MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 30 kwietnia 2013

Radość wesela

Przez cały ubiegły tydzień wiosna stroiła się do zamążpójścia, by około soboty pozbawić tchu tych, którzy troszczą się o chleb. Stanęła w całej krasie ubrana w białą suknię utkaną z najdelikatniejszych płatków, zdobna w koronę rozkwitłych drzew, z muzyką w kielichach pierwszych kwiatów. Dwóch drużbów weselnych w czarnych smokingach stanęło u wrót  kościelnych, by pilnie strzec porządku ceremonii. Pan młody jest całym światem młodziutkiej oblubienicy i właśnie dla jego urody przystroiła się w tę niewinność bieli. Ze trzy dni trwała w oczekiwaniu na oblubieńca, któremu postanowiła się oddać, a świat gasił i zapalał gwiazdy, rozdmuchiwał wiatry na cztery strony, w jednym miejscu głaskał powierzchnie mórz i oceanów, by w innym wzburzyć wielkie fale ku uciesze i radości sobie tylko znanej. Malował chmurki na niebie i rosił deszczem ziemię, by spulchniona mogła przyjąć nasienie wszelkiego płodu. Nadawał kierunek strumieniom i pilnował, by trafiły do koryta swych rzek. Gładził czupryny gór i dawał nura nad i pod. Dął w żagle obłoków i sypał się piaskiem w klepsydrze czasu. Tyle miał zajęć, tak długo kazał na siebie czekać, że w końcu przegapiłam chwilę, w której miałby się zjawić, by pojąć ją, wiosnę, swą oblubienicę miłą, za żonę.
Każda magnolia jest jak panna młoda, która ukazała światu swą radość i szczęście odbijające się w białej szacie skromności i czystości.





Kredens babci

Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką nigdy nie zastanawiałam się, czy kredens w kuchni u Mojej Babci był kiedyś wymieniany. On po prostu był. Moje pokolenie, gdy słyszy kredens babci, od razu widzi ten kuchenny masywny mebel z drewna, w białym kolorze. Kredens stał na szerokich nogach akurat na takiej wysokości nad podłogą, by babcia myjąc szmatą podłogę na kolanach mogła wsunąć pod spód swoją rękę i zagarnąć stamtąd śmieci. Dół kredensu był głębszy niż góra. Trzymało się w nim garnki i wiele kuchennych akcesoriów o dużych gabarytach. Góra kredensu była nieco płytsza i zaczynała się od dwóch szafeczek po bokach i dwóch rzędów szuflad w środku. Nad nimi były oszklone półki na szkło i porcelanę - serwis, szklanki, filiżanki itp. zabawki dla dużych dziewczynek. Pod serwisy i filiżanki kładło się białą, wykrochmaloną serwetkę robioną na szydełku i dla lepszego efektu, część serwetki zwisała poza półkę. Szkło w tych górnych szafkach było dekorowane jakimiś rżniętymi wzorkami, bądź zmatowione lub w inny sposób ozdabiane - najczęściej w kwiaty. Górna część kredensu  też miała swoją filuterną konstrukcję, bo bo bokach były zamykane szafki, a środkowa półka miała suwane te zdobne szybki. Cały kredens, w zależności od modelu, zdobił jakiś mniej lub bardziej fantazyjny frezowany cokolik dzięki czemu na szczycie kredensu robiło się miejsce na płaskie rzeczy, które położone tam, mogły być niewidoczne dla oczu. Czasem coś trzeba było chować przed domownikami, a że całość była dość wysoka, więc przedmioty tam ułożone były niewidoczne dla oczu wszystkich domowników. Nieraz górę zdobiły dzbanki i wazy, albo flakony. Czasem stało tam choć co. Pomiędzy serwisem mającym swoje miejsce na honorowym, środkowym miejscu, ustawiało się jakieś zdjęcie, czy kartkę świąteczną, a za ramką bocznej oszklonej szafki tkwił obrazek święty. Wszystkie półki wykładało się ceratą, by przedłużyć żywotność kredensu. Ceratę łatwiej się myło i można ją było co kilka lat wymienić. By cerata się nie przesuwała, przypinało się ją pinezkami do drewnianej półki. Taki kredens krył istne cuda, a sporej ich ilości nikt by się w kuchennym meblu nie spodziewał! Od butelki z sokiem malinowym, przez landrynki i czekoladki, po nożyczki, śrubki, stare odcinki renty, czy emerytury, ważne dokumenty, stare gazety z ważną informacją, jakieś zdjęcia itp. Zdjęć w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką nie robiło się zbyt wiele, dlatego każde oglądało się wielokrotnie ucząc się szczegółów niemal na pamięć.
Moja Babcia na każdym kroku miała poustawiane obrazki święte. Najwięcej ich było w książeczce do modlenia, ale też właśnie tkwiły wsunięte między szybkę a ramkę w kredensie kuchennym, czy meblach pokojowych. Na ścianie w kuchni, naprzeciw kredensu wisiał stary, bardzo stary obrazek z Aniołem Stróżem. Odbijał się w ozdobnych szybkach kredensu.
Dziś mam wrażenie, że zdjęcie z dwójką małych dzieci tkwiło w tym babcinym kredensie również. Czy jest możliwe, abym - sama będąc kilkuletnią dziewczynką - widziała w szybie odbicie moich wnucząt? Dla mnie jest możliwe, a raczej nie ma nic niemożliwego. Zwłaszcza w sferze duchowej. Przecież Moja Babcia na pewno ustawiłaby zdjęcie swoich potomków w kredensie, bo taki miała zwyczaj. Zaś duszyczki moich wnucząt niecierpliwie czekały na swoją kolejkę w niebie, by przyjść tutaj, byśmy wszyscy mogli się uświęcić ich obecnością.
Kiedy zaglądałam do wszystkich szafek, półek i szuflad kredensu u Małej Dużej Córeczki przeniosłam się do domu Mojej Babci. Nie wiem jak ona - Mała Duża Córeczka - to zrobiła, zapewne w sposób intuicyjny poukładała w kredensie wszystko na "swoim" miejscu. Znakiem czasu jest może tylko to, że tam, gdzie Moja Babcia trzymała gazety, listy, zdjęcia itp., ona włożyła laptopa, iPad'a i smart-fony.
To uczucie zanurzenia w czasie, które mnie ogarnęło, trwało. Gdyśmy przejeżdżali obok cmentarza w Moim Mieście z tęsknotą westchnęłam: jak ja dawno u nich wszystkich nie byłam. W krótkim czasie mogliśmy odwiedzić albo ich, albo żyjących. Wybraliśmy żyjących. Dopiero nocą przyszło oświecenie. To była okrągła rocznica śmierci Mojej Babci. Tej Babci, u której ponad czterdzieści lat temu w szybce kuchennego kredensu odbijało się zdjęcie moich wnucząt...





poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Program na Dzień Babci

Właśnie był Dzień Babci. Trwał dokładnie tyle, ile trwa dzień z nocą. Dlatego wczesnym rankiem, bardziej niż o pogańskiej porze, najpierw dało się słyszeć tupot małych nóżek, by zaraz za nim wbiegło radosne szczebiotanie Maleńkiej Wnuczki: - Babciu, babciu! Już jest dzień! Po czym Maleńka Wnuczka wskoczyła okrakiem na Mężczyznę, Który Kiedyś Był Chłopcem i zawołała:
- Dziadku! Zrób mi Dziki Zachód!
Kiedy w południe dziadek usiłował odespać wczesną pobudkę, Maleńka Wnuczka zaniepokojona zwróciła się do mnie:
- Babciu, babciu! Dziadek śpi! Nie można spać w dzień!
- Dlaczego? - zapytałam.
- Bo dzień nie jest do spania! - Odpowiedziała ze zgrozą i od razu zaszczepiła we mnie swoje przekonanie, że każdy, kto sypia w dzień, może stracić coś naprawdę ważnego. Kto wie, czy nie najważniejszego w życiu.
Tak. Wyjątkowych chwil zawartych w Dniu Babci, który skrył się u schyłku kwietnia, kiedy wiosna na dobre zazieleniła pola i łąki, było mnóstwo. A każda z nich ważniejsza od wcześniejszej i bardziej niepowtarzalna od mającej nastąpić. Dziki Zachód przeplatał się z dzikimi swawolami. Jeszcze berek się nie skończył, a już zaczynała się zabawa w chowanego. Malowanie paluszkami malowanek. Obieranie jabłek, zbieranie szyszek, kopanie dołków i sadzenie roślin. Buzie umorusane tak, że nie sposób rozpoznać, które dziecko się kryje pod warstwą umorusania; wyprawy do Narnii i podróż pirackim statkiem. Najwspanialsze konstrukcje z ulubionych klocków wszystkich dzieci świata i taniec wdzięczniejszy niż motyla. Czytanie ulubionej (obecnie) książeczki. Dziesiątki "sroczek" z Waszą Łaskawością i "hop, hop, hop, jedzie sobie chłop...". Podróże pociągiem, tym, co jedzie z daleka i fikołki na dywanie. Nawet jakiś obcy kocur chciał się dobrowolnie poddać adopcji i przyniósł na ganek dwa ptaki, by dorzucić się do obiadu i zasłużyć na miskę tuńczyka.
- Wiesz babciu, przez to okienko widzę gwiazdy. Mamusia specjalnie postawiła moje łóżeczko pod tym oknem, żebym mogła na nie patrzeć. One do mnie mrugają. Każdej nocy przychodzą inne. Dzisiaj przyszły dwie.
- Masz najwspanialsze miejsce do spania, Maleńka Wnuczko. A teraz powiedzmy: "Aniele Boży, Stróżu mój..."
- Znam to. Już to kiedyś mówiłyśmy razem!!!

piątek, 26 kwietnia 2013

Powiedz prosto w oczy

Może te słowa wcale nie były skierowane do mnie, ale patrzyłam jak układają się w zdania zaledwie ktoś kliknął na swoim blogu: opublikuj. Może odbiorca ich siedział daleko, daleko, przy swoim monitorze i czytał je również. A może nie mógł ich czytać, bo łzy zasłaniały mu wszystko? Może więcej osób poczuło się adresatami tego "napisania", a może jednak było ono kierowane właśnie do mnie? Tego dziś nie wiem. Wiedza ta nie jest mi potrzebna i jutro. Niezależnie od intencji osoby, która je wystukała na swojej klawiaturze, trafiły do mnie. Do mojego niezrozumienia tego, co wcześniej było zrozumiałe. Żyjemy w świecie, w którym, poddani emocjom, wystukujemy na klawiaturach słowa i natychmiast wysyłamy je do adresata i, będąc daleko, nie jesteśmy w stanie przewidzieć jego reakcji. A być może któreś ze słów będzie tym ostatnim, które do kogoś dotarło, bo już nie starczy  mu więcej siły, na otwarcie kolejnej wiadomości? Gdyby przyszło nam zmierzyć się z adresatem naszych słów twarzą w twarz i oko w oko, zapewne wielu z nich nie bylibyśmy w stanie powiedzieć głośno. Jeśli cokolwiek uważałam za hipokryzję, to właśnie to. Niejednokrotnie powtarzałam w myślach: powiedz mi to prosto w oczy. Wszystko inne bolało, bo otoczyło mnie ciemnością, w której nie potrafiłam się poruszać. Ciemnością, która nie miała końca właśnie dlatego, że zbiegła się z inną, jeszcze większą i głębszą. Więc ta druga spotęgowała głębię i mrok pierwszej.
Nie czuję się adresatką tego "napisania". Powiedz mi to prosto w oczy.    

Sen naukowca

Na planecie zamieszkałej przez ludzi wylądował człowiek z Ziemi. Właściwie nie była to planeta, tylko unosząca się w przestrzeni kosmicznej asteroida o wyglądzie wyspy, której spód był skalisty i postrzępiony, a góra przypominała powierzchnię Ziemi, z kędzierzawą grzywą bujnej roślinności, gęstych krzaków i wysokich drzew. Wyglądała całkiem tak samo jak starożytni mieszkańcy Ziemi wyobrażali sobie swoją planetę. Ludzie zamieszkujący asteroidę pływającą po kosmicznym oceanie wiedli szczęśliwy żywot. Przyjmowali rzeczywistość taką jaka była. Nikt nie wnikał w głąb zjawiska, jakim jest życie i byt ludzki, za to każdy radośnie przyjmował wszystko, co dostawał od losu. Nikt nie liczył słonecznych dni w roku, bo prawie wszystkie dni były słoneczne. Ba - nikt nie zdawał sobie sprawy z poczucia czasu. Nikogo nie przerażały ulewy i gromy, gdyż deszcze były potrzebne planecie i ludziom, a lęk był uczuciem nieznanym. Cykl życia roślin i ludzi przebiegał w niewyobrażalny dla nas, Ziemian, sposób. Tam nikt nie pracował na roli, a tylko ją ogarniał - bardziej dobrą gospodarską myślą i czułym słowem, nie ciężką pracą w pocie czoła. Tam rozsypywało się ziarno, gładziło się grudy ziemi dłońmi jak gładzi się policzki starców i szeptało najpiękniejsze słowa. W inny też sposób niż na Ziemi przychodziły na świat dzieci. Tam wybrańcy splatali swoje dłonie w delikatnym dotyku i myśli w miłości, która była prawdziwie transcendentna i w takim akcie łączyli się z jakąś niezależną od nich siłą, która była samym światłem i miłością i za jej przyczyną poczynało się nowe życie. Pozytywna energia wyzwalana z serc każdego mieszkańca tej kosmicznej planety tworzyła niezwykłą aurę, która choć jaśniała w głąb kosmosu, nie była widoczna z Ziemi. Dlatego człowiek, który wylądował na tej nieznanej planecie wciąż powtarzał: "Nie! To niemożliwe! Co to jest? Ja śnię! Coś takiego jest albo wybrykiem natury, albo straciłem przytomność i mój mózg wytwarza te dziwne obrazy. Przecież jestem doskonałym naukowcem, otrzymałem wiele prestiżowych nagród, gdyby życie w Kosmosie było możliwe, na pewno bym o tym wiedział. Żaden człowiek nigdy nie wyliczył takiej możliwości!"
Zaś ludzie z planety pływającej w przestworzach kosmicznych przyjęli obcego przybysza bez zdziwienia, w sposób naturalny, jakby był turystą, kuracjuszem, albo letnikiem, którego oczekiwano. Ugościli go bez pytania skąd jest i jak to się stało, że się w ich świecie pojawił. Tak pojawiały się ich dzieci - któregoś dnia po prostu spadały z nieba. Przy tym nie były takie maleńkie i nieporadne jak ziemskie dzieci, a od razu posiadały umiejętność chodzenia, porozumiewania się za pomocą przesyłania myśli i energii; były samowystarczalne. Człowiek z Ziemi różnił się od ludzi zamieszkujących tę nieznaną planetę tylko tym w wyglądzie zewnętrznym, że był ubrany, a oni, choć nie mieli na sobie żadnego odzienia, nie wyglądali na nagich. Już bardziej on sprawiał wrażenie obnażonego. Myśli mieszkańców planety szeleściły jak liście w koronach drzew, poza tym spokoju i ciszy planety nie mąciły żadne odgłosy. Ludzi ci potrafili mówić mową Ziemian, ale rzadko jej używali, ponieważ mowa uznana została przez nich za najbardziej niedoskonały sposób porozumiewania się ze sobą. Oprócz wymiany myśli, która następowała samoistnie, zapewne za przyczyną tej ciepłej i miłej energii roztaczającej się wokół, ludzie z tej planety używali do kontaktów z sobą mowy ciała, gestów, spojrzenia, czy dotyku. Człowiek z Ziemi nawet nie zdawał sobie sprawy ile można powiedzieć przez dotyk! A spojrzeniem?!
Wciąż tylko myślał i porównywał życie na tej planecie z życiem na Ziemi, porównywał ludzi stąd z Ziemianami. Planował, że po powrocie spróbuje opowiedzieć współziemianom o tym, czego doświadczył, będzie szukał tej planety na kosmicznej mapie nieba i nie spocznie, póki nie wyliczy wszystkich danych.
Czas mijał, choć nie wiadomo jak, bo dnia od dnia nie oddzielały noce. Nikt nie udawał się na spoczynek; nagle życie przechodziło w fazę jakiegoś uspokojenia, owa energia stabilizowała się na określonym poziomie, każdego ogarniała błogość większa niż w czasie aktywności, myśli wszystkich zespalały się w pieśń pokoju i jak łan zboża kołysała ich melodia harfy, fletni i syringi. Człowiek na początku liczył wszystkie te momenty, gdyż ubzdurał sobie, że one właśnie oddzielają dzień od dnia i mogą być jakimś wskaźnikiem czasu, jaki spędza na tej dziwnej planecie, ale w końcu zaniechał tych obrachunków, bo do niczego się zdały. Co jakiś czas pojawiała się świetlista droga pełna miłości i czegoś zupełnie niezrozumiałego dla człowieka z naszej planety i było to doznanie tak wspaniałe, że nasz bohater dziwił się, że ludzie z tej planety podchodzą do tego w tak naturalny sposób. W nim budziły się odruchy jakiejś olbrzymiej potrzeby oddawania kultu temu zjawisku, a ludzie stamtąd wchodzili w to światło i jakby karmili się jego energią, dzieląc równocześnie swoją. Wyglądało to jakby dzieci witały się z matką i ojcem, którzy wrócili do domu z podróży, ale opis tej sytuacji, to porównanie i tak nie wyraża zjawiska, które się rozgrywało, które jakby zorzą rozpościerało się nad pływającą planetą. Mogłoby tak wyglądać spotkanie z Bogiem.
- Z Bogiem... Przecież Boga nie ma! Jestem naukowcem i rozum wyklucza istnienie Boga; religia to opium dla ludu!
Nagle w tym blasku zorzy, w tym świetle, które jaśniało miłością poczuł straszliwy ból i usłyszał huk. Dziwny to był odgłos i doświadczenie, od których odwykł spędzając czas na planecie tych niezwykłych ludzi. Co to może być? - pomyślał i rozglądnął się wokół. Nikt jednak nie zareagował, jakby nikt prócz niego tego nie słyszał. Tylko ta świetlista droga skąpana w miłości spojrzała w jego kierunku, miał wrażenie jakby zmaterializowała się w coś, kogoś na ludzki kształt. A może mu się tylko zdawało? Postać ta pokiwała do niego dłonią, a on poczuł lekki dotyk, zrozumiał co wyrażało spojrzenie. Może usłyszał...
- Wróciłeś!
I odtąd już tylko monitor pikał nieustannie.



P.S.
W pierwotnej wersji opowiadanie miało mieć zupełnie inny kształt. Człowiek z Ziemi miał namieszać na tamtej planecie, wprowadzając szczyptę podejrzliwości i siejąc zło. Nie mogłam jednak tego zrobić jednej z moich Czytelniczek - "niezapominajce", ponieważ złamałoby to jej serce.

środa, 24 kwietnia 2013

Nie taki diabeł straszny...

Poradnia Kardiologiczna dla Dzieci w Jurajskim Centrum Medycznym w Krakowie i Poradnia Otolaryngologiczna w Centrum Medycznym w Biegonicach (w Nowym Sączu) to dwie przychodnie, w których pacjent przyjęty jest punktualnie, zgodnie z zaplanowaną i wyznaczoną godziną. W sądeckiej przychodni laryngologicznej bywamy z Dużą Małą Dziewczynką na tyle często, by głowę dać w zastaw za to stwierdzenie.
Tym razem miała być podróż autem do Krakowa, bo to Jurajskie Centrum gdzieś na peryferiach, a ja powiedziałam przecież kiedyś, że pewniej poruszam się po Rzymie, niż po Krakowie. Zamiast podróży autem był telefon z samego rana od Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem, że ma przerwę w pracy i śpi na poboczu, więc się spóźni i lepiej byśmy pojechały autobusem. Przerwę wymusiła sarna, która przytuliła się do samochodu w biegu (auta i swoim) i niestety i dla sarny, i dla auta źle się to skończyło. Choć dla sarny zdecydowanie gorzej. Chyba w swoim życiu, którego dokonała, zdążyła zaleźć za skórę leśniczemu, gdyż ten po przyjeździe wyraził się ponoć: "wredne bydlę". My z Dużą Małą Dziewczynką raczej opłakałyśmy stworzenie, pomimo tego, że wywróciło nam plany do góry nogami. Podróż autobusem do Krakowa nam nie dziwna, tylko poruszanie się środkami komunikacji miejskiej - straszne. Do szpitala im. JP II mamy opanowaną trasę, ale tym razem sprawa była poważniejsza - trzeba się było przesiadać z tramwaju do autobusu i to budziło grozę. Najpierw była narada z Małą Dużą Córeczką, która pozwoliła "uczepić się" czegoś konkretnego, następnie dotąd studiowałam mapy komunikacji miejskiej z numerami tramwajów, autobusów i innych, pętlami, rozjazdami, przystankami podwójnymi, rondami, przejściami przez wiadukty i pod ziemią, końcowymi przystankami, dopóki nie znalazłam opcji bez przesiadki. Po tych studiach nad schematem komunikacji miejskiej Krakowa stwierdziłam, że jego wzór jest prosty jak przysłowiowa konstrukcja cepa. Ale i tak zrobiłam sobie odręczną prezentację na karteczce,  pozrzucałam też z ekranu zdjęcia całej trasy, nawet różnych wersji, by nie "zaużywać" internetu w telefonie na otwieranie map na miejscu.
W Jurajskim Centrum Medycznym zachwyciło i to, że lekarz wyszedł z nami do rejestracji i dopilnował, by termin zleconego badania pokrył się z terminem wyznaczonym przez szpital JP II na badanie tam, tak abyśmy dwa razy nie musiały jeździć do Krakowa. Mało tego - by badanie w Jurajskim Centrum było zaraz po badaniu w Janie Pawle, bo rejestratorka miała pomysł, byśmy czekały 6 godzin. Nie trzeba mieć tytułu naukowego przed nazwiskiem, by wykazać się empatią i wrażliwością. Choć z pobieżnego rzucenia okiem na tablicę w Jurajskim Centrum wynika, że raczej wszyscy tytuł mają.
Rzeczowa i miła konsultacja, troska i zrozumienie, profesjonalne zainteresowanie i konkretna odpowiedź na problem, z którym się przybyło - wierzę, że to nie środki manipulacji zapewnione przez szkolenia z kontaktów interpersonalnych, a prawdziwa służba i praca na rzecz bliźniego.
Zresztą nasza neurolog z Jana Pawła dała swoją rekomendację: tam nam dobrze diagnozują naszych pacjentów. A do naszej neurolog mamy zaufanie.

Gdy wsiadłyśmy już do autobusu z powrotem do Sącza, oberwała się chmura. I lejący się strugami deszcz zapewne był jak moje napięcie spowodowane koniecznością poruszania się środkami komunikacji miejskiej w Krakowie. Lało przez pół drogi. Były momenty, że przez ciężkie chmury przedzierało się światło. I to też było bardzo symboliczne.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Zakazanie

Zaledwie przyszła i roztopiła śniegi wiosna rozebrała wszystkich do krótkich rękawów. Już spęczniały guzy na gałęziach i zdążyły nawet wysunąć się pierwsze nieśmiałe pąki, które z godziny na godzinę urastają do prawdziwych liści. Nieśmiało, ale jakoś świat rodzi się od nowa. A ja, oprócz szczęścia, które daje każdy dzień sam z siebie, zapragnęłam zanieść prośbę, by mieć więcej. Prośbę o prostotę, o spotkania z samymi mądrymi, roztropnymi i szlachetnymi  ludźmi, takimi w sam raz, jakby miarę zdjęto z czteroletniej Maleńkiej Wnuczki.
- Już nigdy nie będzie zakazania? - zapytała Małą Dużą Córeczkę, swoją mamusię.
- Czego nie będzie?
- Zakazania.
- Co to znaczy?
- No zakazania, że pozwoliłaś się bawić dzieciom kamyczkami przed domem.


sobota, 20 kwietnia 2013

Słodkie fijołki

Nowo narodzona wiosna pachnie fiołkami i lśni kwieciem forsycji. I jedne, i drugie pojawiają się nagle. Zawsze, na wszystkich drogach mojego życia, były te, pachnące fiołkami. Czy to znaczy, że fiołki rosną wszędzie? Jest możliwe, ale wolę wierzyć, że to ja jestem wyjątkową szczęściarą, której, gdy tylko zejdą śniegi, ktoś rozsypuje fiołki pod stopami. Nie mogę powiedzieć, że fiołki są najpiękniejszymi kwiatami. Każda pora roku ma swoje najpiękniejsze kwiaty, które mają najwspanialszą barwę, zapach, najdelikatniejsze sploty płatków. I żeby to tylko jeden gatunek kwiatów był przyporządkowany do każdej pory roku, ale nie! Każda pora roku ma mnóstwo najpiękniejszych kwiatów. Od kilku dni chodzę więc odurzona zapachem fiołków, bo się właśnie wiosna urodziła. Fiołki to fragmenty wieczornego nieba, które ktoś rozsypał na powierzchni ziemi. Brakujące miejsca na nieboskłonie wypełniło światło i lśni blaskiem gwiazd, które przez maleńkie dziurki na firmamencie zerkają na świat rozebrany z zimy.  Wiele szczegółów wyróżnia fiołki spośród innych gatunków. Z tych oczywistych, które każdy zapytany wymieni bez zająknięcia, jest jeden szczególny. To ich niezwykła nieśmiałość i unikanie obiektywów aparatów fotograficznych. Na króciuteńkich łodyżkach, pochylone ku ziemi, nie dają się sfotografować.

Oj, niejednej z dwunożnych istot zajmujących najwyższy szczebel na drabinie ewolucji przydałaby się choć szczypta tej skromności fiołka.




piątek, 19 kwietnia 2013

Ciągłość dowodzenia

- Wiesz, Mała Duża Córeczka mówiła mi, że wokół domu wciąż znajduje jakieś znaki runiczne. Są na oknach, drzwiach, framugach i ścianach zewnętrznych, a nawet w ogrodzie - powiedziałam do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem.
- Czyżby w domu straszyło? - zapytał zdziwiony.
- No coś ty, w nowym domu, bez żadnej historii? Ona podejrzewa, że raczej poprzednia właścicielka bała się czegoś i te znaki miały ją ustrzec przed czymś. Albo raczej wyzbyć lęku. Jak może straszyć w domu, który dopiero co postawiono w szczerym polu i jeszcze nie zdążyła zadomowić się w nim żadna historia ludzka? No, chyba, że jakieś leśne straszydła, przecież tyle ich przetrwało w bajaniach i legendach.
- Kiedyś słyszałem, że w jakimś domu straszyło. Wezwano egzorcystów i co się okazało? W domu straszyli żołnierze rzymscy.
- Jak to? - zapytałam zdziwiona.
- Tak. Dom stanął na starożytnym gościńcu, którym legiony rzymskie szły na północ Europy. I tak im, tym właścicielom, całe legiony rzymskie wędrowały wte i wewte po domu.
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem podczas pracy słucha radia. Wysłuchuje więc różnych różności.
- A, to z legionami Mała Duża Córeczka sobie poradzi. Gorzej z innymi strachami - powiedziałam i już zobaczyłam Małą Dużą Córeczkę, która - z postury znacznie mniejsza niż czternastoletnia Duża Mała Dziewczynka (o której mówią, że jest drobna) - komenderuje centuriami, kohortami i legionami rzymskimi.


czwartek, 18 kwietnia 2013

Przejście

Nigdy nie jesteśmy w stanie wiedzieć o chwili, że jest tą właśnie, w której zaczyna dziać się coś wielkiego. Nigdy też nie zważymy, które zdarzenia są tymi, które kierują nas na drogę wiodącą ku dobremu. Przez ile zdeptanych marzeń i przez ile śmierci musi przejść nasz duch, byśmy zrozumieli, że to było potrzebne? Że trzeba było uśmiercić w sobie wszystko, co powodowało, czym byliśmy, żyliśmy, oddychaliśmy.

W moim życiu nareszcie dokonało się Zmartwychwstanie.
Pan zmartwychwstał. Alleluja!!!

środa, 17 kwietnia 2013

Ale nudy!

Moje wnuki zamieszkały na wsi. Za płotem jest pole orne, któremu w tym okresie gospodarze jakoś szczególnie poświęcają czas. Pracę na roli znam tyle, co z lekcji przyrody w młodszych klasach szkoły podstawowej swojej i moich dzieci, więc niby czterokrotnie przerabiałam temat, ale tylko z wierzchu, więc proszę ode mnie nie wymagać szczegółowego opisu. Ponoć, kiedy rodzina przyjechała pod dom i dzieci, wypięte z fotelików, zaczęły wysypywać się z samochodu, Maleńka Wnuczka skomentowała obecność dwóch ciągników na polu: O?! Dwa rolniki! Praca ciągników na polu na długie chwile zajęła całą trójkę, ale długo w przypadku maluchów, to pojęcie względne. Zwłaszcza, że pole ponoć się ciągnie, więc ciągniki oddalając się od domu malały do rozmiarów samochodzików, które można postawić na półce, a takie małe nie były już ciekawe. Właściwie długość zainteresowania pracą "dwóch rolników" można by zmierzyć stopniem uklejenia buźkami i łapkami szyby w oknie, ale czy to kto zmierzył?
Nieco później, a może następnego dnia po tym, Maleńka Wnuczka zadała mi najtrudniejsze z dotychczas zadanych pytań: "Babciu, a co sądzisz o mim braciszku i siostrzyczce?". By zyskać czas na odpowiedź, powtórzyłam pytanie, ale Maleńka Wnuczka raczej nie była ciekawa mojego zdania i bardziej jej zależało na wyrażeniu własnej opinii, co zrobiła błyskawicznie, nie dając mi już czasu na odpowiedź, skoro ta nie padła natychmiast. Jednak to, co sądzi Maleńka Wnuczka o swoim braciszku i siostrzyczce nie nadaje się do upublicznienia, choć w zasadzie ma rację. No, bo jakie wspólne tematy może mieć czterolatka z trzyletnim bratem i niespełna dwuletnią siostrą? Bo przecież tak bardzo przerasta ich w rozwoju, że nasunął jej się oczywisty wniosek.
- Ale nudy! - mówiła, będąc u nas jesienią. Tak. Ani my, ani braciszek z siostrzyczką, nie dorastamy jej do pięt.

Maleńka Wnuczka ogląda świat

O dwóch takich

Pewien człowiek chciał odnieść sukces. Nawet bardzo. Nikt nie wiedział, może nawet on sam, dlaczego tak bardzo chciał udowodnić całemu światu, że zrobi coś ponad własną miarę, zwłaszcza tę, jaką mierzyli go inni. Od zawsze tkwiło w nim poczucie, że ludzie z jego otoczenia nisko go cenią i że on koniecznie musi zasłużyć na lepszą ocenę. Może to wina rodziców, może wychowawców szkolnych, albo po prostu niezdrowej ambicji tego człowieka. Prawdę powiedziawszy miał pecha, bo wszystko za co się wziął, potrafił od razu spartolić. Nic dziwnego, że opinia świata zewnętrznego była taka, a nie inna. Nic też dziwnego, że jego poczucie wartości po każdym nieudanym przedsięwzięciu malało. Był już na skraju otchłani zwanej depresją, gdy zdarzyło się, że uwierzył w niego inny człowiek. Postanowił wyciągnąć do niego rękę i zrobić wszystko, by pomóc mu zacząć lepiej o sobie samym myśleć. Nie znamy dokładnie motywów działania tamtego drugiego człowieka, wiemy, że nie były podszyte fałszem, bo to już był taki typ. Może filantrop, a może przyjaciel.  Są jeszcze bezinteresowni ludzie na świecie. Uznajmy, że miał taki kaprys, by wyciągnąć tamtego z kręgu nieudanych poczynań. Nie można powiedzieć o tym drugim, że niczego nie zaryzykował, bo utopił swoje uczucia i zaangażowanie w człowieka i w podejmowane wspólnie przedsięwzięcia. Szybko się jednak okazało, że ten pierwszy ma paskudną cechę charakteru przejawiającą się chęcią dominacji nad wszystkimi. Ten drugi stał się dla pierwszego jak drzewo, które niczego nie oczekując, daje wszystko, co ma: cień w słoneczny dzień, chłód w upał, ochronę przed deszczem, gwarantuje ciszę i bezpieczeństwo. O każdej porze roku ten jak drzewo dzielił się całym sobą: oddawał liście, gałęzie a nawet, gdy trzeba było,  niewielkie konary. No i owocował dla tego pierwszego, by nakarmić go soczystą słodyczą przyjaźni i wspólnie podejmowanej pracy. W końcu inni ludzie zaczęli dostrzegać udane przedsięwzięcia. Wiedząc, że to zasługa tego jak drzewo, gratulacje składali na jego ręce. Ten jednak zawsze odsyłał z pochwałami do tego pierwszego, mówiąc, że dzieło jest wspólne i wymagało zaangażowania obydwóch, że sam by nic nie zrobił. Było w tym wiele prawdy, ale też i szlachetności. W końcu ten pierwszy uwierzył we własne możliwości i okazało się, że potrafi robić wielkie rzeczy. Nie wiedział tylko, że jak cienia w upalny dzień potrzebuje tego jak drzewo, bo bez niego i tak mu nic nie wyjdzie. Kolejne dzieło, którego się wspólnie podjęli wymagało, by ten pierwszy zajął pozycję na solidnym konarze tego jak drzewo. Czas mijał. Dzieło się powiększało. Praca kawałek za kawałkiem obrastała dobrymi efektami, jak drzewo liśćmi. Aż przyszedł dzień, w którym udział tego jak drzewo rzucał się na pierwszy rzut oka bardziej, przysłaniając udział tego pierwszego. Całkiem podobnie jak liście na drzewie zasłaniają gałęzie, z których wyrastają. Ten pierwszy wyraźnie się zmartwił, ale ten drugi, ten jak drzewo mówił, że to chwilowe, że przyjdzie czas, kiedy efekt pracy tamtego wyjdzie na pierwszy plan, jak konary i gałęzie późną jesienią i zimą. Ten pierwszy jednak nie mógł znieść myśli, że praca tego jak drzewo jest bardziej widoczna, że wszyscy mu dopingują i chwalą go. I chociaż słyszał powtarzane innym słowa tego drugiego, że to jeszcze nie koniec, i że razem z przyjacielem będą zbierać plon wspólnej pracy, że trzeba czekać cierpliwie na rezultat, to zasiało się w nim ziarno nieufności i zazdrości. Ktoś mu jeszcze, temu pierwszemu, coś podszepnął, by dolać oliwy do ognia, może coś w rodzaju, że przecież on - ten drugi, nie może być taki bezinteresowny i zapewne chce tamtego wykorzystać, więc jego sercem zaczęły szarpać poważne wątpliwości. Nie mogąc sprostać wszystkim budzącym się lękom, narastającym brakom wiary w szlachetność tego drugiego, w jego lojalność i wierność, zaczął wyrywać liście, by odsłoniły jego osobę.  Liście odrastały i było ich wiele, a tamten jak drzewo, choć bolała go postawa tego pierwszego, nic sobie z tego nie robił, tłumacząc wręcz, że to minie, że ten pierwszy zrozumie, że najważniejsza jest przyjaźń. Jednak któregoś dnia ten pierwszy w pogodni za własnym sukcesem i chęcią dominacji spiłował gałąź, na której siedział. Bo nie mógł wytrzymać, że liście tej gałęzi go przysłoniły...

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Siła

W najbliższy czwartek moja kolana zaczynają przygotowania do nowego sezonu turystycznego. Przez 10 dni będę musiała dostarczać je do przychodni rehabilitacyjnej w nieodległej miejscowości i tam zostawiać na kozetce, by panie rehabilitantki za pomocą nowoczesnego sprzętu dokonały cudu podobnego do ubiegłorocznego. Kolana na razie nic o tym nie wiedzą, bo jeszcze zachowałyby się jak dzieci i nie mogąc się doczekać, zanudziłyby mnie na śmierć. Powiem im we czwartek. Zanim dostarczę je na rehabilitację mam wizytę kontrolną u doktora, który sprawdzi, jak tam moja perła rośnie. No bo chichotem losu byłoby, gdyby zregenerowane i zrehabilitowane kolana miały się zmarnować przez niedyspozycję innych partii mojego ciała. Podejrzewam, że obojętnie z którego bieguna decyzję podejmie doktor od mojej perły i tak ten czarny scenariusz może się ziścić. Widział to kto, by po operacji gonić po górach? Tym bardziej przed?! No może już bardziej pasuje przed? Sama nie wiem.
Wiosna to chyba tylko w ptasich trelach przyszła. Jeszcze żadne rośliny nie pączkują. Tam, maleńkie pączusie na bzach widziałam. Za to na parkingach przy centrach handlowych jeszcze zwały śniegu leżą.  Wszystkie góry wkoło białe - dziwacznie wyglądają opromienione pomarańczowym światłem słonecznym. Zimą słońce świeci zimnymi kolorami. O tej porze roku nadaje ziemi zupełnie innej barwy. Nie jest to więc sprawa kwitnącej przyrody, skoro wokół biało od zalegającego śniegu na wszystkich okalających miasto górach, a poświata słoneczna ciepła, żółto-pomarańczowa.
Dzisiaj na ławie ułożyłam książkę, którą czyta Mężczyzna, Który Kiedyś był Chłopcem i na niej jego okulary, a obok swoją z moimi okularami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że książki były identyczne, ponieważ czytamy różne tomy wielopasmowego dzieła Vincenza "Na wysokiej połoninie". Do zbiegów okoliczności dołączył i ten, że po południu niemal równocześnie skończyliśmy swoje pasma. Najwyższy był czas, by Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem skończył swoje, bo jest o jedno pasmo przede mną. Stanisław Vincenz nazwał 4 tomy swojej huculskiej epopei pasmami, bo przecież książka jest tyleż o ludziach, co o górach. Nie byłoby tej historii, gdyby nie góry. Bo o dolnych ludziach nie byłoby co pisać. Może i byłoby, ale nie aż tyle i nie tak jak o ludziach urodzonych na wysokiej połoninie. Bo, jak powiedział autor "...przecie na pytanie: co to jest Czarnohra, jest jedna odpowiedź: Siła. Nie tylko dla życia, także dla zmiany".

Zmiany na lepsze życie życzę.


Czasem trzeba

Czasem nawet najszlachetniejszego człowieka korci, by odpłacić bliźniemu "pięknym za nadobne". Nie, żeby od razu postępować w myśl starotestamentowego "oko za oko, ząb, za ząb", bo to jednak czyn zdecydowanie innej kategorii.
Minione miesiące i zdarzenia sprawiły, że czułam głębokie przekonanie, że cały świat sprzysiągł się przeciwko mnie, a ludzie to już po prostu dokonali jakiejś zmowy. Czułam nieustające razy dochodzące z każdej strony i każde spotkanie z człowiekiem, zamiast przynosić radość powodowało, że kuliłam głowę, by więcej i bardziej po niej nie oberwać.
Aż któregoś dnia wyszło słońce. O tej porze roku eksponuje swoje światło z niskiego pułapu, więc jego promienie świeciły mi prosto w oczy. Skomplikowaną drogą, którą dokładnie znają okuliści, dotarło do mojego wnętrza i oświeciło pewne obszary mózgu i rozumu. Dlatego, odbywszy podróż w głąb siebie zobaczyłam, że przecież nie jestem tylko bezbronna i wciąż narażona na te razy, że przecież mam wielką broń jak oręż i tarczę równocześnie. To słowo. Cięte, chociaż kulturalne. W przeszłości posługiwałam się tym orężem niejednokrotnie i zawsze skutkowało.
Sięgnęłam po swój zarzucony rynsztunek. I poczułam się lepiej, choć wcale niekoniecznie zaliczam sama siebie do tych najszlachetniejszych. Przestałam być jak wół prowadzony na rzeź.

sobota, 13 kwietnia 2013

Drzwi do nieba

Kiedy już nauczymy się cierpliwości, kiedy zdobędziemy odpowiedni dystans do siebie i nauczymy się śmiać, kiedy akuratną dozę pobłażliwości połączymy z honorem i odpowiedzialnością, kiedy odgadniemy co to miłość, to wtedy na pewno otworzą się przed nami te najważniejsze drzwi.
Czy ktoś wyobrażał sobie, jak one wyglądają? Czy są remontowane od czasu do czasu, by pasowały do panującej mody architektonicznej i zmieniających się ludzkich wyobrażeń o niebieskiej bramie? Czy wręcz przeciwnie, od tysiącleci tkwią w nienaruszonym stanie? Są majestatyczne i czcigodne, jak to wrota do niebiańskiego pałacu, czy też może z wyglądu niepozorne, jak dobrze wyrobione drzwi do chałupy, za którymi czeka matka ze swoją miłością? Może skąpane w złocie i blasku? A może odpada od nich farba, bo wciąż ktoś przez nie przechodzi?
W moim śnie te drzwi są drzwiami do babcinego domu. Znajdują się przy końcu ciemnej sieni, przez którą strach iść małej dziewczynce. Obite ceratą od zewnątrz, mają bardzo wysoko umieszczoną klamkę. Muszę stawać na palcach, by do niej dosięgnąć. Za każdym razem, kiedy pokonam lęk, by do nich dotrzeć, zastaję je zamknięte a zza nich dobiega głos: idź stąd, nie możesz tu przyjść, jeszcze nie teraz! To jest głos babci. Słyszany i wyobrażalny tylko w tym śnie, bo przecież Moja Babcia nie żyje od 35. lat.
Tęsknię za dłońmi Mojej Mamy i mamy Mojej Mamy.

piątek, 12 kwietnia 2013

Zawieszona kawa

W Internecie, na portalach społecznościowych w szczególności, krążą od jakiegoś czasu ckliwe historyjki grające na najniższych ludzkich instynktach. Przeklejane z profilu na profil sprawiają wrażenie, że - podobnie jak stacje telewizyjne od programów (jak to określił Synek) na poziomie niższym niż możliwości poznawcze szympansa - zewsząd otaczają nas ludzie, którzy nie tyle zeszli z, co wrócili na drzewo. Na szczęście z mielizny wyłaniają się prawdziwe góry nadziei, no bo, jakaś w miarę zachowana równowaga, musi być.
Całkiem niedawno sieć obiegła informacja o inicjatywie zapoczątkowanej i rozpowszechnionej ponoć we Włoszech dotycząca tzw. "zawieszonej kawy". Towarzystwo przychodzi do określonego lokalu i kupując kawę dla siebie, płaci dodatkowo za jedną lub więcej filiżanek kawy, by ktoś inny mógł skorzystać, czyli by w niedalekiej przyszłości kogoś obcego poczęstować. Czytając, zobaczyłam siebie w podróży, kiedy jest się zmęczonym, często zagubionym, zdecydowanie wśród obcych i jak wielkim optymizmem natchnęłaby mnie - podróżnika, możliwość wypicia takiej zawieszonej kawy. Zwłaszcza w obcym kraju. Nie z chytrości, oszczędności itp. Dla mnie byłby to akt serdecznego braterstwa ze strony całkiem obcych ludzi, na zasadzie "niewidzialnej ręki". Przecież ofiarodawca nie jest w stanie przewidzieć komu zafunduje przyjemność. Szybko wyjaśnię tu, że byłam w stanie wyobrazić sobie siebie we Włoszech pragnącą napić się kawy, gdyż doświadczyłam takiego pragnienia. Natomiast żadną miarą nie byłam w stanie wyobrazić sobie siebie zawieszającej kawę w naszym kraju. I to nie ze względu na brak empatii, czy potrzeby czynienia komuś dobrze, a po prostu ze względu na znajomość realiów przepisów skarbowych, sanepidu itp. No i mentalności ludzkiej.
Niestety ktoś, zapewne autor informacji, do tekstu dołączył fotografię, która pokazywała kloszarda spożywającego dymiącą ciepłem i aromatem kawę. Tym samym informacja straciła status informacji, a stała się kolejną historyjką krążącą w sieci. Od razu rozmyły się moje marzenia o
"życiodajnej" kawie we włoskiej kawiarence, którą poczęstowałby mnie ktoś, komu w głowie nie zaświtałaby nawet myśl, że to właśnie ja ją wypiję i wraz z kofeiną rozejdzie się w moim krwiobiegu coś znacznie większego, ważniejszego - dzika, nieopisana radość z czyjegoś drobnego gestu. No, bo przecież nawet w sytuacji pielgrzymowania po obcym kraju, być może skrajnego wyczerpania, zmęczenia i zagubienia nie mogłabym konkurować z bezdomnym o prawo do darmowej kawy!
I jak to nasze społeczeństwo społecznościowe ze społeczności internetowej od razu rozpętało burzę dyskusji opiewających na jedyne właściwe i celne spostrzeżenia, idee, a nawet powinności przyszłych ofiarodawców.
Do napisania tego tekstu zainspirowało mnie odkrycie fejsbukowego fanbejdża, który dokładnie i na wylot przenicował sympatyczną skądinąd akcję i urodzony swój pomysł przerachował i narzucił wolę i niezbędność, by od razu zrobić z tego wielką ideę, konieczność wręcz pomagania biednym. Dokładnie przeliczono ile i jakich produktów można ofiarować potrzebującym w stołówkach Brata Alberta (niechlubnie wykorzystano je do tego celu), w zamian za tę jedną filiżankę kawy.


Tak więc przedstawiona grafika z zamieszczonymi wyliczeniami i zestawieniami po prostu powala z nóg. Ale to jeszcze nie wszystko, ponieważ pod grafiką pojawiła się dyskusja.

Tylko że akcja "zawieszona kawa" nie jest przeznaczona wyłącznie dla ubogich - może z tego równie dobrze skorzystać biznesmen, student albo kelner. I dlatego nie zamierzam się do tego dokładać - powie jedna pani.


kolejna lewacka zabawa, ale wszyscy są zadowoleni, a sumienia czyste jak kibel po domestosie - mówi inna.

a. w tych lokalach, do których chodzą bawiący de w zabawę, kawa kosztuje i 18 zł
b. obiad za 5 zł na twarz od czasu do czasu robię rodzinie, nie uważam swej jadalni za jadlodajnię dla ubogich
c. ta akcja ma na celu wyłącznie dobre samopoczucie pomysłodawców i entuzjastów
- wyliczyła jeszcze inna.


A "zawieszona kawa" prawdopodobnie jest wytworem literackim na poziomie chęci uprzyjemnienia ludziom życia. Miło jest z rana przeczytać coś sympatycznego. Przynajmniej ja wierzę, że to fikcja literacka. Dlaczego? Ponieważ samej zdarzyło mi się zmyślić niejedną historię na tym blogu, na którą czytelnicy żywo zareagowali.  






czwartek, 11 kwietnia 2013

Kolejna wiosna bez Jerzego H.*

Przechodząc przez przedpokój stanęłam zdziwiona, usłyszawszy trele jakiegoś skrzydlatego śpiewaka, ponieważ zdawało się, że dochodzą z wnętrza mieszkania. Taką mocą rozlegały się wokół.  Pootwierałam z rana wreszcie wszystkie okna, gdyż słońce chciało się wprosić do środka, ale nie tak, by ptak mógł wlecieć. Zresztą zachowanie kotów nie świadczyło o nagłych odwiedzinach opierzonego gościa. Stałam więc i nasłuchiwałam, z której też strony dochodzi ten radosny śpiew wyrażający się tiurlitaniem i tiutaniem. Stałam w osłupieniu. WIOSNA!!! Wyśpiewał to ptak, śpiewak lepszy niż ten "płatny na chórach". Mistrzu Jerzy, spójrz z nieba na swój Beskid umiłowany. Weź pióro do ręki i zapisz nowe pasma niezapisane. O tych roziskrzonych w słońcu cerkwi baniach, o łasiczkach i śniegach, co z gór nie chcą spłynąć. O strumieniach, które lody już rozkuły i z radosnym pluskiem dążą ku dołom, ku przyszłości, w każdej kropli niosąc czas i miejsce, w którym się zrodziły. O starych miłościach, które wiosnę rozpalają. Odmaluj w wierszach każdą świętą ikonę napisaną. Stań na ziemi Beskidu, dotknij, weź głęboki oddech, posłuchaj, zobacz, spróbuj... Usłysz beskidzkiej wiosny za tobą tęskne wołanie.



* Jerzy Harasymowicz

Koleją

Każda planowana wyprawa musi mieć kilka wariantów. Jakby co. Generalnie wybieramy się do Lwowa. Ale zawsze coś może stanąć na przeszkodzie. Dlatego dzisiaj byliśmy w: Kijowie, Budapeszcie, Warszawie, Przemyślu, Zamościu i na polskim wybrzeżu. Ładnie! Kijów niestety odpada, bo na naszym kilkuosobowym przejeździe tam i z powrotem kolej chce utrzymać przynajmniej przez kwartał całą spółkę. A my właśnie myśleliśmy wpaść do Kijowa na jeden dzień i długą podróżą pociągiem zaoszczędzić na noclegach. Niestety ceny biletów kolejowych zawierają w sobie opłatę za nocleg jak w czterogwiazdkowym hotelu. Duża Mała Dziewczynka miała nawet "chitry" (co z ukraińska znaczy: sprytny) plan, by przy okazji orędować za uwolnieniem Julii T. Dobre serce ma dziewczyna.
Dzwoniąc na informację kolejową dowiedzieliśmy się, że pociągiem na Węgry do Budapesztu to tylko przez Kraków i Katowice oraz Ostrawę. W związku z tym cena biletów taka, że do Kijowa taniej. No i nic nas nie wprawiło w takie zadziwienie, jak właśnie trasa pociągu pt. "Krakus". Toż za cesarza budowano kolej tarnowsko-leluchowską i do Austro-Węgier tylko przez Sącz można się było dostać lub też odwrotnie: z "Widnia" do Krakowa przez Sącz, a nie przez Śląsk i Katowice! Co się na tym świecie porobiło? Toż, gdyby Franciszek Józef teraz z grobu powstał, to czym on i jak do wód przyjedzie? Albo, gdyby się chciał łódką, czy kolejką w Wieliczce pod ziemią przejechać, by powdychać nieco zdrowego, jodowanego powietrza? Przecież, choć panem wielkim był, cesarzem, wątłe płuca miał i po to sobie kolej wybudował. Poza tym łączył Galicję i Lodomerię ze swoją monarchią. Zanim jeszcze ta kolej powstała wprowadził swojemu ludowi konstytucję, której znaczenie prosty lud, jak choćby górale, tłumaczył sobie za Żydami z języka jidysz: konst ty, tist ty, czyli: jak możesz, tak robisz. No przecież osobiście czytałam, jak żabiowscy i hołowscy ludzie zimą na butynie grzejąc się przy watrze w kolibie sobie powtarzali.
I żeby teraz nie było drogi koleją z Sącza do Budapesztu?! Toż historia całego powiatu została zmieniona faktem powstania kolei. A bo to z Sycylii ściągnęli budowniczowie kolei, szczególnie wprawieni do przebijania się przez góry, tworzenia tuneli, estakad i tras w górę i z góry, co dali świeżą krew góralom spod Muszyny i Żegiestowa. To się tak pięknie nazywa - spolszczyli się. A jakże by się dzisiaj spółka wydobywająca i butelkująca wodę mineralną "Muszynianka" nazywała, gdyby Cechiniów w Polsce nie było? I kto by dziś Żegiestów odbudowywał? Choć potomkowie tamtych żałują, bo przodkowie Franka Sinatry, co ze wsi obok pochodzili, to głód ich wygnał do Ameryki, a nie do jeszcze biedniejszej Galicji i przynajmniej im się wielki piosenkarz urodził, co rozsławił rodzinę, a ci wiecznymi budowniczymi są.
A historia Nowego Sącza? Starej i Nowej Kolonii - osiedli kolejarzy - ewenementu na skalę krajową, kościółka kolejowego, którego patronką jest małżonka Franciszka Józefa, Elżbieta, szkoły podstawowej dla dzieci kolejarzy z Nowej Kolonii, Domu Robotniczego i całej wielkiej dzielnicy miasta? Gdzie budowano by dzisiaj nowoczesne składy kolejowe? Toż nawet przodkowie Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem przy cesarzu we Widniu, w Schönbrunn... e nie, to nie ta historia. Oni stamtąd uciekali, bo w jakiś spisek na życie Franciszka Józefa byli zamieszani. Uciekli na skraj monarchii, do Sącza. Potem budowali Sącz. Jak w kasie miasta brakło pieniędzy na nowe budynki (wybudowali sporo: ciuciubabkę, SP nr 1, dziś gimnazjum 11, Sokoła itp.) przenieśli się do Krynicy-Zdroju. Ale to naprawdę inna historia. Dobrze, że w porę uciekli stamtąd, znaczy z Widnia, bo jeszcze mielibyśmy na sumieniu to, że rozpętali I wojnę światową.

Tak! Nie ma połączenia kolejowego z Sącza do Budapesztu, to nie pojedziemy i już! Pojedziemy do Lwowa. Albo do Warszawy. Zdecydowano. A przynajmniej na kolację zjedliśmy mamałygę. Bo planowanie podróży jest bardzo wyczerpujące.

Miasteczko Galicyjskie w Nowym Sączu




Miasteczko Galicyjskie w Nowym Sączu

wtorek, 9 kwietnia 2013

Monstrancja jak oktagon



Ziemia nie nosi takiego człowieka, który pozbawiony byłby marzeń. Każdy posiada je na swoją miarę. Nie mówi się tutaj o ułudzie, mrzonkach, płytkich urojeniach. Mówi się o pasji, która spala. O pragnieniu, które nie daje żyć. Mówi się o życiu człowieka i drodze do jego wolności i wzrostu, otwierającym bramy do tajemnicy i szczęścia. Mówi się o jego obowiązku wypełniania powołania. Mówi się o natchnieniu Ducha Świętego.
Mówi się też o obowiązku jako takim. I o miłości. Mówi się o stosunku do siebie, innych ludzi i świata.
Nie dostało się prawa krytykować. Nie ośmiela się komentować. Pozwala się każdemu zastanowić. Przemyśleć.  Znaleźć, a może wykluczyć istnienie granicy między miłością do siebie, a miłością do innych. Między odpowiedzialnością za siebie, a odpowiedzialnością za innych. Troską o siebie, innych lub jej brakiem. Między powołaniem, a życiem.
Mówi się o tym, czego nie da się ogarnąć rozumem ani sercem. O tym, co łączy niebo i ziemię. W człowieku.
*  *   *
Ofiarowanie (na podstawie opowiadania Iriny Sieminoj - tłumaczenie z rosyjskiego Inga Zawadzka; fanpejdż na FB: Po Pierwsze Ludzie)

