dopuszczał się mniejszych, czy większych świństw, tylko ty, wieczny idealista nawet nie liczyłeś tych siedemdziesięciu siedmiu razy, bo przecież powtarzasz za dnia i przed snem "jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Z kiełkującej myśli wyrasta rachityczna roślina, która uginając się pod twoją prawowiernością względem bliźniego wydaje najpierw delikatny poszum jak łagodny wiatr na letniej łące, potem rosnąc, szemrze głosem potoku, wreszcie szumi coraz głośniej, by zagrzmieć gromem: zbyt wiele niegodziwości dokonał ten człowiek względem ciebie, stać go i na tę kolejną. Tylko ta kolejna jest przerażająca. Znacznie bardziej niż kanibalizm na szalupie rozbitków. Nikt nie musi walczyć o przetrwanie, życie nie jest wygraną, a honor i szacunek zastawem za kolejny dzień bytu. A jednak. Myśl w twojej głowie grzmi głosem wodogrzmotu i podjąłeś już decyzję. Zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Wyrzucić z pamięci ten okres, kiedy niby rozbitek błądziłeś po oceanie, który był bezmiarem twojego zagubienia i osamotnienia. Ocean i maleńka szalupa stały się wszystkim: nadzieją i lękiem, życiem i śmiercią, walką i przegraną. Byłeś bogiem a Bóg był twoim wiernym towarzyszem. Niezmierzony gniew natury już się w tobie ziścił - oparłeś się falom sięgającym nieba, zapanowałeś nad nimi, bo opanowałeś strach przed śmiercią. Więc, kiedy dobijasz do brzegu jeszcze mocniej czujesz, że duch twój jest nieśmiertelny. Miałeś cały ocean czasu na rozmowę z Bogiem, ale odkładałeś to, co najważniejsze na potem. Potem On odszedł na swoją pustynię. A ty musisz Mu przecież to powiedzieć. Nie chodzi ci o podziękowanie za pomoc, za przetrwanie, za uratowanie życia. Chcesz Go przeprosić, tego tygrysa bengalskiego, który w tobie jest, choć tak ulotny. Więc mówisz: przepraszam Cię za tyle zmarnowanego czasu w nieodpowiednim towarzystwie wampira ludojada. Za czas stracony bezpowrotnie. Za życie jak w potrzasku. Przepraszam, za całą energię źle spożytkowaną. A można ją było przełożyć na coś, co dałoby owoc mięsisty, soczysty, winny. Przepraszam za brak sprzeciwu przed mocą tego oceanu i poddanie się jemu. Słyszysz tygrysie?! Przepraaaszaaam!!!
I tak nikt ci nie uwierzy, że Bóg był wtedy z tobą. Dziś sam w to nie wierzysz. Na dzisiaj pasuje ta krótka wersja z ostatnich stron. Książki - życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz