MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 30 maja 2014

Jak można tego słuchać? - Z cyklu: Opowieści dla Zośki

Mniejszy Brat powtarzał jak mantrę: - Mami, włączysz już moją piosenkę? Ale Mała Duża Córeczka poczekała aż skończy się piosenka na życzenie Maleńkiej Wnuczki, do której mała tańczyła własny układ baletowy i dopiero włączyła piosenkę Mniejszego Brata.
Przy całej trójce sprawiedliwe postępowanie jest wymagane, aby maluchy wzrastały w poczuciu spełnienia i równocześnie kształciły umiejętność dzielenia się z innymi.
Zaledwie zabrzmiał pierwszy akord piosenki Mniejszego Brata Maleńka Wnuczka usiadła wtulona we mnie z miną na kwintę. Nie był to klasyczny foch, bo Maleńkiej Wnuczce obce są klasyczne zachowania, no ale bardzo oględnie mnożna to było nazwać fochem.
- Nie lubię piosenki Mniejszego Brata - powiedziała z odrazą zmarszczywszy nosek i potrząsając głową. - Nie mogę tego słuchać.
- To idź na górę - zaproponowałam, chcąc postąpić pedagogicznie.
- Ale tam też ją słyszę. Nawet na górze i nawet jak zatkam uszy. Wszędzie ją słyszę. A nie mogę jej słuchać!
Oho! Sprawa jest poważna - pomyślałam. - Tu zaraz zrodzi się kolejna sentencja. Zmieniłam front i nie namawiałam już Maleńkiej Wnuczki do opuszczenia pomieszczenia. Zamilkłam w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. Ani nie zachęcałam, ani nie zniechęcałam. Pozwoliłam Maleńkiej Wnuczce na jej własną ekspresję emocji, myśli, wypowiedzi. Ona zamilkła, ale widać było, że trawi w swym wnętrzu poczucie wielkiej krzywdy.
- Słyszę i czuję rytm - powiedziała w końcu. - Ale tu nie ma żadnej melodii. I jak można tego słuchać?!

czwartek, 29 maja 2014

Przed śniadaniem - Z cyklu: Opowieści dla Zośki

- Zaraz po śniadaniu będzie przedstawienie. Chcesz obejrzeć babciu? - zapytała Maleńka Wnuczka. - Ja będę księżniczką.
- A ja księciem z bajki - wtrącił się Mniejszy Brat w planowanie wspólnej zabawy.
- W tym przedstawieniu nie będzie żadnego księcia z bajki. Nie jest nam potrzebny! - Zaoponowała stanowczo Maleńka Wnuczka. - Potrzebny jest nam normalny mąż.

- Maleńka Wnuczka od rana jest feministką. - Poinformowała mnie Mała Duża Córeczka. Ale nie było czasu na rozwinięcie tematu, ponieważ Mniejszy Brat rozryczał się w głos nie mogąc przeboleć kolejnego lekceważenia ze strony starszej siostry. Kiedy Mniejszy Brat zaczyna ryczeć, ma się wrażenie, że jest się w pobliżu czyśćca i słyszy się wycie dusz potępionych. Chyba też jestem feministką w takiej sytuacji, bo nikt mnie nie przekona, że i dziewczynki potrafią ryczeć tak samo jak małe chłopaki.


środa, 21 maja 2014

Balkonowa zaduma

Przy upalnej pogodzie na balkon można wyjść tylko przed południem, bo w samo południe słońce obejmuje tę stronę we władanie i balkon zamienia się w patelnię. Stanęłam więc rano oparta o barierkę i ogarnęłam wzrokiem wszystko, co od tylu lat wypatrywane., choć wciąż nie opatrzone. Jakże te drzewa wyrosły! - pomyślałam. Po chodniku spacerował mały berbeć. Tatuś siedział na ławeczce. Pewnie mamusia była u lekarza, więc reszta rodziny oczekiwała. (Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem widział wczoraj, jak młodzi wychodzący od ginekologa podali sobie "piątkę"). W pewnym momencie malec wyglądający na jakieś dwa lata, przewrócił się. Uniósł lekko głowę w stronę ojca i zaczął niemiłosiernie ryczeć. Tatuś - niemłody mężczyzna - poderwał się z ławki i pobiegł do dziecka, podniósł je z ziemi i najwyraźniej mówił coś kojącego, choć do moich uszu z racji odległości nie dotarły konkretne słowa.

Od razu sobie pomyślałam, że takim rodzicem nie byłam. Nawet kiedy moje dzieci upadały przy pierwszych próbach samodzielnego chodzenia, nigdy nie podnosiłam ich z ziemi, a już tym bardziej, gdy - jak ten maluch - samodzielnie i pewnie poruszały się po świecie i z jakiegoś powodu upadały. Zawsze słowem zachęcałam: wstań, nic się takiego wielkiego nie stało, przyjdź do mamy, mama przytuli. Przez wiele lat ból każdej rany, czy zadrapania scałowywałam z miejsca urazu, ale nigdy fizycznie nie podnosiłam dzieci z ziemi po upadku.

Nie wiem, która postawa jest lepsza.

Wiem, że moje dzieci radzą sobie w życiu. Potrafią podejmować decyzje i ponosić ich konsekwencje. Starsze szybko się usamodzielniły. Bez zastanowienia (kalkulacji) podejmują kroki prowadzące je do nowych wyzwań. Są aktywne w wielu dziedzinach i płaszczyznach działania. Do tego wspierają innych i powodują, by umieli się podnieść ze swoich małych i dużych klęsk.

wtorek, 20 maja 2014

Umierające domy

Umarł kolejny dom, który był stałym elementem krajobrazu za moim oknem.

Lubię widoki z moich okien na obie strony świata, bo choć mieszkam w bloku i niemal w geometrycznym środku miasta, pejzaże są niepowtarzalne. Goszcząc niedawno u znajomych, którzy mieszkają na osiedlu, czułam się jak w więzieniu: okna sąsiadującego budynku sprawiały wrażenia krat w oknach mieszkania znajomych. Choć nie mam klaustrofobii, chciałam stamtąd jak najszybciej uciec, bo miałam wrażenie jakby nacierały na mnie już wszystkie okna.
Zaś z mojego domu widzę wierzchołki drzew, dachy domów i góry, które otulają miasto i tworzą koronę kotliny. Pomimo uciążliwości skrzyżowania i natężonego ruchu ulicznego, nie zamieniłabym mojego mieszkania ze względu na te widoki, które wrosły we mnie, ja w nie.

Dom, o którym jest ta historia od wielu, wielu lat stał jakby nie na miejscu. Blisko 40 lat temu poszerzono ulicę zbliżając się niemal do progu budynku. Wybudowano okazałe na tamte czasy skrzyżowanie i wszyscy się dziwili po co tak duże, skoro aut niewiele. Okrągłe schody, kolumny podpierające balkon znajdujący się nad wyłączonymi z użytku drzwiami wejściowymi i krzewy bzu świadczyły o niezwykłej urodzie obiektu, którą bezpowrotnie odebrał rozwój tej części miasta. Choć w dzieciństwie miałam inny widok z okna, to jednak często przechodziłam obok tego pięknego niegdyś domu, który miał w sobie znamiona małego dworku. Już wtedy dziwne uczucie zagościło w moim sercu, gdy patrzyłam na okaleczenie ogrodu i narażenie domu na wszelkie niewygody, hałas uliczny, smród spalin a nawet na niebezpieczeństwo wypadku polegającego na wjechaniu weń auta. Jednak dom stał i przez wszystkie te oraz wcześniejsze lata mieszkali w nim ludzie przeżywając wszystko, co czas dawał. A dawał zapewne wiele radości i smutków, jak to w człowieczym losie. Jedni się rodzili, inni umierali, jeszcze inni pojawiali się, by zniknąć po jakimś czasie, gdy wymieszkali co swoje w murach domu. Domu, który trwał po to, by chronić pomiędzy swoimi ścianami ziemskich pielgrzymów. Można wyobrazić sobie swoje dzieciństwo w bliskości kochających rodziców, potem lata młodzieńcze, założenie własnej rodziny i już obraz tego, co dzieje się w czterech ścianach domu gotowy. Ludzie: dzieci, młodzież, dorośli, starcy; grubi i chudzi, mądrzy i sprytni, zdrowi i chorzy - oni wszyscy są bywalcami w każdym domu. Przychodzą i odchodzą, a dom stoi i czeka. Zawsze gotowy na przyjęcie gości-pielgrzymów. Trzeba o niego zadbać, omieść i posprzątać, rozpalić ogień, przynieść jedzenie, choćby "parę jabłek i trochę chleba", postawić kwiaty w doniczkach na parapecie, zawiesić obraz i... napełnić miłością. Kiedy człowieka ogarnia największe znużenie, zmęczenie i zniechęcenie, choroba, lub gdy spotyka go coś złego, pierwsze myśli kieruje ku domowi. To w nim płonie miłość i ciepło spływa na wszystkich domowników. On od tych wszystkich ludzkich uczuć i starań pęcznieje z dumy i zdaje się wdzięczyć swoim domownikom wszelakimi odgłosami, które koją do snu i pierwsze budzą z rana, dając poczucie przynależności do tego jedynego miejsca na świecie...

Taki był dom, o którym jest ta opowieść. Niewiele się różnił się od innych domów. Jednak zapewne dla ludzi, dla których był domem, był wyjątkowy. Jedyny i niepowtarzalny. Dla mnie również, bo umiem to sobie wyobrazić. Umiem odczuć ból burzonych buldożerem ścian i usłyszeć jęk więźb dachowych, kiedy okaleczone ciężkim narzędziem kładą się w bezradności na wieczny odpoczynek.






Podkład muzyczny do filmu stanowi utwór Tadeusza Nalepy "Modlitwa". Również Tadeusz Nalepa, jak dom z filmu i opowieści, udał się na wieczny odpoczynek.

Dla ironii rozbiórka domu przebiegała w dniach ulewnych deszczy, które spowodowały powódź.

niedziela, 18 maja 2014

...znaczy COŚ.

Z upływem czasu zmniejsza się krąg ludzi, którzy COŚ znaczą w moim życiu. Ubywa autorytetów i ludzi reprezentujących określony system wartości oraz takich, na słowach i czynach których chciałoby się po prostu wzorować. Wyczerpywanie się pożądanej grupy ludzi w swoisty sposób związane jest z przemijaniem. Im więcej czasu przemija, tym więcej ludzi odchodzi. Niekoniecznie w zaświaty. Odchodzą albo raczej zwalniają tempo niegdyś wspólnej wędrówki, zostają w tyle lub wręcz wybierają inne - łatwiejsze drogi. Już wiadomo, że nie mam na myśli encyklopedycznych autorytetów, a takie zwykłe autorytety, spośród ludzi mi podobnych. Dlatego, że z każdym rokiem jest ich mniej, każdy człowiek, który COŚ znaczy ma szczególne miejsce w moim sercu.
Jednym z nielicznych, którzy COŚ znaczą jest Wielki Człowiek. Na Wielkiego Człowieka zawsze patrzę zadzierając głowę do góry. Wielkości jego nie mierzę wg tablic centylowych, BMI, czy obowiązującego systemu miar i wag, ale przyjętego przeze mnie systemu wartości i znaczenia człowieka dla człowieka. Bo COŚ zawarte w Wielkim Człowieku jest olbrzymie. Po przebytych przykrych doświadczeniach z "rozmydlaniem" się tych, którzy kiedyś coś znaczyli a nie przetrwali próby czasu i wagi wydarzeń, boję się. Boję się np. o to, że zbyt częste przebywanie w towarzystwie Wielkiego Człowieka, spowoduje, że powstanie rysa na tworzonej przez nas figurze. Zaś znając swoją wartość (bez pychy w widzeniu siebie) nie boję się o to, że Wielkiemu Człowiekowi nie sprostam i nie nadążę w marszu. Być może wystawiłam Wielkiemu Człowiekowi pomnik w moim o nim mniemaniu, ale musiałabym wtedy oszukiwać samą siebie, a jestem zbyt "dużą" dziewczynką, by wiedzieć, że to bez sensu i bez przyszłości.
Wielki Człowiek świeci przykładem w wielu dziedzinach. W świecie wartości jest wzorcem i drogowskazem. Będąc cierpliwym uczy cierpliwości. Jest oazą spokoju, co nie przeszkadza mu tryskać humorem. Kiedyś, kiedy jeszcze płakałam, pozwolił mi się wypłakać na swoim ramieniu. To był chyba ostatni płacz w moim życiu, który rozlał się oceanem i wielkim bólem. Od tamtej pory raz tylko łzy pociekły mi po policzkach i uświadomiłam sobie, że widać straciłam już ze swego wnętrza wszystko, co w sobie miałam. Bo każdy płacz powodowany jest stratą. Sądząc po ilości przepłakanych dni, wieczorów i nocy, moje ja musiało być olbrzymich rozmiarów. Zapewne było ulepione i z dobrego, i ze złego; nie przeczę, że nie.  
Wielki Człowiek do niczego nie namawia, nie przekonuje, nie zachęca. Pozwala wsłuchać się w głos własnego serca i wybrać najlepsze rozwiązanie. Pewnie za sprawą Wielkiego Człowieka, jego milczącej wtedy obecności i zgodzie na mój płacz, wybrałam, choć nie od razu, wyzwolenie z własnego ja. 
Wielki Człowiek jest mądry i terytorium, na które zapuszcza się jego umysł i wiedza jest bezgraniczne (w moim mniemaniu). Jest odpowiedzialny i obowiązkowy. Z wielką troską, oddaniem i miłością poświęca się dla zapewnienia bezpieczeństwa powierzonych mu osób i spraw.
Wielki Człowiek to również wielki uśmiech i pogoda. Dzieli ten swój uśmiech i pogodę wśród innych, ale i z nim można wszystko podzielić.
Nie jest ideałem. Jest po prostu Wielkim Człowiekiem. Takim, jakich coraz mniej jest w otaczającym mnie świecie. 
A najbardziej marzę, by znaleźć się w lesie, w którym zamiast drzew rosną Wielcy Ludzie - dający schronienie i azyl pod koroną swojego człowieczeństwa. 



środa, 7 maja 2014

Masyw Koziego Żebra* - ludzie

Chyba niemniej liczne jak zwierzęce, są ludzkie ślady w lasach Beskidu Niskiego i Masywu Koziego Żebra. Poczynając od tych bardzo widocznych, kończąc na takich, których historia chce się pozbyć i zaciera wszelkie pozostałości niegdysiejszej bytności człowieka. Przede wszystkim góry poprzecinane są licznymi drogami. Na szczęście są to leśne trakty, ale niektóre tak okazałe, że zdają się być jakimiś leśnymi autostradami. Kilkakrotnie natknęliśmy się na wielkie skrzyżowania. Dla sfotografowania jednego takiego skrzyżowania porwałam się na wielkie szaleństwo. Tuż przy jednym ze skrzyżowań, pod myśliwską amboną, przysiedliśmy na okazałym pniu ściętego drzewa, by przygotować i zjeść posiłek (nieodzownym składnikiem posiłku podczas wszelkich naszych wycieczek jest konserwa mięsna - jak za dawnych dobrych czasów). Gdyby nie ten dłuższy przystanek, pomysł, który wprowadziłam w czyn, nie zdążyłby mi nawet zaświtać w głowie. A tak, postanowiłam wyjść na ambonę, która z dołu wyglądała niewinnie i wdrapanie się na jej podest zdawało się dziecinną igraszką. Wcześniej, tj. na samym początku przystanku, wyszedł na nią Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem i w sposób głośny i rodzący chęć zaspokojenia ciekawości, zachwalał roztaczające się ponoć z góry widoki. Gdyśmy opędzlowali chleb z konserwą i popili wodą mineralną, postanowiłam, jak wyżej, tj, że wdrapię się na tę ambonę i pstryknę parę efektownych zdjęć. Ponieważ było to jeszcze przed stromym zejściem w dół, o którym pisałam w części o roślinach i zwierzętach, więc wszystkie (oba) moje kolana pozwalały cieszyć się wiarą (sic!), że "kto sobie poradzi, jak nie ty!".  O święta naiwności! Już w połowie drabiny, której drugi szczebel złamał się pod Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem, uświadomiłam sobie, że nie jest dobrze, ale ta moja wiara (sic!) pchała mnie naprzód, czyli w górę. Szczeble w drabinie na ambonę myśliwską miały rozmiar jak na chłopa, co przekłada się na spore odległości pomiędzy jednym a drugim. Ponieważ ambona była wypasiona, więc miała zamykane pomieszczenie z leżanką w środku i werandę wokół. Prawdziwa polka zaczęła się, gdy skończyła się drabina i trzeba było złapać się barierki, by stanąć na werandzie ambony. Barierka była bardziej niż umowna i właśnie, gdy z wielkim trudem, który spotęgował ból wszystkich moich (obu) kolan i roztrzęsione mięśni ud i podudzi usiłowałam się podciągnąć, by stanąć, dotarło do mnie, jaką głupotę zrobiłam. Skoro złamał się jeden ze szczebli, równie dobrze może się złamać lub pęknąć cokolwiek innego w konstrukcji ambony! - pomyślałam z przerażeniem. W dodatku, aby zdjęcie miało wyjść, musiałabym mocno oprzeć się o barierkę i wychylić, a na to to już mnie nie było stać. Na szczęście drzwi do pomieszczenia zamknięte były tylko na zasuwkę - bardziej przed zwierzętami, niż ludźmi - a tam w drewnianych ścianach znajdowały się otwory strzelnicze (brrr!), więc w końcu mogłam zrobić zdjęcia. Po porównaniu ze zdjęciami zrobionymi z poziomu ziemi, te z ambony nie rzucają na kolana. Najstraszniejsze chwile przeżyłam, gdy stanęłam u szczytu stromej drabiny i przymierzałam się do zejścia, że o zejściu nie wspomnę...
Prócz dróg wykonanych za sprawą ludzką, są ambony myśliwskie, które chluby człowiekowi nie przynoszą. Gdyśmy szli, słyszeliśmy kilka wystrzałów, nie wiedzieliśmy czy się bać, czy wołać z daleka. Na szczęście miałam na sobie mocno pomarańczową koszulkę, a i rozmawiać zaczęliśmy głośniej. Mijaliśmy paśnik dla zwierząt, chwilę szliśmy oznakowanymi szlakami do turystyki pieszej i konnej.
Znamienne dla lasów Beskidu Niskiego są kopce kamieni wybieranych niegdyś z pól i pastwisk, dziś znajdujące się w środku kilkudziesięcioletniego lasu. Zauważyliśmy, że na szlaku podobne kopce są układane przez turystów, którzy dokładając "swój" kamień, tworzą jakąś budowlę, zostawiając ślad po sobie.
No i najbardziej bolesny ślad bytności człowieka, zdecydowanie boleśniejszy od ambon myśliwskich, ale tylko dla oświeconych, to byłe sadyby ludzkie. W sposób charakterystyczny zadrzewione i zakrzaczone (odpowiednią roślinnością, jak to botanicy mówią: wskazującą) polany na skraju lasu, zakopana studnia, albo prędzej niedaleka odległość od strumienia, resztki po kamiennej podmurówce domu, niebotyczne pokrzywy w miejscu wychodka i obory, pojedyncze, zdziczałe drzewa owocowe i inne ślady niezbicie świadczą o tym, że kilkadziesiąt lat temu stał tam dom. Przyroda wchłania to, co jej zabrano. Oddano jej teren nie z woli człowieka, a z woli historii. Miejsca, o których piszę, a które oświeconego (widzącego) turystę bolą do głębi możliwości przeżywania, to dawne domostwa Łemków, których w ramach Akcji Wisła przesiedlono z tych terenów. Wyrzucono z ojcowizny. Pozbawiono korzeni i Małej Ojczyzny. Niektóre domy zasiedlili Polacy. Niektórzy z przesiedlonych po latach, po odwilży powrócili, by zamieszkać w domach ojców. Niektórzy z tych, co wrócili, pobudowali nowe domy. Ja jednak czuję wielką niesprawiedliwość historii i nijak się z nią pogodzić nie mogę. Choć Chrystusowi zdjętemu z prawosławnego lub greckokatolickiego krzyża nie przeszkadza, że zawisł na krzyżu rzymskim...


Na drogach Beskidu Niskiego.
Ambona myśliwska, która rzuciła mi wyzwanie.
Prawda, że wygląda niewinnie?
Też tak myślałam, aż do połowy drabiny.


Na drogach Beskidu Niskiego.
Skrzyżowanie dróg - zdjęcie zrobione z ambony, o której w tekście.


Na drogach Beskidu Niskiego.
Zejście z ambony. Nie byłoby w tym nic szczególnego,
gdyby nie fakt, że prawe kolano jest po operacji, lewe - przed.


Na drogach Beskidu Niskiego.
Kopiec w środku lasu, który obecnie "doprawiają" turyści.


Na drogach Beskidu Niskiego.
Czyż to nie wygląda, jakbyśmy weszli na autostradę?
To tylko leśny trakt.


Na drogach Beskidu Niskiego.
Ktoś sobie przygotował dary lasu.
(Nie ma tu niezgodności z prawem,
o ile ścinka drzew przeprowadzona była przez służby leśne).


Na drogach Beskidu Niskiego.
Szlak turystyki konnej.


Na drogach Beskidu Niskiego.
To jest właśnie charakterystyczne miejsce po byłej łemkowskiej sadybie.


Na drogach Beskidu Niskiego.
Łąki, w tle pasmo Gór Grybowskich z najwyższym szczytem - Jaworzem.


Na drogach Beskidu Niskiego.
Ludzie sadzą ziemniaki, ciągnik stoi prawie w pionie.
Na drogach Beskidu Niskiego.
Chrystusowi zdjętemu z prawosławnego lub greckokatolickiego krzyża nie przeszkadza, że zawisł na krzyżu rzymskim...


* Część II - ludzie

wtorek, 6 maja 2014

Masyw Koziego Żebra* - rośliny i zwierzęta

W drodze na Jaworzynę w Beskidzie Niskim/Masyw Koziego Żebra


Tak w wielkim przybliżeniu, szczególnie w miejscach, gdzie zaznaczenie jest wygładzone, wyglądała trasa naszej wycieczki po Beskidzie Niskim. Krótki odcinek pokrył się z żółtym szlakiem, inny ze szlakiem końskim ale głównie szliśmy leśnymi drogami, które sami trochę na oko, trochę za pomocą mapy turystycznej wybieraliśmy. Najbardziej zależało nam na tym, by wrócić do miejsca wyjścia, ponieważ pod lasem zostawiliśmy auto. A droga przynajmniej dwukrotnie zawijała się o 360⁰.
Zapowiadał się piękny dzień. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zamówił odpowiednią pogodę u swojego Anioła Meteorologa. Zawsze tak robi, że zamawia stosowną pogodę w zależności od tego, co planujemy. I jakoś zawsze mu się udaje. Raczej pragnęłam pochodzić polnymi drogami, miedzami, ale Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wybrał las, więc musiałam zadowolić się końcowym odcinkiem drogi i zapewnieniem, że następna wycieczka będzie właśnie taka, jaką sobie wymarzyłam (czyli wejściowo-wyjściowa - jak drzwi ze znanego kabaretu).
Gdy popatrzeć na las z lotu ptaka, ot dokładnie tak jak na tym zdjęciu, albo nawet z pozycji piechura, las wydaje się być lasem - skupiskiem drzew i innych roślin, obszarem zamkniętym niewidzialnym murem. Więc pod koroną drzew zakreślonych przeze mnie żółtą pętlą kryją się niezliczone ilości zwierząt i roślin oraz innych zjawiskowych dziwadeł. Tuż za progiem przywitała nas w ukłonie sarnia para (koza z kozłem/rogaczem) i zaprosiła do swojego królestwa. Nie zdążyłam zmienić obiektywu i oglądając zdjęcie trzeba wiedzieć, że tam są. Widzieliśmy niezliczone ilości śladów i tropów różnych zwierząt, w tym trop wilka. Przez jakiś czas szliśmy tą samą trasą, którą całkiem niedawno, sądząc po odciśniętym tropie w błocie, musiał pokonać wilk. Przy strumieniach tropy były tak liczne, że można było dostać oczopląsu. Widzieliśmy żmiję zygzakowatą. Dla mnie było to pierwsze spotkanie w całym moim życiu! A przecież łażę po górskich szlakach nie od dziś. Leśne kwiaty różnią się od łąkowych, choć niektóre rosną i tu, i tu. Po roślinności można zorientować się na jaki teren się weszło, bo przecież są rośliny, które rosną na podmokłych terenach, są takie, których występowanie na danym obszarze świadczy o występowaniu w glebie konkretnych czynników, np. pierwiastków, czy metali. Tak bardzo z łopianami związane są moje wspomnienia z dzieciństwa, a jakoś nie przypominam sobie bym kiedykolwiek w życiu widziała łopianowe dmuchawce. Ponieważ chodziliśmy po północnym stoku, gdzieniegdzie kwitły jeszcze zawilce i zajęczy szczawik. Zajęczy szczawik chyba kwitnie tylko przez kilka dni, bo też jest rzadko obserwowanym zjawiskiem. A może tylko ja rzadko bywam wiosną w lesie??? Niektóre buki były jeszcze całkiem łyse, inne obsypane delikatnym listowiem w kolorze seledynowym. Bardziej dojrzałe liście miały olchy, choć i te jeszcze nieśmiałe.
Patrząc na mapę wybieraliśmy drogi obejmujące trawersem górę, ale pomimo tego niekiedy trzeba było ostro wspiąć się w górę, czasem ostro zejść w dół. Najbardziej ostro w dół było bardziej niż z Lackowej, a Lackowa ma już 30 nachylenia (procentowo to jest ok. 75%), więc tam było pewnie z 80% albo i więcej. Poczuły to moje kolana i to natychmiast. Zwłaszcza to, które jeszcze nie było naprawiane, bo naprawiane spisało się w sposób zadowalający - bolało dopiero na drugi dzień. W końcu wyszliśmy na szczyt - na Jaworzynę w Beskidzie Niskim w masywie Koziego Żebra (822 m n.p.m.), więc boleć musiało ;).



Bniec czerwony (rodzina goździkowatych),
rośnie tam, gdzie gleba zawiera miedź i metale ciężkie.

Trop wilka

Łopianowe dmuchawce


W Beskidzie Niskim wypływające spod ziemi potoki
nagle tworzą przepastne jary.


Beskid Niski widok na Góry Grybowskie (Jaworze)



C.d.n.

* Część I - rośliny i zwierzęta