MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 7 marca 2013

Sierociniec - z cyklu: Kobiety


Piękny, drewniany stylowy dom z oszklonymi werandami i drewnianą sztukaterią wcale nie był budowany z przeznaczeniem na sierociniec. Dostała go w posagu córka dziedzica, młoda mężatka, wraz z ogromnym ogrodem doń przylegającym. Ogród był tak wielki, że sporo czasu zajmowało obejście dookoła  ogrodzenia. Jakże piękny to musiał być budynek, skoro dziś jeszcze, po tylu latach od momentu, w którym zamieszkała w nim młoda szczęśliwa mężatka, ale też i i po latach pustostanu, wciąż przyciąga oko podróżnika, który się w tamte strony zawieruszył? Z bliska i na żywo jest, wierzcie mi, przepiękny. Perła architektury drewnianej, wyjątkowo misterna i koronkowa robota sztukaterii najlepszych mistrzów w tej dziedzinie. Kiedyś budowanie domów było znacznie większą sztuką, niż dzisiaj. Kiedyś projektowało się dom specjalnie dla ludzi. Konkretnych ludzi. Małżeństwo musiało przeżyć już nieco wspólnej doli i niedoli, nim cieśle i architekci przystąpili do pracy. Z tym domem było oczywiście nieco inaczej, może dlatego inaczej niż marzyła, ułożył się los tamtej kobiety? Nie będziemy osądzać, czy wyszło to na dobre, czy też nie. Poznamy tylko jej los.
Kiedy mijał rok za rokiem, a kobieta nie mogła doczekać się upragnionego dziecka, rodzice wysłali ją za granicę do najlepszych specjalistów zajmujących się tymi, było nie było, wstydliwymi na ów czas, sprawami. A bo to prosty lud mawiał, że Pan Bóg wie co robi dając komu dziecko; komu nie błogosławi potomstwem, widać nie zasłużył. Ludzie o wyższym statusie społecznym mawiali, że widać kara to za grzechy popełnione w tym albo i wcześniejszym pokoleniu, zaś ci  najwyżej stojący na drabinie społecznej albo pomijali milczeniem, albo zacierali ręce z zawiści lub też rozpływali się w przesadnej żałości.
Pobyt w europejskich klinikach nie przyniósł oczekiwanego rezultatu. Ileż to nadziei i beznadziei przeżyła kobieta w swoim życiu, to tylko ona sama wie, albo też i ta, której nieobce są wszystkie te comiesięczne oczekiwania i tragedie.
Pierwsze dziecko trafiło pod dach tego domu nabrzmiałego oczekiwaniem na spełnienie, w tragicznych okolicznościach. Wpadło pod wóz jadący ulicą obok. Koło wzmocnione żelazną klamrą ucięło mu nogę pod kolanem. Krew trysnęła na wybrukowaną drogę i ludzie z wielkim krzykiem i lamentem, nie wiedząc co robić, w pierwszym odruchu zanieśli dzieciaka do domu dziedziczki. Zrobiło się wielkie zamieszanie. Dzieciak nim stracił przytomność, uczepił się szyi kobiety, jakby był jej rodzonym synem. A okazało się, że był sierotą. Kątem mieszkał u ludzi, którzy z dobrocią mieli tyle wspólnego, co kot napłakał. Przygarnęli go po śmierci ojca, bo tamten  na łożu śmierci darował im dług, który wobec niego mieli, i obiecali zając się dzieciakiem. Ale od takiego "zajmowania" to niech Bóg strzeże kogokolwiek. No, zresztą były to czasy, kiedy ludziom w ogóle się ciężko żyło, więc co tu mówić o sierotach.
Lekarz, który przyjechał wezwany telefonicznie, kręcąc głową z dezaprobatą zabrał nieprzytomnego już chłopca do szpitala. Coś tam wyburknął, że zbyt duża utrata krwi, że do szpitala daleko, że kto za to zapłaci i takie tam. Kobieta kazała brać dziecko bez zwłoki a o pieniądze się nie martwić. Jeździła potem do szpitala doglądać rekonwalescenta, a kiedy już można go było wypisać do domu uświadomiła sobie, że przecież on nie ma domu. Jakie to przerażające. Chłopiec nie miał żadnego domu, w którym czekałby na niego ktoś bliski z odrobiną choćby miłości. Ale ona miała pusty dom i miłość, której nie miała gdzie ulokować... w zaskakujący sposób Bóg spełnił jej modlitwy.
Z czasem w ogrodzie wybudowano drugi dom, bo ten stał się zbyt ciasny. I jeszcze jeden, ale letni, bo do niego przyjeżdżały dzieci tylko na lato. Sierociniec zaprowadzony przez kobietę w tak nieszczęśliwych okolicznościach rozrósł się do miana instytucji. Trzeba było zatrudnić wychowawców, nauczycieli, kucharki itd. itp. Wszyscy byli dobierani do pracy według jednego kryterium: miłości i zrozumienia spraw dzieci. W mieście i województwie organizowano bale dobroczynne, by zbierać fundusze na działalność placówki. Byli tacy ludzie, którzy szczodrze dzielili się swoją fortuną, bo uważali i nawet głośno mówili, że praca kobiety jest nie do przecenienia - ich nie byłoby stać na prowadzenie takiej działalności, więc  dlatego dzielą się pieniędzmi. Ale byli też i tacy, i to ci, którzy ogólnie w życiu nic nie robili, co doszukiwali się oszustw nie wiedzieć jakiej maści: a to, że dzieci znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, a to, że głodne, czy brudne, a to zmuszane do pracy lub wymyślali, że kobieta pieniądze zbierane na balach charytatywnych odkłada na tajnym szwajcarskim koncie...
Nie można powiedzieć, aby kobieta nie przejmowała się tym ludzkim gadaniem. Nie ma takiego mocarza, który by się nie ugiął przed którym złym słowem rzuconym przez podłych, zawistnych i zazdrosnych ludzi. Bo można osłonić się tarczą przed dziewięćdziesięcioma dziewięcioma złymi słowami, a przed setnym się ugiąć. Pracy jednak było wiele. Dzieci wymagały troski i miłości. Tak ręce jak i serce zajęte i wypełnione po brzegi nie pozwalały na zbyt długi frasunek. Poza tym każdy uśmiech, każda para małych i większych rączek owinięta wokół jej szyi, każdy całus złożony przez umorusaną buzię, szczebioczące głosy i radosny śmiech budowały najlepszy odpór na złe ludzkie języki.
Nie lubiła, gdy ktoś o niej mówił filantropka. Sama o sobie mówiła, że jest matką.
Współcześnie ktoś wyszedł z inicjatywą i za dwa lata ma się odbyć zjazd potomków wychowanków kobiety filantropki. Każdy z nich ma zapisaną historię tego pięknego domu emanującego miłością w swoich wspomnieniach domu rodzinnego, bo powtarzali ją dziadkowie, po dziadkach rodzice, a w przypadku niektórych osób opowieść zaczęła się podobno od pradziadków.
Może uda im się znaleźć fundusze na uratowanie ich rodzinnej sadyby?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz