MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 20 maja 2014

Umierające domy

Umarł kolejny dom, który był stałym elementem krajobrazu za moim oknem.

Lubię widoki z moich okien na obie strony świata, bo choć mieszkam w bloku i niemal w geometrycznym środku miasta, pejzaże są niepowtarzalne. Goszcząc niedawno u znajomych, którzy mieszkają na osiedlu, czułam się jak w więzieniu: okna sąsiadującego budynku sprawiały wrażenia krat w oknach mieszkania znajomych. Choć nie mam klaustrofobii, chciałam stamtąd jak najszybciej uciec, bo miałam wrażenie jakby nacierały na mnie już wszystkie okna.
Zaś z mojego domu widzę wierzchołki drzew, dachy domów i góry, które otulają miasto i tworzą koronę kotliny. Pomimo uciążliwości skrzyżowania i natężonego ruchu ulicznego, nie zamieniłabym mojego mieszkania ze względu na te widoki, które wrosły we mnie, ja w nie.

Dom, o którym jest ta historia od wielu, wielu lat stał jakby nie na miejscu. Blisko 40 lat temu poszerzono ulicę zbliżając się niemal do progu budynku. Wybudowano okazałe na tamte czasy skrzyżowanie i wszyscy się dziwili po co tak duże, skoro aut niewiele. Okrągłe schody, kolumny podpierające balkon znajdujący się nad wyłączonymi z użytku drzwiami wejściowymi i krzewy bzu świadczyły o niezwykłej urodzie obiektu, którą bezpowrotnie odebrał rozwój tej części miasta. Choć w dzieciństwie miałam inny widok z okna, to jednak często przechodziłam obok tego pięknego niegdyś domu, który miał w sobie znamiona małego dworku. Już wtedy dziwne uczucie zagościło w moim sercu, gdy patrzyłam na okaleczenie ogrodu i narażenie domu na wszelkie niewygody, hałas uliczny, smród spalin a nawet na niebezpieczeństwo wypadku polegającego na wjechaniu weń auta. Jednak dom stał i przez wszystkie te oraz wcześniejsze lata mieszkali w nim ludzie przeżywając wszystko, co czas dawał. A dawał zapewne wiele radości i smutków, jak to w człowieczym losie. Jedni się rodzili, inni umierali, jeszcze inni pojawiali się, by zniknąć po jakimś czasie, gdy wymieszkali co swoje w murach domu. Domu, który trwał po to, by chronić pomiędzy swoimi ścianami ziemskich pielgrzymów. Można wyobrazić sobie swoje dzieciństwo w bliskości kochających rodziców, potem lata młodzieńcze, założenie własnej rodziny i już obraz tego, co dzieje się w czterech ścianach domu gotowy. Ludzie: dzieci, młodzież, dorośli, starcy; grubi i chudzi, mądrzy i sprytni, zdrowi i chorzy - oni wszyscy są bywalcami w każdym domu. Przychodzą i odchodzą, a dom stoi i czeka. Zawsze gotowy na przyjęcie gości-pielgrzymów. Trzeba o niego zadbać, omieść i posprzątać, rozpalić ogień, przynieść jedzenie, choćby "parę jabłek i trochę chleba", postawić kwiaty w doniczkach na parapecie, zawiesić obraz i... napełnić miłością. Kiedy człowieka ogarnia największe znużenie, zmęczenie i zniechęcenie, choroba, lub gdy spotyka go coś złego, pierwsze myśli kieruje ku domowi. To w nim płonie miłość i ciepło spływa na wszystkich domowników. On od tych wszystkich ludzkich uczuć i starań pęcznieje z dumy i zdaje się wdzięczyć swoim domownikom wszelakimi odgłosami, które koją do snu i pierwsze budzą z rana, dając poczucie przynależności do tego jedynego miejsca na świecie...

Taki był dom, o którym jest ta opowieść. Niewiele się różnił się od innych domów. Jednak zapewne dla ludzi, dla których był domem, był wyjątkowy. Jedyny i niepowtarzalny. Dla mnie również, bo umiem to sobie wyobrazić. Umiem odczuć ból burzonych buldożerem ścian i usłyszeć jęk więźb dachowych, kiedy okaleczone ciężkim narzędziem kładą się w bezradności na wieczny odpoczynek.






Podkład muzyczny do filmu stanowi utwór Tadeusza Nalepy "Modlitwa". Również Tadeusz Nalepa, jak dom z filmu i opowieści, udał się na wieczny odpoczynek.

Dla ironii rozbiórka domu przebiegała w dniach ulewnych deszczy, które spowodowały powódź.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz