MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 31 maja 2012

Nieodległa przyszłość

15 letnia dziewczyna sama z siebie mówi, że gdyby się miała zestarzeć, to raczej wolałaby sobie odebrać życie i zapewne tak zrobi, bo nie wyobraża sobie, że ONA będzie stara, że brzydzi się tej myśli, starość jako taka jest dla niej obrzydliwa. 16 letni chłopcy dosłownie pokładają się po ziemi ze śmiechu, gdy słyszą sformułowanie, że ludzie współżyją ze sobą. I dobrze rozumieją o co chodzi, bo cała opowieść zmierza do tego, by wykazać współzależność jednego człowieka od drugiego, wspólne bycie, obcowanie itp.
Przy czym dziewczyna wygląda tak dojrzale, jak ja nie wyglądałam nawet w wieku 25 lat, czyli, gdy wydałam na świat moje drugie dziecko. Chłopcy również sprawiają wrażenie dojrzałych. Zachowują się i półsłówkami dają do zrozumienia, że inicjację seksualną mają już za sobą.
Czy po dziewczynie, która brzydzi się własną (przyszłą) starością można spodziewać jakiejkolwiek empatii, odrobiny współczucia, współodczuwania, miłosierdzia wreszcie? Czy kiedykolwiek wypracuje w sobie umiejętność pełnienia służby dla drugiego człowieka? Służbą przecież jest koleżeństwo, przyjaźń, miłość. Służbą jest to wspólne bycie z drugim człowiekiem, które młodych kawalerów przyprawiło o spazmy śmiechu i tak jednoznaczne dało skojarzenia. Czego mogą się spodziewać przyszłe wybranki chłopaków, którzy lada moment mogą stać się ojcami ich dzieci?

Kto sprawi, by pokolenie współczesnych nastolatków uświadomiło sobie, że życie nie jest grą komputerową, w której postacie są młode, piękne, wyselekcjonowane, a oni, jako rozgrywający nie mają kilku żyć na beznadziejne zatracenie w głupiej strzelance? Że życie dzieje się tu i teraz, jest w nim i sacrum, i profanum, że jest jedyne i niepowtarzalne i choć człowiek ma wiele szans na stanie się dobrym, to jednak dużo trudniej w realu jest cofnąć się do etapu wcześniejszego, w którym uzyskiwało się lepsze wyniki i tak naprawdę, to nie wszystko można zacząć od nowa?

W internecie krąży obrazek pary staruszków, która pytana o receptę tak długiego pożycia małżeńskiego odpowiada: a bo my pochodzimy z tych czasów, kiedy zepsute rzeczy się naprawiało, a nie wyrzucało.
Problem ten, jak widać, nie dotyczy tylko sytuacji małżeńskiej. Niebawem młodzi będą wyzbywać się starych rodziców, bo chłopcom współżycie kojarzy się li tylko z seksem, a dziewczyny brzydzą się starością.





wtorek, 29 maja 2012

Chwile

Któregoś roku, pewnie w czerwcu albo w lipcu, stawiając kolejny krok ulicą zatłoczonego miasta, stanęłam na łące, która w jednym momencie zawładnęła moim byciem. Nie wiem, jak to się stało, że ze zgiełku i gwaru ulicznego wyłonił się spokój jeziora, traw i lasów go okalających. W dodatku był sam środek nocy. Łąka i okolica wprzódy zdawała się być nasłoneczniona, choć do dzisiaj nie wiem, czy to nie blask przezierał ze świata, z którego przyszłam. Zaraz też dało się słyszeć wszystkie odgłosy nocy, więc przede wszystkim przerażającą ciszę. Był to rok jeden z tych, kiedy nie bałam się jeszcze obcej nocy, tak jak boję się dzisiaj. Ze zdziwieniem więc zaczęłam przysłuchiwać się ciemności i stopniowo przyzwyczajać oczy do ciszy. Bo w ciszy trzeba wytężyć wzrok. Ciemnościom oczy nie pomogą i uszy w ciszy mogą się zamknąć. W ciemności bardziej trzeba zdać się na intuicję pozostałych zmysłów. Ciemność odbiera się także skórą, więc jeśli ktoś się lęka, lepiej niech ubierze się od stóp do głów. Nie darmo ludzie chronili się przed mrokiem nocy w zamkniętych pomieszczeniach - chcieli w ten sposób odgrodzić się od ciemności i czyhających weń lękach.
Ale tamta noc była inna. Była beztroska i radosna. Droga Mleczna świeciła pełną iluminacją lecz jej blask rozświetlał odległy kosmos, nie dając skrawkowi ziemi, na którym się znalazłam, odpowiedniej ilości jasności. Ściana lasu była doskonałym parawanem oddzielającym mnie wtedy od światła i świata. Usiadłam na kamieniu, nie wiedząc, co czynić i dokąd iść. Patrzyłam wypatrując ciszy i słuchałam, by zobaczyć noc. Żadnych odgłosów, prócz głuchego, leniwego obijania się sennej fali o brzeg postrzępiony szuwarami. Wierzchołki jodeł trwały rozświetlone dziwnym blaskiem, może księżyc zaczepił się o korony drzew i nie mogąc się wyplątać, zasnął znużony?
Z początku nie czułam chłodu, ale zanim się obudziłam przeniknął mnie na wskroś. Był to taki chłód, jaki nastaje przed brzaskiem zanim słońce wytoczy się ponad horyzontem. I w tej chwili, która wionie pustką zaczynają się budzić leśne straszydła. Wrzaski się rozlegają zowąd, a tafla wody niesie je w te i we w te, pozwalając im wracać echem.
Może myślałam tamtej nocy, co przyniesie przyszłość, może trwałam tylko w wielkim zadziwieniu, nad pojawieniem się tej okolicy w samym moim środku? Dość, że pamiętam każdy pocałunek, który noc złożyła na moich ustach, na rękach, na dłoniach. Byłam jej oblubienicą. Pamiętam smak tamtych pocałunków. Pachniały wilgocią wstającego dnia. Mgły unoszące się z jeziora otulały mnie i kołysały sennym jeszcze brzaskiem. A ptactwo wodne budzące się do wędrówki, stroszyło pióra w jeszcze większym, niż moje, zadziwieniu.
Las nie wpuścił mgieł do swojego królestwa. Pierwsi strażnicy stojący na granicy pomiędzy łąką idącą od jeziora, a tym dostojnym królestwem jodeł i buków zatrzymali je bez skrupułów. Kiedy już wilgoć pływająca w powietrzu przeniknęła mnie na wskroś, schroniłam się w ciepłym lesie, który za dnia pilnie strzeże swego chłodu, nocą dając ciepło zmarzniętym pielgrzymom.
Ileż to ja wtedy miałam lat? Czy wyśniłam owej nocy swoją przyszłość, czy trwałam w odrętwieniu i zadziwieniu? Czy ktokolwiek jest w stanie przewidzieć, co czeka go w przyszłości? Czy w jakikolwiek sposób może na nią wpłynąć?
Myślę, że odpowiedź jest w tym mglistym krajobrazie o brzasku nad brzegiem jeziora. Nasze plany raz dłużej, raz krócej, innym razem wcale nie mają wpływu ani znaczenia na żadną zbliżającą nas do kresu chwilę.

Rodzinny sztambuch

Kiedyś na gazetce ściennej w placówce dla dzieci przeczytałam coś na kształt słów: Jaka to wielka tajemnica, że na świecie istnieje jedno najwspanialsze dziecko. I ma je każda matka.
Cudowne słowa we wspaniały sposób odzwierciedlające miłość macierzyńską. Wielką tajemnicą jest również to, że każda (może nie każda?) matka potrafi wszystkie swoje dzieci traktować w sposób wyjątkowy, jakby każde z nich było tym jednym jedynym na świecie.
W sztambuchach rodzinnych zbierają się anegdoty i opowiastki dotyczące "życiowych" wyczynów każdego dziecka. Znamienne, że najwięcej tzw. złotych myśli dzieci produkują w najwcześniejszym etapie życia, zaledwie zaczną mówić.
W przypadku Synka długo musieliśmy czekać, by zaczął mówić, ale kiedy wreszcie przemówił, to od razu snuł opowieści, jak z rękawa. Jednak Synek adehadowiec zdecydowanie więcej czasu poświęcał na brykanie niż rozmowy, toteż gdy po latach spotkałam się z koleżanką, która we wczesnym dzieciństwie Synka była częstym gościem w naszym domu, nic dziwnego, że ta zapytała:

- Czy waszego Synka w dalszym ciągu można częściej zlokalizować pod sufitem niż na ziemi?

Z takim Synkiem adehadowcem przez wiele lat życie rozpoczynało się każdego dnia na nowo. To nic, że wcześniej powtarzane były reguły, zakazy itp. setki razy - wraz z nowy dniem wprowadzało się od nowa wcześniejsze reguły. I tak, ciekawie wyglądały nasze wyprawy w deszczowy dzień. Nie wspomnę ile to lat trwało, ale pewnie do czasu, kiedy odprowadzałam Synka do szkoły (więc długo) za każdym razem, przed każdą kałużą musiałam powtarzać: nie skacz do wody! Nieważne, że mówiłam to wczoraj i tydzień temu i przed miesiącem. Nie liczyło się nawet, że powiedziałam to kałużę wcześniej. Gdybym tylko raz nie powiedziała, Synek wskoczyłby do kałuży jak Tygrys z Kubusia Puchatka i upomniany ze zdziwieniem stwierdziłby: nie mówiłaś, że nie wolno?

Złote myśli wszystkich dzieci mogłabym mnożyć w tym miejscu, ale przytoczę jedną, która w sposób doprowadzający do łez określa życie małego człowieka z zespołem nadpobudliwości psycho-ruchowej.

Było to jednego z tych deszczowych dni, podczas których odprowadzając Synka do szkoły w pierwszej, może w drugiej klasie powinnam była powiedzieć przed kolejną tego dnia kałużą: nie skacz do wody. Mimo to, nie powiedziałam. Listopadowa fontanna nie była przyjemna i z rezygnacją skierowałam do dziecka słowa:

- Synek, ja już do ciebie nie mam siły!

Na co moje kilkuletnie dziecko z ADHD odpowiedziało:

- Ty nie masz siły? Ty? Ty przynajmniej odprowadzisz mnie do szkoły i na parę godzin masz spokój, a ja muszę ze sobą wytrzymać cały czas!

poniedziałek, 28 maja 2012

Nauka czekania

Kiedy nasze starsze dzieci były małe, niejednokrotnie byłam umęczona ich małością, rozpierającą je energią i nieograniczonymi pomysłami na wciąż nowe wybryki. Moje zmęczenie objawiało się  w różnych dziedzinach życia, ale pamiętam, że kiedyś zapragnęłam takiego specjalnego duchowego przeżywania Eucharystii. W naszym kościele parafialnym nigdy nie było sprzyjającej atmosfery dla rodzin z małymi dziećmi. Tam o wszystko na dzieci fukali i księża, i ludzie uczestniczący we mszy. Czasem jednak Mężczyznę, Który Kiedyś Był Chłopcem ogarniała chęć odwiedzenia kościoła, w którym długie lata służył do mszy jako ministrant i lektor. Wielką sensację współwiernych wzbudził nasz Synek, który pobiegłszy do księdza chodzącego po składce, wrócił dzieląc się na cały głos rewelacją: "ksiądz powiedział ZAPŁAĆ"! Ostatecznie nasze "wycieczki" do tegoż skończyły się, gdy Synek podjął się misji wyprowadzenia z kościoła psa. Kościół olbrzymi, toteż miejsca sporo - ogromna przestrzeń między ławkami z przodu - wtedy akurat pusta. I ni stąd ni zowąd na miejsce akcji wkroczył pies. Kundel jakiś, który zaniepokojony długą nieobecnością swych właścicieli postanowił ich odszukać. Niezawodny węch zaprowadził go do kościoła i po przekroczeniu bramy od razu zgłupiał od przemieszanych ze sobą zapachów zbyt dużej, nawet jak na zdolności psiego nosa, ilości ludzkich osobników. Toteż począł chodzić tam i z powrotem coraz bardziej ogłupiały. Moment ważny w czasie mszy, nie żeby tam kazanie ;) No i nasz Synek zawsze współczujący wszystkim istotom żywym wyrwał się z ławki, by pomóc biedakowi. Pies szczęśliwy, że ktoś wykazał mu zainteresowanie zaczął skakać i szczekać radośnie, merdając przy tym ogonem. Synek swe zamierzenie postanowił sfinalizować, ale ponieważ po odnalezieniu takiego sympatycznego małego chłopca pies ani myślał wychodzić z kościoła, Synek stanął za czworonogiem i trzymając za zadek zaczął psiaka wypychać w kierunku wyjścia. Ależ zaczęła się zabawa - pomyślał najwidoczniej kundel - bo zaczął obtańcowywać Synka, szczekać jeszcze radośniej i hasać jak na łące.
Ja, matka patrzyłam z trwogą, czy pies nie zrobi krzywdy dziecku i jakoś nie poczuwałam się do odpowiedzialności, by przerwać te dziecięco psie harce. No!  Nie dało się nie zauważyć, że pies jest w kościele. Moim zdaniem obowiązkiem właściciela kundla było zakończyć tę zabawę. Poza tym znałam przecież najlepiej moje dziecko i wiedziałam, że jakakolwiek próba odwiedzenia go od tego zajęcia przyniosłaby dokładnie odwrotny skutek. Synek miał ADHD, choć wtedy jeszcze nie do końca zdawaliśmy sobie z tego sprawę, mógł urządzić naprawdę niezapomniane przedstawienie. A dzieci, jak mówiła pani Dziunikowska, wychowuje się w domu, a nie w kościele albo na ulicy.
Widać byłam osamotniona w moim podejściu do sprawy, bo ludzie zewsząd zaczęli cmokać i prychać z niezadowoleniem, a jeden pan, to nawet wyrwał się z bardzo odległej ławki, podszedł do nas i głosem, któremu daleko było nawet do teatralnego szeptu napomniał, byśmy uspokoili dziecko. Nawet ksiądz zamilkł stosownie, by pan mógł zrobić mi (choć Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem siedział obok!) kazanie o nieumiejętności wychowywania dzieci.
No, przecież to pies szczekał, a nie nasze dziecko!

Od tamtego wydarzenia definitywnie zmieniliśmy parafię, co niebawem poparte zostało uczęszczaniem przez dzieci do szkoły podlegającej owej wybranej parafii. W sumie od przynależności do tej wybranej dzieli nas zaledwie linia ciągła na ulicy...

Ale też Synek wziął naukę z tamtego wydarzenia. Aby jego mama nie była narażona na ataki jakiegoś obcego, groźnego pana następnej niedzieli miał w nogawce spodni pod skarpetką nóż... plastikowy. Dla obrony.
Tam jednak Gargamel dawał dzieciom lizaki i przybijał piątkę zamiast mówić "zapłać". A kazania mówił tak krótkie, że żadne dziecko nie zdążyło się schylić i rozwiązać sznurówki. Cóż dopiero mówić o zawiązaniu... Zespół dziecięcy grał i śpiewał do mszy tak radośnie, że nie było słychać marudzenia maruderów, nawet jeśliby się jacyś znaleźli, a ścisk był taki, że żaden pies nie zmieściłby się do kościoła na mszę, na której zawsze było, jak być powinno - serdecznie i przyjaźnie dla dzieci.

A moja duchowość musiała poczekać jeszcze długie lata.

Drogi

Zawróciłam z drogi ignorancji. Myślałam, że wkraczam na drogę miłości. Tymczasem znalazłam się na drodze pogardy.
Jak to dobrze, że z każdej drogi zawsze można zawrócić.

Trzy rozmowy

Trzy rozmowy przeprowadzone w ciągu jednego dnia. Z trzema różnymi osobami, które w dodatku do niedawna były mi całkiem obcymi osobami. Nawet ich nie znałam. Teraz łączy nas współdziałanie w różnych sprawach. Dlatego nasza znajomość od razu przeszła w niezwykłą zażyłość. Sprawy, które wspólnie realizujemy, nie są zwykłe. Nie są to tematy biznesowe, czy inne przyziemne, bo one nie pozwalają na zrodzenie się żadnych więzów. Za to są to sprawy, które wymagają oswojenia i tego rodzaju zażyłości, która jest niezbędna do uzyskania odpowiednich owoców. To takie misje, dzieła, sprawy, które wykraczają poza poletko własnych interesów i przyjemności.
Od pewnego momentu mojego życia mówiłam, że nie lubię planować dnia jutrzejszego. Była to oczywiście metafora, chodziło o przyszłość. Do zajęcia takiej postawy życiowej skłoniły mnie przykre doświadczenia. Często pobieramy bolesną naukę. Niejednokrotnie ze swej winy, ale tej nie byłam winna.
Tak też planując zaledwie działalność na polu harcerskiej służby i nieodległą przyszłość rodzinną nie planowałam żadnych nowych przedsięwzięć w swoim życiu. Znając siebie mogę sobie pozwolić na takie lenistwo w podejściu do dni, które nastaną, bo przecież wiem, że nigdy nie zdołam przejść obojętnie obok spraw, które pojawią się na mojej drodze. Zwłaszcza obok spraw trudnych. Tak też za przyczyną spraw niełatwych znalazłam się na kolorowej majowej łące i dogrywałam jedną z misji. Podczas kolejnych błądziłam pomiędzy własnymi myślami, wyobraźnią, która nijak nie podpowiada mi, co przyniesie jutro, a małym pokojem i kuchnią.
Dzieją się rzeczy niewyobrażalnie wielkie, a ja moją dzisiejszą modlitwę zamieniłam w błaganie złożone z zapowiedzi z Księgi Ezechiela "...I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała". I pragnę, by modlitwa moja została wysłuchana. Bez wahania pragnę, bo nie mam wątpliwości. Jak w mądrej nauce, którą rozdawał dzisiaj kapłan: "Kiedy idziesz - idź, kiedy stoisz - stój, cokolwiek robisz - nie wahaj się".
Zapewne Jego plany względem mnie są olbrzymim kosmosem, którego nie ogarniam. I dlatego przeprowadziłam tylko trzy rozmowy w ciągu jednego dnia z trzema różnymi osobami, które w dodatku do niedawna były mi całkiem obcymi osobami. Nawet ich nie znałam. Teraz łączy nas współdziałanie w różnych sprawach. Dlatego nasza znajomość od razu przeszła w niezwykłą zażyłość...



sobota, 26 maja 2012

Dzień Matki

Bardzo smutne to święto, kiedy Matce można zapalić tylko nikły płomyk pamięci, miłości i oddania.  Kiedy już tylko wspomnienia rysują profil Jej twarzy, a miast matczynej ręki wiatr wiejący przed wieczorem gładzi twoją twarz. Świat postawił tyle nowych budowli i zmieniły się krajobrazy, a ty wciąż widzisz Ją na ulicy dzieciństwa. Widzisz, jak się uśmiecha, niepokoi, niecierpliwi lub czeka na coś z nadzieją. Wszystko, co wyrzeźbiło Jej twarz dotyczyło Jej dzieci. Bo żyła życiem swoich dzieci. Cieszyła się ich radościami i osiągnięciami; martwiły ją ich smutki i bolały wszystkie bolączki i boleści. Dopóki żyła nigdy nie przyszło ci do głowy, że jest oddzielnym istnieniem, że kocha, pragnie, boleje i płacze też nad innymi sprawami niż tylko sprawy dzieci. Nigdy o tym nie pomyślałeś, że twoja matka jest kobietą: żoną, przyjaciółką, może jeszcze córką.
Bo przecież kobieta, która ma dzieci, kobieta-matka jest w stanie uświęcenia. Od pierwszej chwili swojego życia miałeś więc swoją codzienną świętą. I choć wtedy, kiedy chodziła jeszcze po świecie nie klękałeś przed nią i nie składałeś dłoni do modlitwy błagalnej, by wyprosiła ci łaski u swojego Boga, to w dniu, w którym odeszła do wieczności włożyłeś jej zdjęcie do modlitewnika. I masz w niej wizerunek prawdziwej świętej.
Stoisz nad grobem w Dzień Matki i bardziej niż w każdy inny dzień czujesz się samotny. Chcesz objąć twardą płaszczyznę zimnego kamienia, by zadośćuczynić i sobie i Jej za lata rozłąki. Zostawiła ci w testamencie tyle miłości i dobroci, którą w nadprzyrodzony sposób dzieliła między swoje dzieci i innych ludzi. Wciąż słyszysz dźwięk Jej głosu, który po latach brzmi odgłosem porcelanowej zastawy stołowej. Rozbrzmiewa gdzieś pomiędzy powszednimi sprawami gwar rodzinnego domu - ten codzienny i świąteczny. Chociaż minęło już tyle lat od kiedy Jej nie ma, ty wciąż chcesz biec do Niej z każdą radością i każdym smutkiem...
Smutne to święto, taki Dzień Matki bez Matki.
Na szczęście masz dla Niej modlitwę.
Masz Nadzieję, której cię nauczyła. Masz Miłość, którą ci pokazała. Masz Drogę, którą ci wskazała. Masz Prawdę, której cię nauczyła. Masz Życie, które ci dała.

piątek, 25 maja 2012

Szeroka Polana

Został tylko kawałek łąki, ale za to najpiękniejszy. Złocą się na nim jaskry. Soczystość zieleni sprawia, że chciałoby się położyć w trawie i jak Dyzio marzyciel Tuwima oglądać obłoki. Ale sielskość widoku oglądanego z werandy psuje wyrwa w krajobrazie Szerokiej Polany. Spory kawałek stoku górskiego został wyrównany. Zmieniło się wszystko. Zmieniły się perspektywy a nawet wspomnienia. Wprawdzie po mocno nachylonym stoku nikt nie chodził i polana nie służyła niczemu innemu, jak kontemplacjom i oglądaniu z werandy, ale Szeroka Polana zawsze była stokiem. Już przed laty ktoś zaburzył naturę robiąc przed domem trzy tarasy. Potem trwały spory, czy nachylenie stoku przed domem było aż tak duże, jak sugerują to uskoki tarasów, czy też to tylko złudzenie optyczne. Ale przez ponad ćwierć wieku wszyscy przyzwyczaili się do tarasów. Ze dwa lata temu trzeba było na pierwszym tarasie zrobić odwodnienie. Pod ziemią przeprowadzono pajęczynę rur plastikowych, powierzchnię wyłożono żwirem. Ale po dwóch latach trawa z powrotem zaczęła zarastać, co do niej należy i zmniejszył się obszar wyżwirowanej płaszczyzny.
A teraz Szeroka Polana stała się całkiem innym miejscem. Wysiana na wyrównanej płaszczyźnie trawa z ledwością pokryła gliniaste podłoże delikatnym meszkiem. W miejscu, gdzie kończy się wyrównanie, goła ziemia w kolorze gliny świeci pustką i nicością. Stok wygląda, jakby jakiś wygłodniały olbrzymi stwór żywiący się ziemią i darnią traw ugryzł wilki kęs i tak zostawił oddalając się w pośpiechu. Ślad łyżki koparki do złudzenia przypomina zęby olbrzyma. Tam trawy nikt nie wysiał. A powyżej złocą się jaskry, jakby z nieba spadło krocie gwiazd...
Boleję nad tą ranną górą, bo często ranę podobnej wielkości w duszy odczuwam. Rany tak głębokie w duszy noc głębszymi czyni. Dzień w słonecznym cieple zabliźnia rany gór. Noc z tych, które nie pozwalają ani chwili na sen stracić, kołysała świat w swoich ramionach w rytm deszczowej kołysanki otuliwszy mrokiem. Mroczne tulisko jakby głośno wypowiadało "nie", które w pół śnie, w pół jawie wiele razy słyszałam. Księżyc bał się, że zmoknie i nie wychylił nosa zza Piwowarówki. Może rozpłynął się w deszczu, albo w palącym pragnieniu?
I jak te rany mają się w duszy zabliźnić, skoro nawet górskim stokom gwałt taki zadano? Górom gwałt zadano! Zimnym i ostrym narzędziem, jak słowem śmiertelnym dźgnięto. Słowem, które miast leczyć, ból daje.
Noc dłoń swoją na człowieczym podołku położyła i trwała tak nieruchomo. Chciała zwyciężyć swój własny upór, więc rano z tryumfem wstała, minę kapryśną przybierając. Wcześniej, w brzasku dnia, musiała wysłuchać długiej opowieści, którą miłość snuła. Ta miłość nie zważa na kaprysy nocy i raz zdeptana powstaje, jak trawa na Szerokiej Polanie, gdy ją dziecięce stopy zgniotą. Nawet, gdy brzydkie jej imię ktoś nada, ona trwa sycona dziwnymi siłami. Jak to miłość. Nie może żyć sama dla siebie - chce innym służyć. Na Szerokiej Polanie znajdzie niejedno istnienie do obdarowania. Nawet sarny upodobały sobie to uroczysko. Miłość mówi: potrzebuję, a na myśli ma: weź mnie. I czeka, czy ją ta sarna skubnie, czy może człowiek jakiś odnajdzie. Choć sama czuje, że ona raczej nie z tego świata jest i nie tej nocy powinna robić wyznania. Słowa jednak uwalnia, a noc w jeszcze większym bezruchu trwa. Aż ptasie trele wypędzą ją z pieleszy. I snem się staje rana, rannym opatrunkiem brzasku i festiwalu słońca i i jasności opatrzona.
Może dała ta noc więcej snu, niż dać powinna?
Noce z dniami na przemian na Szerokiej Polanie goszczą. Miesiące przesiadają się z miejsca na miejsce przy ognisku, a pory roku w te i we w te przeganiają. Miłość, nocą szukająca przytuliska, dniem dzieli się jak kromką chleba, a echo po górach odbija wspomnienie-nie-nie-nie.

czwartek, 24 maja 2012

Wadowicka Biblioteka Publiczna

W żadnej bibliotece nie czułam się tak dobrze, jak w bibliotece, w której pracowała Moja Mama. Obfitowała w stare, zakurzone książki z kartkami wytartymi od przekładania. Wszystkie stały oprawione w szary papier pakunkowy, a wiele z nich klejonych było gumą arabską, której słoik zawsze stał w pogotowiu na zapleczu. W słoiku czekała zanurzona drewniana szpatułka cała oblepiona klejem. Kiedy przychodzili czytelnicy książek się nie kleiło. Takie czynności wykonywało się w środę. Środa była dniem wewnętrznym. Wtedy kleiło się rozklejone książki, a te których nie dało się skleić samodzielnie, wędrowały na stos książek oczekujących na wycieczkę do introligatora. Introligator to było trudne słowo, którego nauczyłam się w dzieciństwie. Dawniej dzieci nie znały tylu trudnych słów, co dzisiaj. W środę zamieniało się zniszczone oprawki na nowe. Układało się na bibliotecznych regałach niesforne książki, które jakimś cudem zawieruszyły się i błąkały po biurkach. Jest mi znana księga inwentarzowa, więc pewnie nie było specjalnego stanowiska do inwentaryzowania i opracowywania książek.
W pozostałe dni biblioteka oczekiwała na czytelników. Przychodzili nieustannie. Każdy chwilę postał i porozmawiał nim wyszedł z wypożyczoną książką. To były zupełnie inne czasy dla bibliotekarzy. Nigdy nie stała kolejka niecierpliwie oczekujących czytelników, przeciwnie, każdego można było wysłuchać. Każdy odwdzięczał się za poświęcony mu czas ciekawą opowieścią. Skoro opowiadał o sobie i był wysłuchiwany, to nic dziwnego, że bibliotekarki wiedziały, jakie książki lubi czytać. Dlatego też same często polecały czytelnikom książki odpowiednie dla nich, a ci zawsze wracali zadowoleni i ukontentowani.
W wypożyczalni znajdowały się regały z książkami. Przechadzanie się pomiędzy regałami, zabawa w chowanego z innymi dziećmi, to było coś! Mamy nam nie pozwalały, ale my przecież m.in. po to przychodziłyśmy do biblioteki. Po książki nie trzeba było chodzić do magazynu, bo wszystkie były pod ręką. Każda książka miała swoją kartę - kartonowy bloczek z rubrykami służącymi do wypełniania numerem karty czytelnika i datami. Czytelnicy też mieli swoje karty. Kiedyś wprowadzono nowość - karty z kieszonkami, do których wkładało się karty wypożyczonych książek. Uprościło to pracę bibliotekarzom.
Gdzieś z boku, na specjalnym stoliku, stał mebel z maleńkimi szufladkami. To był katalog książek i autorów. Tam, w szufladkach, na prowadnicy z drutu przebiegającego przez całą długość, zamknięte były karty katalogowe. Kiedy ktoś szukał konkretnej książki za tytułem, albo dzieła jakiegoś autora, szybko mógł sprawdzić, czy w bibliotece znajduje się dana pozycja. Jak ja lubiłam szperać w tych szufladkach!
W bibliotece bywałam prawie codziennie. Lubiłam zapach starych książek. Ale zapach nowych wprost uwielbiałam. Kartkowałam je przed nosem, by wdychać zapach farby drukarskiej i świeżego papieru...
Jedyny czas, w którym Moja Mama zabraniała mi przychodzić do biblioteki, to był czas inwentaryzacji.  Inwentaryzacja trwała zazwyczaj kilka dni, podczas których biblioteka była całkowicie zamknięta dla czytelników.
Nie wiem dlaczego, ale pamiętam, że pierwszego w życiu banana jadłam w bibliotece. W wypożyczalni stał olbrzymi filodendron i może ktoś coś sugerował? Nieraz z koleżanką chowałyśmy się pod jego liśćmi, by przeżyć jakąś niezwykłą przygodę.
Do gotowania wody na herbatę pracownice miały takie ceramiczne dzbanki z grzałką w środku. Wtedy w domach wodę gotowało się w czajnikach na piecu, zaś te ceramiczne dzbanki elektryczne kojarzyły się tylko z zakładami pracy.
Na parterze biblioteki, w której pracowała Moja Mama były dwa olbrzymie pomieszczenia: wypożyczalnia dla dorosłych po prawej stronie od wejścia i wypożyczalnia dla dzieci po lewej. Z wypożyczalni dla dzieci wydzielono czytelnię, bo księgozbiór dziecięcy był zdecydowanie mniejszy od tego dla dorosłych, więc nie było potrzebne tak wielkie pomieszczenie. Na piętrze budynku, w którym mieściła się biblioteka znajdowały się pomieszczenia administracyjne. Na piętro prowadziły kręte schody. Pomimo tego, że Moja Mama nie pozwalała mi  po nich wychodzić, bez przerwy wychodziłam na górę, ćwicząc zapewne trudną sztukę wychodzenia po krętych schodach.
W wypożyczalni dla dzieci, choć miała mniejszy księgozbiór, było więcej nowych książek. Może później powstała idea bibliotek dla dzieci, a może dzieci niszczyły książki i trzeba było wciąż odnawiać zbiory?
W bibliotece często odbywały się spotkania z autorami książek. Chodziłam na wiele takich spotkań, bo bardzo je lubiłam. Aż wylądowałam na spotkaniu w bibliotece, kontynuatorki tamtej, którą mam w pamięci i to ja byłam autorką i ze względu na mnie, na moją książkę inni przyszli na spotkanie. Choć biblioteka ta dziś jest bardzo nowoczesna i mieści się w innym budynku, to dla mnie jest w niej duch tej, która zbudowała mój obraz świata zamieszczonego na kartkach wszystkich jej książek.
Potem Moja Mama pracowała jeszcze w dwóch innych bibliotekach zakładowych, ale żadna z nich, ani też żadna inna, nie miała takiej atmosfery, jak ta, którą pamiętam z najwcześniejszego dzieciństwa. Śmiało więc można powiedzieć, że to nie osoba Mojej Mamy przyciągała mnie do owej biblioteki. To była jakaś magnetyczna siła tamtego miejsca, czasu i ludzi. Zakładowe biblioteki dysponowały literaturą fachową, a ta nie przemawiała do mojej wyobraźni tak, jak przemawiały książki beletrystyczne, przygodowe, przyrodnicze, geograficzne, kryminalne itd. itp. Tamte, w wypożyczalni biblioteki, którą pamiętam i wspominam, przemawiały do mnie nawet, gdy stały zamknięte na półkach.
Już pewnie w niewielu miejscowościach w kraju znajdują się biblioteki takie, jaką zapamiętałam, bo przecież komputery zawładnęły wszystkimi sferami życia społecznego, więc obraz, który przedstawiłam może zatrzymać pamięć o starych bibliotekach.
A z mojej strony jest przede wszystkim ukłonem w stronę dyrekcji, pracowników i czytelników Wadowickiej Biblioteki Publicznej za niezmiernie miłe i ciepłe przyjęcie, jakie mi zgotowali podczas sobotniego spotkania. Dziękuję.

wtorek, 22 maja 2012

Wybrać dobrze

Ten maj się zrobił jakiś nudny.
Drukarka nie działa.
Organizm się zbuntował. Postanowił wypocząć. Nie bacząc na umówione spotkanie w porannych godzinach, pozwolił spać do późna.
Idzie niż. Wszystko wisi w powietrzu. Jutro ma być burza. Niechby już była jak najprędzej, bo głowa pęka z bólu.
Drukarka od dawna nie działała. Ale dawniej nie była potrzebna. Od wczoraj potrzeba paliła. Wyglądało, że skończył się tusz. Ale nowy pojemnik nie pomógł. Pięknie drukuje kartki testowe. Dokumentów nie chce drukować. Zmarnowane 2/3 dnia na uruchamianiu drukarki. Właściwie funkcji drukowania. Nawet przyszedł specjalista od sprzętu. Podumał i nic.
Ktoś przed chwilą powiedział: "zdaje się, że wiem".
Nie mówił o drukarce.
Mówił o byciu.
Życie dla wszystkich jest trudne.
Trudne są wszystkie wybory.
Kilka dni temu musiałam dokonać wyboru. Wiedziałam, że każdej decyzji, którą podejmę, będę żałowała. Żałuję tej, którą podjęłam. Czasem trzeba stanąć na krawędzi i zaryzykować wszystko.
Tym razem nie zaryzykowałam. Bałam się, że zrobię z siebie błazna. Nie zrobiłam. Ale też nie wykazałam się zaufaniem. Przecież to ja myślałam, że mogę zrobić z siebie błazna!
Skąd ten ktoś, kto powiedział "zdaje się, że wiem", wie? No nie, nie wie. Myśli, że wie.
W miejsce Dziadka przyszedł Pradziadek. Tak o sobie powiedział.
Łąki już bardziej czerwcowe niż majowe. A Dziadka na łąki zielone zaprowadził Pan, który jest pasterzem. Skąd wiem?
Wierzę.
Niektórzy myślą, że trzeba wiedzieć dlaczego się wierzy. Że trzeba znać mechanizmy i akty prawne wiary.
Moja wiara, choć tego nie wymaga, nie jest pełna. Zaufałam bardziej własnemu przekonaniu, niż drugiemu człowiekowi. Nie pozwoliłam jemu zdecydować, sama uznając inną decyzję za błazenadę. Ze strachu. A ze strachu nawet apostoł zaparł się Pana.
Życie dla wszystkich jest trudne.
Trudne są wszystkie wybory.



Zanurzona w Mieście

Zanurzyłam się w Moim Mieście. Bez reszty. Dotknęłam chyba wszystkiego. Choć nie spotkałam wszystkich. Spotkałam wiele ważnych osób, ale też nie spotkałam innych równie ważnych. W takim wypadku każda osoba jest wyjątkową, tą jedną jedyną. Widziałam się i rozmawiałam z Moją Wychowawczynią. Ale nie przyszedł Karzełek. Nie da się między tymi dwoma osobami zrobić żadnych porównań, ale obok niezmiernej radości ze spotkania z pierwszą Nauczycielką, jest pustka spowodowana nieobecnością najmilszego przyjaciela dziecięcych lat.
To też nie tak. Bo każdy jest najmilszy. Wszyscy, których tego dnia spotkałam są najmilsi i najważniejsi. To tylko ten mój wieczny głód i nienasycenie. Ta dążność do tego, by wciąż i wciąż się spełniało to, czego nawet głośno nie wypowiadam, z obawy przed tym, że wypowiedziane zginie, nim słowa przebrzmią. Może dobrze mieć taki głód i takie nienasycenie, bo wciąż sięga się po więcej i więcej? Jak mi wyrazić to, co czułam tamtego popołudnia?
Więc: zanurzyłam się w Moim Mieście. Zanurzyłam w ludziach i miejscach, i wydarzeniach. Gdy moja radość była niemierzalna właśnie odchodził do Domu Ojca człowiek-legenda Wadowic. Sobotniego popołudnia zmarł Pan Andrzej Leń, fotograf, przyjaciel Mojego Ojca, autor moich fotografii pierwszokomunijnych (żeby tylko moich?), dokumentalista ważnych wydarzeń z życia miasta. Miałam niewypowiedzianą nadzieję, że może choć kilka zdań zawartych w mojej książce będzie dla niego radością... Tymczasem zbliżał się do radości wiecznej.
- Kuka, skąd wiedziałaś, że te Anioły w nas tkwią? - zapytała koleżanka ze łzami w oczach - Tyle lat żyłam z myślą, że tamte czasy są dawno za mną, że nie ma powrotu do tego, co było. Tymczasem obudziłaś wszystkie uśpione Anioły i ja je czuję! Czuję, jak rozwijają we mnie skrzydła i otrząsają z zapomnienia. Jak się cieszę, że przywróciłaś mi wspomnienie beztroskiego dzieciństwa, że pokazałaś, że nie było ono do końca takie, jakie zostało w mojej pamięci...
- Dorotko, ja serdecznie chciałam ci podziękować, że ty pamiętałaś o tym wszystkim, a tyle lat już przecież minęło, co ja do ciebie mówiłam i do całej klasy, kiedy byliście w pierwszej klasie. - Powiedziała Moja Wychowawczyni dziękując za pamięć.
Moim obowiązkiem jest pamiętać. Obowiązkiem każdego młodszego pokolenia jest pamiętać o tym, co mówiło starsze.
Wszystkie uściski najbliższych - tych, w których płynie krew Mikołajczyków, ich współmałżonków i dzieci! Na to nie ma słów. To są więzy, które są gwarantem jedności i tradycji.
Spotkanie Mojej Starszej Siostry z Tutem... trzeba było zobaczyć.
Całkiem obce osoby cieszące się niekłamaną radością, dziękujące na miejscu osobiście i jeszcze dziś na forum internetowym...
Kwiaty.
Łzy wzruszenia koleżanek.
Wspaniałe otoczenie ubrane w prace artysty plastyka Franciszka Suknarowskiego, którego dzieła znajdują się w naszym domu.
Gospodarz miejsca do ostatniej chwili nie dający wiary w jakąkolwiek frekwencję; mile zaskoczony, jak wszyscy, ilością przybyłych gości.
Chwile, kiedy tylekroć napisałam: Wadowice, 19.05.2012 r.
Zdjęcie zrobione po 42 latach od tamtego zdjęcia.
Pan Marcin, który na swoim portalu internetowym napisał: "Anioły dzieciństwa powróciły do Wadowic".
Przygarnięcie do piersi i matczyny uścisk kobiety, która obok swoich licznych dzieci zawsze miała serce i dobre słowo dla obcych dzieci - dla mnie i mojego rodzeństwa przede wszystkim. Jej słowa o tym, jak bardzo boleje, gdy sobie pomyśli: "biedaku, ty już tyle lat żyjesz bez mamusi i tatusia". Słowa, które doprowadziły mnie do łez. I moment, w którym chciałam, by czas się zatrzymał, bym mogła w tych matczynych ramionach pozostać na zawsze. Chociaż to nie moja matka. Chociaż to matka, która sama wymaga opieki. Wiek odbiera jej siły, ale ma słowa, którymi może obdzielić nawet nie swoje dzieci. I serce, do którego potrafi przygarnąć.
Spotkanie pod trzepakiem przed blokiem i nocne rozrabianie, takie, na jakie nikt nie pozwoliłby sobie będąc dzieckiem.
Dom i bliscy. Dwa domy.
Msza św. w bliskości chrzcielnicy.
Krótki spacer po mieście.