- Kto ostatni w kolejce do ofiarowania?
- Ja, mam numerek 852, a pani?
- Mam 853. Długo się czeka?
- Nie, szybko idzie. A pani w imię czego składa ofiarę?
- W imię miłości, a pani?
- Ja dla dzieci, wszystko bym za nie oddała…
- A co pani składa w ofierze?
- Swoje życie osobiste. Wszystko dla dzieci. Ze wszystkiego rezygnuję. Z nikim się nie spotykam, wszystkiego w domu muszę dopilnować. Nic sobie nie kupuję, nigdzie nie chodzę. Rzuciłam dobrą pracę, żeby być bliżej domu, teraz sprzątam w przedszkolu, żeby osobiście dzieci doglądać. Nic dla siebie nie chcę.
- Rozumiem panią. A ja składam swoje uczucia w ofierze. Wie pani, z mężem mi się dawno nie układa… ma inną. Mąż nie chce odejść pierwszy, mówi, że się przyzwyczaił do mnie. Ja też nie potrafię odejść – żal mi go… I tak sobie trwamy… O! Pani numerek się świeci! Boję się, co będzie jak nie przyjmą mojej ofiary?
853 zwija się w kłębek i czeka na swoją kolej. 852 długo nie wychodzi, w końcu drzwi do gabinetu się otwierają i 852 stoi oszołomiona.
- No i co? Co pani powiedzieli? Przyjęli ofiarę?
- Nie… Powiedzieli, że okres próbny. Kazali jeszcze się zastanowić.
- Jak to??? Dlaczego???
- Pani kochana, oni mnie spytali czy przemyślałam wszystko, bo to przecież nieodwracalne. Powiedziałam im, że dzieci jak dorosną to docenią, co matka dla nich poświęciła. A oni mi film pokazali. O mnie, o mojej przyszłości. Jak córka za mąż wyszła i się wyprowadziła do innego miasta, a syn dzwoni tylko raz w miesiącu. Ja go w tym filmie pytam dlaczego, a on mówi, żebym się do jego życia nie wtrącała i zajęła sobą. A jak mam się sobą zająć, kiedy się nigdy sobą nie zajmowałam, nie umiem!
- No to teraz ja idę… 853 się świeci…
- Dzień dobry pani. Proszę usiąść. Co pani nam przyniosła?
- Uczucia…
- Rozumiem… Proszę pokazać.
- Niech pan patrzy, niewiele tego, ale świeżutkie, nienoszone, pół roku mają dopiero…
- Co pani chce w zamian?
- Ocalić rodzinę.
- Czyją? Pani? A co tam jest do ocalenia?
- Mąż ma kochankę, dawno.
- A pani?
- Ja od pół roku mam kogoś…
- Te uczucia, co pani przyniosła, to do tego nowego?
- Tak. Żeby tylko ocalić rodzinę.
- Jaką rodzinę? Przecież sama pani mówi, że mąż ma inną kobietę, a pani innego mężczyznę, gdzie tu rodzina?
- Ale rozwodu nie było! Wciąż jesteśmy małżeństwem!
- I to pani odpowiada?
- Nie!
- Ale wymienić na nowy związek pani nie chce?
- Nie… to nie są jakieś wielkie uczucia…
- No to skoro pani ich nie szkoda, to poproszę, może pani złożyć ofiarę.
- Ale słyszałam, że film jakiś pokazujecie, o przyszłości… Dlaczego ja nie mogę obejrzeć?
- Różne tu filmy pokazujemy. Jednym o przyszłości, a innym o przeszłości… A pani pokażemy o teraźniejszości. Włączam proszę patrzeć.
- To ja??? Masakra, jak ja wyglądam??? To kłamstwo!!! Przecież dbam o siebie!
- Cóż, pani stan ducha przekłada się na wygląd.
- Ale jak to??? Przygarbiona jakaś jestem, usta zacięte, oczy mętne, włosy oklapnięte…
- Tak wyglądają ludzie kiedy ich dusza płacze…
- A co to za chłopiec? Taki słodki… O, tuli się do mnie!
- Nie poznaje pani? To pani mąż, w pani projekcji.
- Mąż??? Bzdura!!! Mąż jest dorosłym człowiekiem!
- A w głębi duszy jest małym chłopcem. I tuli się do mamusi…
- Ale tak mi wpojono w dzieciństwie, że kobieta musi być silniejsza, mądrzejsza, bardziej stanowcza. Że musi wspierać męża.
- No i tak pani ma: silna, mądra, stanowcza mamusia kieruje swoim chłopcem-mężem. I przytuli i nakrzyczy, ukarze i wybaczy, pożałuje i nakarmi.
- Ale przecież nie jestem mamusią tylko żoną! A on ma kochankę! Lata do niej, a potem wraca, a ja go i tak kocham!
- Oczywiście, ma się rozumieć, chłopiec się bawi w piaskownicy i wraca do domu, do ukochanej mamusi. Popłacze trochę w fartuch, pokaja się… Dobra, koniec oglądania. Będziemy finalizować. Składa pani miłość w ofierze czy nie?
- A przyszłość? Nie pokazaliście mi przyszłości!
- Bo jej pani nie ma. Przy takiej teraźniejszości pani chłopiec ucieknie, jak nie do innej kobiety, to w chorobę. Albo w ogóle – donikąd. Znajdzie sobie sposób wyrwania się spod mamusinej spódnicy. Przecież sam ma ochotę dorosnąć…
- To co mam robić? Dla kogo będę się ofiarowywać?
- To już pani powinna lepiej od nas wiedzieć. Podoba się pani rola mamusi widocznie. Bardziej, niż żony. Mamusie też bywają kochane. No to jak? Będzie pani składać ofiarę? W imię ocalenia tego co jest i żeby pani mąż pozostał synkiem?
- Nie, nie wiem, nie jestem gotowa… muszę pomyśleć…
- Dajemy czas na myślenie.
- A co ja mam zrobić, żeby mąż… no… tego… wydoroślał?
- Przestać być mamusią. Odwrócić się twarzą do siebie i nauczyć się być Kobietą. Atrakcyjną, tajemniczą, zajmującą, pożądaną. Taką, której ma się ochotę podarować kwiaty i śpiewać serenady pod oknem, a nie płakać na ciepłej miękkiej piersi.
- Pomoże?
- Z reguły pomaga. Ale tylko pod warunkiem, że się pani zdecyduje być Kobietą. Jakby co – proszę przyjść. Uczucia ma pani piękne, z przyjemnością je weźmiemy. Wie pani ile osób marzy o takich uczuciach? Jak się pani zdecyduje je ofiarować – zapraszamy!
- Pomyślę…
853 wychodzi w zamyśleniu z gabinetu, tuląc do piersi swoje uczucia. 854 umierając z niepokoju podnosi się z krzesła i zmierza w kierunku otwartych drzwi.
- Gotów jestem ofiarować swoje potrzeby, żeby tylko mamusia była zadowolona…,- szepcze 854.
Drzwi się zamykają. W poczekalni siedzą ludzie tuląc swoje marzenia, talenty, cele, plany, karierę, możliwości – wszystko to, co postanowili złożyć w ofierze…
*   *   *

 „Nic nie zdarza się przypadkiem” Tiziano Terzani z mądrości Sanskrytu

Pewien człowiek postanawia opuścić rodzinę, żeby zostać sannjasinem (mnichem). Którejś nocy, kiedy ma ukradkiem wyruszyć w drogę, rzuca ostatnie spojrzenie na śpiącą żonę i dzieci, i zwracając się do nich, mówi:
- Kim jesteście, że trzymacie mnie tu przywiązanego?
Jakiś głos w ciemności szepce:
- Oni są mną, Bogiem.
Mężczyzna nie zwraca na to uwagi. Nie słucha i opuszcza dom. A Bogu pozostaje tylko stwierdzić:
- Oto ktoś, kto, żeby mnie odszukać, porzuca mnie.
*   *   *

Rozeznanie (Blog -  „Droga Gwałtownika” Fabian Błaszkiewicz)
Gwałtownik pamięta, że ma dwóch aniołów stróżów, bo każdy ma przynajmniej dwóch aniołów stróżów. Jednego od Boga. Drugiego z piekła.

Bóg posyła swojego, żeby dodawał człowiekowi odwagi. Piekło rozkazuje swojemu, żeby człowieka napełnił strachem. Bóg posyła swojego, żeby pokazywał prawdę. Piekło rozkazuje swojemu, żeby kłamał. Bóg posyła swojego, żeby nie dawał człowiekowi spokoju w trosce o miłość. Piekło przekonuje, żeby człowiek dał sobie spokój.


Bóg posyła swojego namiestnika, żeby człowieka uczył. Piekło nasyła na człowieka kapusia, który przesyła raporty do centrali i czeka na wskazówki.

Bóg przeznacza człowiekowi na towarzysza anioła, który ma imię i broń. Piekło przydziela człowiekowi funkcjonariusza, który posługuje się kryptonimem operacyjnym i trucizną.

Anioł stróż ma twarz. Demon stróż ma maskę anioła stróża. Anioł stróż ma głos. Demon stróż ma symulator mowy anioła stróża. Bo piekło potrafi tylko naśladować posunięcia nieba, ale nie umie pojąć strategii, która za tymi posunięciami się kryje.

Dlatego gwałtownik, choć słyszy rady aniołów, to ich nie słucha ani w czas wojny, ani w czas pokoju, bo nigdy nie wie, który to anioł do niego przemawia. Rozumie, że Bóg nie bez przyczyny obdarzył go wolnością i wolą. Korzysta zatem z tych darów. Milknie, ucisza hałas duszy i nasłuchuje szmeru pragnienia, które przepływa jak potok przez jaskinię jego serca. Gdzie wezwie go ten głos, tam idzie. Tam kocha albo walczy.

Natomiast słucha aniołów z uwagą, gdy upadnie albo wrogowi uda się zadać mu ranę. Pozwala ich głosom wniknąć w umysł i ciało, ale po chwili przyjmuje i zostawia w sobie tylko ten, w którym nie pobrzmiewa współczucie, który go nie przekonuje, że teraz ma już prawo, by ktoś otoczył go ciepłem i troską, który jeszcze nie pozwala mu odpocząć.

Anioł z nieba bowiem ma coś, czego aniołowi z piekła nigdy nie udało się posiąść: wie, co to znaczy służyć.

Gwałtownik z ulgą zdaje sobie sprawę, że takie słowa nie przejdą zakamuflowanemu przeciwnikowi przez gardło, że taka szorstkość i siła zarazem mogą pochodzić tylko od towarzysza broni, druha, który nadstawia karku dla tej samej sprawy.

Pozwala więc jego ramionom, by go podniosły, a jego skrzydłom, by dodały mu otuchy.


                                                          *   *   *   

                   

A ty wiesz, gdzie jest Bóg?

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Ta, która widziała światło - z cyklu: Kobiety

Niektórzy uznali ją za dziwaczkę od kiedy opowiedziała, że występują u niej dziwne symptomy. Mogły świadczyć o rosnącym guzie na mózgu, problemach ze wzrokiem, jakimś szczególnym przemęczeniu, lub też wskazywać na zjawisko jakby nie powiedzieć: paranormalne, które diagnozujący lekarz zakwalifikowałby jako chorobę psychiczną do ewentualnego wykluczenia.
Otóż w miejscach niekoniecznie emitujących źródło światła, widziała poruszającą się smugę światła. Zdarzało się to w różnych sytuacjach. Nocą i w dzień, gdy siedziała, czy stała. W różnych pomieszczeniach i tylko zawsze dochodziła z lewej strony. Przemykała się osobowo. Nigdy nie była mgłą, smugą, źródłem, błyskiem itp. za to zawsze pozostawiała wrażenie, jakby KTOŚ przeszedł. Wrażenie to wywoływało lekki niepokój, ale nie lęk. Długo nie dzieliła się z nikim tym, co widzi, co się dzieje, czego doświadcza, ale w końcu postanowiła się zwierzyć kilku osobom. Było to po tym, jak zgłosiła się do lekarza, by zrobić badania, bo naprawdę bała się, że coś się z nią dzieje niedobrego, rozwija się niebezpieczna choroba. Najbardziej bała się guza mózgu. Lekarz wykluczył fizjologiczne przyczyny i faktycznie zasugerował wizytę u psychiatry, ale ona nie zgodziła się na to. Jedyna rzecz, jedyne badanie, które nie było w normie, to elektroencefalograf - zapis czynności mózgu, jednak lekarze powiedzieli jej, że medycyna nie widzi związku w nieprawidłowym zapisie EEG, a widzeniem smugi światła, które jej się przytrafia.
Ponieważ owo osobowe światło po każdym prześlizgnięciu się przez pomieszczenie a zaobserwowane kątem lewego oka pozostawiało po sobie miłe skojarzenie, z czasem zaczęła pragnąć by się pojawiło. Znamienne, że nigdy nie dało się widzieć wtedy, kiedy tego bardzo chciała, za to zawsze w najmniej spodziewanym momencie. Podobno pierwsze wrażenie, chwila w której się światło zarysowywało do przyjemnych nie należała i tylko końcowy efekt pozostawiał poczucie błogości, delikatności i subtelnego ciepła. Z czasem zaczęła uważać, że są to jej osobiste nawiedzenia Ducha Świętego, zwłaszcza, że intuicyjnie czuła, że dzieje się coś wielkiego, do tego owa impresja, którą ta zjawiskowa smuga światła zostawiała popychało ją do konkretnego działania.
Popołudniami zajmowała się dziećmi ulicy zapraszając je do siebie i dając im namiastkę domu rodzinnego z talerzem ciepłej zupy, pomocą w nauce, ogarnięciem ciepłem rodzinnym i zainteresowaniem, jakiego brakowało im we własnych domach. Przychodziły do niej dzieciaki w różnym wieku. Nie raz i nie dwa zdarzyło się, że coś ukradły, ale to na początku. Potem traktowały jej dom jak najwspanialsze miejsce pod słońcem a ją samą jak najdroższą matkę. Ileż to dzieci przeszło przez jej dom i rozgościło się w jej sercu zajmując je w całości i bez reszty?! Niektóre z nich bito, więc kiedy się zjawiały, były spłoszone jak dzikie zwierzątka. Sporo dzieci we własnych domach nie dostawało jedzenia i jedyny posiłek jaki spożywały w ciągu dnia to była ta zupa wydzielona wielką chochlą i kromki suchego chleba bez limitu na ilość. Każde dziecko przychodziło ze swoją bolesną historią. Wszystkie łączył brak miłości i ciepła domowego. Nic dziwnego, że potem, po latach, kiedy kobieta, która widziała światło sama potrzebowała pomocy, rzesze wychowanków dbały o swoją przybraną matkę oddając jej miłość i poświęcenie.
Dzieci wypełniany przestrzeń jej życia popołudniami. Na noce wracały do swoich domów rodzinnych, nieraz wracały obite, zawszone i sponiewierane, ale bardziej ich losu zmienić nie mogła. Wieczory i noce należały do bezdomnych. Oddawała miejsce na kanapie, latem dodatkowo na ganku i werandzie na nocleg dla zjawiających się rzeszy bezdomnych. Tych karmiła chlebem i dobrym słowem. Potrafiła każdego wysłuchać i to było najlepszym antidotum na nędzę ich żebraczego życia. Skąd ona brała tyle sił? - zastanawiali się ludzie. Jedni twierdzili, że paktowała z diabłem. Inni uwierzyli w jej opowieść o świetle. A to osobowe światło rzeczywiście karmiło ją energią i ponadludzką siłą. Do tego wypełniało jej wnętrze jakimś blaskiem, który uzewnętrzniał się w lśnieniu oczu, serdecznym uśmiechu, sprężystej sylwetce i otwartej postawie.

Oddała swoją miłość i swój dom potrzebującym ludziom. Wszystkie pieniądze, jakie zarabiała, również. Nigdy nie martwiła się o dodatkowe środki finansowe, ponieważ tak się jakoś składało, że zawsze, kiedy jej dochody były na wyczerpaniu, zjawiał się jakiś bogaty przedsiębiorca i składał datek, czy to w postaci chleba, czy produktów potrzebnych na posiłek dla dzieci, albo wręcz pieniędzy. Ona jednak nie lubiła brać pieniędzy. Wolała kiedy z dostawczego samochodu wyładowano koszyk chleba i makaronu lub skrzynkę warzyw i odrobinę mięsa. Trochę ociężała umysłowo kobieta z sąsiedztwa przychodziła do pomocy przy nastawianiu zupy. Pomagała też przy sprzątaniu domu. To dopiero była wspaniała kobieta! Zawsze uśmiechnięta i pogodna, a robotna i zupełnie bezinteresowna.
Kiedyś u kobiety, która widziała światło pogorszył się stan zdrowia. Dostała pierwszego i kolejnych napadów padaczki. O! Miała już wtedy ze 60 lat. Lekarze odgrzebali dokumentację medyczną i stwierdzili, że widzenie światła było jednak delikatnym napadem, którego wtedy nie zdecydowali się uznać za objaw choroby św. Walentego. Tym razem nie było złudzeń. Chorobę należało zacząć leczyć. Zadziwiające, że po dobraniu odpowiednich leków, co jednak "trochę" trwało, oraz ustabilizowaniu stanu zdrowia i zmniejszeniu ilości napadów, światło przestało się pojawiać i cała energia, która była siłą napędową do pracy na rzecz potrzebujących, zniknęła.
Ale wtedy to już nie miało znaczenia. Dorosłe dzieci, którym pozwoliła dojrzeć w otoczeniu miłości, założyły fundację i profesjonalnie zabrały się do pomagania takim jak niegdyś one. Nowe pokolenie dzieci - sierot społecznych dostało się w najbardziej współczujące ręce i serca - takie, które ból braku miłości ze strony własnych rodziców odczuły na własnej skórze, a które dostały od obcej kobiety tyle ciepła i miłości, że teraz potrafiły się nimi podzielić.
Kobieta, która widziała światło, dożyła swoich dni w małym, drewnianym białym domku pokrytym czerwoną dachówką i z oszkloną werandą, w otoczeniu swoich nieswoich dzieci.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Wywiad - z cyklu: Kobiety

- W ostatnio wydanej przez Panią książce czytelnik znajdzie zdanie, z którego dowiaduje się smutnej prawdy: "Niestety, im bardziej człowiek doświadcza bolesnych przeżyć, tym mniej autorytetów chodzi po świecie." Czy jest to Pani osobiste doświadczenie, czy tylko ogólne sformułowanie i co ono znaczy?

- Powinnam odpowiedzieć przewrotnie, że czas przyniesie odpowiedź, ale ludzie tak młodzi jak Pan, są niecierpliwi. Pewnie i wśród czytelników magazynu znajdzie się spory odsetek młodych osób, więc powiem, że wszystko co piszę, w jakiejś mierze opieram na własnym doświadczeniu, ale też nie należy brać tego dosłownie. Wie Pan, życie doświadcza każdego pewnie w równej mierze w wydarzenia radosne i bolesne i tylko od usposobienia danego człowieka zależy w jaki sposób to odbiera. Ale znów tego nie można uogólniać, ponieważ niejednokrotnie największego pesymistę nie przygnębi brak słońca aż tak jak niepoprawnego optymistę w złej godzinie. Słyszał Pan, że specjaliści od meteorologii wyliczyli, iż od początku zimy - a przecież już od ponad dwóch tygodni mamy wiosnę - było tylko 15 słonecznych dni? Tak więc niezależnie od tego, czy deklarujemy się jako ludzie pogodni, otwarci, radośni i przyjacielscy, w każdym znajduje się ciemna strona. Zna Pan Jesienną zadumę Harasymowicza? W wykonaniu Czerwonego Tulipana, czy Elżbiety Adamiak? No, no, no właśnie. Tam są słowa: "rzeczywiście tak jak księżyc, ludzie znają mnie tylko z jednej jesiennej strony...".
Tak. Odwrotnie też to działa. Nie ma ludzi całkiem złych, jakichś kompletnych smutasów, zamkniętych w sobie i najeżonych introwertyków, czy egoistów i takich, co to bez kija do nich nie podchodź, bo ugryzą. Ci z kolei mają swoją jasną stroną. Chociaż kawałek jasnej strony.
Do czego zmierzam? Chciałabym spuentować Pańskie pytanie i powiedzieć, że każde spotkanie z tymi ludźmi, w których ciemna strona przeważa - na szczęście występują raczej pojedynczo niż grupowo, bo wie Pan, ludzie to raczej występują pojedynczo - pozostawia bolesne doświadczenie. Często też jest tak, że jeśli za bardzo zbliżymy się do kogoś, kto w naszych oczach uchodził za autorytet, zaczynamy dostrzegać rysy na jego nieskazitelnym dotąd charakterze. Można to porównać do spalania się w świetle gwiazdy. Czasem gwiazdy same ulegają spaleniu. Tak, ma Pan rację, gdy wejdą w atmosferę. Dlatego niejednokrotnie lepiej jest nie podgrzewać atmosfery.
(Śmiech)

- Czym można podgrzać atmosferę, albo czym jej nie należy podgrzewać?

- Przyjaźnią. To jest zbyt dużym zbliżeniem.

- Ależ Pani jest przecież otoczona przyjaciółmi!

...

- Nie wyczerpałam jeszcze odpowiedzi na Pańskie pierwsze pytanie. Może tych puent będzie kilka?
Wie Pan, obcując z ludźmi zauważyłam, że każdy człowiek jest w stanie wmówić drugiemu w intencjach jego działania to, co jest właśnie jego, tego co wmawia, najsłabszym punktem. Co to znaczy, Pan pyta? Mianowicie to, że ktoś, kto notorycznie mija się z prawdą będzie swojemu rozmówcy wmawiał kłamstwa i mówienie nieprawdy. Złodziej nieuczciwość i kradzieże. Podejrzliwy będzie cały świat podejrzewał, a przede wszystkim swojego rozmówcę itd. itp. Ludzie tak się zachowują, bo jakiś mechanizm tym rządzi. Najgorsze jest to, że mało kto sobie to uświadamia. No i na szczęście w drugą stronę działa to również. To znaczy, że osoba ufna będzie z ufnością podchodziła do drugiego człowieka.
Co się tyczy przyjaciół, którymi jestem otoczona... Tak. Mam przyjaciół. Zapewne nie tak wielu, na ile z zewnątrz wygląda.
(Śmiech).
To są ludzie sprawdzeni.

- Proszę podzielić się z czytelnikami w jaki sposób sprawdza się przyjaciół?

- Oj, chyba mnie Pan źle zrozumiał. To nie na nas ciąży obowiązek wypróbowania drugiego człowieka.  Zresztą nie ma na szczęście testu przyjaźni. To życie weryfikuje wszystko i wszystkich. Są ludzie, z którymi można konie kraść, z innymi zjadło się beczkę soli i wszystko, co się kryje w tych ludowych powiedzeniach, to są kryteria "sprawdzające człowieka". Ludzie sami nie wytrzymują ciężaru wspólnej drogi i się wykruszają. Jak nieszlachetny kruszec.

- To bardzo śmiałe stwierdzenie. Nie boi się Pani, że ktoś zarzuci Pani, że na takiej zasadzie można usprawiedliwić np. rozwody?

- Kiedy się chce kogoś uderzyć, kamień się zawsze znajdzie. Kamień, czy kij - nieistotne. A jak Pan myśli, dlaczego małżeństwa o wieloletnim pożyciu obchodzą srebrne, złote i diamentowe gody? To najszlachetniejsze kruszce i kamienie. Niech pan sobie przypomni, jakie nazwy noszą pierwsze obchodzone przez małżonków rocznice. Tak. To też tylko mądrości ludowe. Lud, bez filozofów radził sobie całkiem, całkiem...
(Znów śmiech).
A tak poważnie, to cała młodość zeszła mi na zastanawianiu się nad ułożeniem hierarchii pomiędzy przyjaźnią i miłością.

- I?

- Proszę Pana, zostawiłam w mojej książce to zdanie, od którego rozpoczął Pan dzisiejszą rozmowę,  pod rozwagę czytelnikowi. Odpowiadając na Pańskie pytanie mało miejsca zostało czytelnikowi na własne rozważania. Był Pan kiedyś w górach? Wie Pan jak wyglądają drogowskazy? Jest podane miejsce docelowe i ilość godzin potrzebnych na dojście. Nikt nie podał trasy w kilometrach, nie poinformował o  różnicy wzniesień i stopniu trudności. Może lepiej, aby część pytań pozostała pytaniami, na które każdemu życie przyniesie odpowiedź.

- Dziękuję Pani za rozmowę.

- Ja również.


piątek, 5 kwietnia 2013

Zimo, co ci zależy

Kiedy w ubiegłym roku w listopadzie zakończyliśmy nasze wędrowanie po świecie, rozsiadaliśmy się już tylko w kolejnych miesiącach popołudniami i wieczorami wygodnie, oglądając zdjęcia, wspominając i oczywiście planując nowe wyprawy. Zaświtał nam w głowach, w końcu co cztery głowy to nie jedna, pomysł, by zimą wybrać się do Lwowa. Gdzieś zobaczyliśmy zdjęcia miasta w zimowej scenerii i tak się rozmarzyliśmy. A może tylko ja się rozmarzyłam? Gdy snujemy nasze plany wciąż komuś wpada do głowy pomysł z kategorii nierealnych. Wtedy reszta ściąga go na ziemię uświadamiając, że jest to niemożliwe do wykonania. Ktoś, najczęściej pomysłodawca kusi, namawia i udowadnia, że wszystko się da, trzeba tylko chcieć, lub gdy brak argumentów i siły przekonywania, sięga po broń najgorszego kalibru, mówiąc: "Co? My nie możemy? To kto może, jak nie my?" i to zazwyczaj działa. Przynajmniej zadziałało w przypadku legendarnego już chyba wyjścia na Lackową. I kto wtedy, gdy staliśmy u stóp góry z zadartymi głowami, przerażeni nachyleniem stoku, podszedł pozostałych w tak paskudny sposób? Wiadomo, że ja.
Mój romantyczny spacer po Lwowie otulonym śniegiem, wybito mi z głowy, choć ja, zaledwie wypowiedziałam na głos te słowa o zaśnieżonym mieście, już przeniosłam się wyobraźnią na Cmentarz Łyczakowski, Rynek - pod Katedrę Łacińską i Ormiańską oraz we wszystkie miejsca, które potrafiłam sobie wyobrazić - nawet w te, w których jeszcze nie byłam; w końcu cóż to dla mojej wyobraźni?
Żydzi wierzą, że istnieją takie chwile, ułamki chwili, w których wypowiedziane pragnienie się spełnia.
I może mało braknąć, albo nic nie braknie, by moje, o spacerze po zaśnieżonym Lwowie, się spełniło.
Zimo, zostań jeszcze trochę. Co ci zależy?

czwartek, 4 kwietnia 2013

Zadziwienie w codzienności

Codzienność trąci nudą. Dzisiejsza codzienność dodatkowo trąciła lękiem pojawienia się serii kolejnych krwotoków. Dlatego, kiedy się obudziłam, nawet nie wiedziałam, że dzień będzie pełen zadziwienia. Z rana było monotonnie. Każdego dnia zanim siądę do pracy przy komputerze albo zanim zatopię się w lekturze, nie wiedzieć kiedy nachodzą mnie myśli, od których odgradzam się kurtyną - robię dłonią ruch jak klapsem przed ujęciem kolejnej sceny filmowej i nakazuję im zniknąć. Ale zanim się zorientuję, że opanowały mnie całą, zdążą zasiać niepokój i rozjątrzyć ból. Taki stan nie będzie trwał wiecznie. Minie. Decyzja i tak jest już ugruntowana, więc pewnie każda wolna od pracy chwila wypełni się w przyszłości czym innym niż obecnie. Kiedy uporałam się z myślami, których nie chcę, odbyłam ciekawe spotkania z ludźmi, by doczekać się chwili, w której dowiedziałam się, że byłam komuś inspiracją. To bardzo przyjemne uczucie być dla kogoś inspiracją. Rozlewa się falą rozkoszy zmysłowej (zaznaczam dla celów opracowywania mojej biografii przez dr Janicką, która prowadziła badania naukowe nad życiorysem Rudego i Zośki, że rozkosz zmysłowa jest niekoniecznie celem, bądź efektem doznań erotycznych!) i pozwala trwać w upojeniu. Jakże to inaczej wiedzieć, że jest się inspiracją dla czyjejś działalności twórczej, niż dowiedzieć się, że jest się komuś potrzebnym dla zbudowania własnego image. Kiedy już dostatecznie, a nie nadto nacieszyłam zmysły tym, że byłam inspiracją, sama stałam się twórcą. Bycie twórcą w tym wymiarze zdarza mi się kilka razy w tygodniu i właściwie działalność ta nie mieści się w definicji twórcy, bo zaledwie dopełniam słowa. Słowo zaś wybrane jest ze Słowa i wybiera je ten, który jest ważniejszy w tym, by dzieło było godne, bo Bożej sprawie służy. Moja twórczość w tym wypadku porównywalna jest do działań mrówki, która mówi, że jest wielkim budowniczym świata, choćby miał to być tylko świat zamknięty w mrowisku. Ale to takie ważne, by być maleńkim trybikiem w machinie, która jest siłą napędową wielkiej sprawy. No i dobrnęliśmy do momentu, w którym dostałam niemoralną propozycję. I chyba to zadziwiło mnie jeszcze bardziej, niż wcześniejsza przyjemność na poziomie rozkoszy zmysłów. O niemoralne propozycje nie jest trudno w dzisiejszym świecie. Wystarczy otworzyć internet i mnożą się takie, jak choćby wczorajsza informacja zachęcająca interesującym banerem do przeczytania wiadomości o efektach prac naukowych pewnej, wspomnianej powyżej, doktor slawistyki.
Całkiem rano, kiedy ja się już obudziłam, a moje myśli, te które mnie napadają czarną chmurą, jeszcze nie, dopełniłam przemyśleń nad wczorajszym tekstem. Doszłam do wniosku, że tragedia współczesności polega na tym, że dzięki internetowi i innym komunikatorom pozwalającym w sposób niekontrolowany i błyskawiczny rozprzestrzeniać się wszelkim wiadomościom, dużo ludzi uważa, że może bezkarnie nahałakać (tłumaczenie słowa znajduje się w każdym tomie epopei huculskiej Stanisława Vincenza "Na wysokiej połoninie") każdemu i pisać kompletne bzdury, znieważać i robić wiele innych podłości, których lepiej tu i teraz słowem nie budzić. Niegdyś mówiło się, że papier wszystko przyjmie. Dziś wszystko przyjmuje cyberprzestrzeń i tylko potrzeba wielkiej rozwagi i mądrości, by wiedzieć co pisać, czytać, mówić, przekazywać. Ameryki nie odkryłam, ale chciałam to napisać. Moje poranne przemyślenia, te z granicy jawy i snu były wiele bogatsze, ale do tej pory już uleciały; może się jeszcze kiedyś zjawią.
Tak więc dostałam niemoralną propozycję. Ale dziś o niej nie napiszę.

"...dlatego was świat nienawidzi."

Bogu dziękuję, że w dniach, kiedy stawia się tezę o homoseksualizmie Zośki i Rudego - bohaterów Szarych Szeregów, którzy za Chrystusem, w dowód największej miłości potrafili oddać życie swoje za przyjaciół swoich, mogę uciec na wysoką połoninę do świata opisanego przez Vincenza.
Nie, żeby fakt, że tak wielki akt miłości i bohaterstwa chce się wykorzystać w walce o "uznanie" (wiadomo czego - praw mniejszości homoseksualnych, które przechodzą chyba do stanowiska, na którym się o prawo nie walczy, a prawo stanowi) miał być dla mnie pocieszający w dniach, kiedy sama doznałam ogromnej podłości ze strony, z której nie spodziewałam się jej doznać, że liżę rany i nie mogę się z tym uporać i dlatego miałabym szukać wytłumaczenia i pocieszenia, że człowiek zdolny jest do większych podłości... I inni doznają cięższych ran.
Chyba dojrzałam do poziomu, w którym nie chce się nawet człowiekowi skomentować, bo czuje, że nie warto komentować czyjejś głupoty, podłości, zawiści, czy zdrady. Choć są momenty, że chciałabym z całej mocy wykrzyczeć, co myślę o głupcach i wredniakach, czasem zwyrodnialcach. Tylko po co? Mój mentor, przewodnik duchowy o. Fabian Błaszkiewicz, zwykł mawiać: "Z głupim się nie zadawaj. Sprowadzi cię do swojego poziomu i powali doświadczeniem". Słowa te niejednokrotnie przytaczałam na tym blogu.
A na wysokiej połoninie, na stokach Czarnohory właśnie śniegi schodzą z gór. Odkrywa się las, zaczyna gadać głosem wszystkich ptaków, które wyleciały z zimowych kryjówek i przyleciały z cieplejszych krajów i zwierząt, które obudziły się ze snu i wyszły z nor. Woda z topniejących śniegów szemrze w rwących potokach, które tworzą się gdziekolwiek sprzyja temu teren pojawiającymi się najmniejszymi rozpadlinami. Butyniarze żabiowscy i hołowscy pod Foką wracają do pracy na butynie, a z dołów wychodzą pochody owiec i wszelkiej chudoby, która lato spędza na carynach i na połoninach w górach. Choć jeszcze kilka dni temu Odokia miała swoje gody w zawiejach śnieżnych i lawinach schodzących z gór, a butyniarze zamknięci w kolibach snuli opowieści o Bogu, honorze i rachmańskim ludzie.
Ja w sumie nie miałabym nic przeciwko temu, by ktokolwiek był gejem, skoro jest, czy był i się do tego przyznawał i głosił to oficjalnie. Ale w opisie, w którym umęczony katowaniem podczas przesłuchań w siedzibie gestapo na Szucha odbity Rudy prosi przyjaciela o dotyk, tamten zaś opisuje to później jako rozkosz doznaną przez obu, doszukiwać się zachowań homoseksualnych, z którymi należy się zmierzyć na płaszczyźnie legendarnych wojowników Achillesa i Patroklesa, gdyż rozmowa toczy się "w kulturze homofobicznej, gdzie zakwestionowanie czyjejś heteroseksualnej orientacji nie jest konstatacją, lecz denuncjacją", to ja przepraszam. 
Gdybym używała "słów", to zapewne ostatnie słowo byłoby inne. 

Boże! Ty widzisz i nie grzmisz?!