I to pragnienie, które trawi i nie daje zasnąć spokojnie.
Gdzie jest spełnienie? Zaznałam czegoś niepowtarzalnego, czegoś o czym nie śniłam i nie marzyłam. A może to było we wszystkich snach przez te 36 lat, które minęły od wyprowadzki z Mojego Miasta? Czaiło się we wszystkich marzeniach i pragnieniach?
Może.
To był kosmos.
Ale to nie było spełnienie.

Sobotnia deklaracja, że w każdej chwili tęsknię za Moim Miastem.
I dzisiejszy krótki spacer po Sączu, podczas którego spotkałam druhnę Remiową, która, gdy życzyłam jej zdrowia, powiedziała:
- Już chcę odpocząć, jestem za bardzo zmęczona życiem druhno. Mam 90 lat. Już chcę odpocząć.

Gdy Mój Kuzyn zapytał, dlaczego tęskniąc, nigdy nie pomyślałam o powrocie do Wadowic, nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Dzisiaj wiem.
Nie byłabym w stanie przeżyć kolejnej rozłąki. Z kolejnym miastem. Z kolejnymi ludźmi, miejscami. Z moim życiem.

Wiem, gdzie jest spełnienie, ale nie wiem, czy umiem tak wierzyć.






































sobota, 19 maja 2012

Przyczajona książka

W naszym domu książka Fabbsa "Przyczajony Chrystus ukryty Bóg" żyje własnym życiem.  Zawsze, kiedy potrzebuję po nią sięgnąć, nie ma jej. Zapewne czai się i ukrywa, jak to ma zadane w tytule. Wyłazi w czasie, kiedy aż tak bardzo jej nie potrzebuję. To znaczy pewnie jest zupełnie odwrotnie, bo gdyby było, jak myślę, to książka zawsze leżałaby w miejscu, w którym ostatnio została odłożona, albo nawet i na swoim miejscu. Ona zapewne nie jest mi potrzebna, wtedy kiedy ja chcę po nią sięgnąć. Z pewnością bardziej jest mi potrzebna, kiedy sama wychodzi z ukrycia i przyczajenia. To tylko ja nie potrafię tego rozeznać.
Od wczoraj bardzo jej potrzebuję. Kilkakrotnie przeszukałam cały dom. Nigdzie jej nie ma. Ostatnio też tak było. Po jakimś czasie od moich poszukiwań okazywało się, że leży na wierzchu i niemożliwością było jej nie zauważyć. Moja Babcia w takich sytuacjach mówiła, że diabeł położył na poszukiwanym przedmiocie ogon. Z książką ojca Fabiana tak nie jest. Jej zniknięcia nie są sprawką diabła, a tego, że ona na pewno żyje własnym życiem. I pomimo tego, iż myślę, że książka jest mi TERAZ bardzo potrzebna, musi być zupełnie na odwrót.

piątek, 18 maja 2012

Słowa są jak dzieci

Wczoraj rano wstałam jak zawsze i dopóki nie zadzwoniłam do wydawnictwa, nie wiedziałam, że książka już na mnie czeka. Wydrukowana, oprawiona, gotowa. Przed południem zjawiłam się w wydawnictwie i zaraz za progiem czekały opisane paczki: "Anioły Mojego Dzieciństwa". Zabrałam je do domu, bo mają jechać ze mną do Mojego Miasta. Paczki postawiłam w dużym pokoju. Nie rozpakowałam ich. Książki tkwią wszystkie na miejscu, tak jak je zapakował wydawca. Teraz stoją i czekają aby je otworzyć. Czekają na jutrzejsze wydarzenie. Czekają aż zostaną uwolnione. Czekają, by zacząć żyć własnym życiem.
I w tym miejscu radość i rozemocjonowanie zaczynają się mieszać z lękiem. To całkiem tak samo, jak troska o dziecko, które po raz pierwszy samodzielnie wychodzi z domu. I jeszcze tak samo, jak troska o dziecko, które opuszcza już dom rodzinny. Dmuchanie, chuchanie na każde słowo, każde zdanie, które tworzy opowieść, podobnie jak dmucha i chucha się na swoją latorośl. Zawarłam tam tak dużo własnych przeżyć i stanu ducha - nieskrywanych, bez maski. Autentycznych przemyśleń pochodzących z najwcześniejszych lat. W krótkich zdaniach byłam tam tylko osobą dorosłą. Cała opowieść zbudowana jest z odczuć i doznań dziecka... Pamiętam niepokój mojej Mamy, kiedy rozpoczynałam życie na własny rachunek. Wczoraj znowu się do mnie odezwała słowami wypowiedzianymi z ust Dużej Małej Dziewczynki. Duża Mała Dziewczynka od początku swojego życia sprawiała wrażenie, jakby była kolejnym wcieleniem mojej Mamy. I to, co wczoraj do mnie powiedziała... nie jak córka do matki, ale jak matka do córki... w dodatku konkretna matka do konkretnej córki... Nigdy w życiu nikt nigdy nie mówił mi czegoś takiego - za to niejednokrotnie mówiła moja Mama i wczoraj, nie wiedząc o tym,  powiedziała Duża Mała Dziewczynka.
Pamiętam własne lęki, gdy moje dzieci opuszczały dom idąc do szkoły i dalej ku przyszłości.
I teraz wypuszczam te moje słowa-dzieci w świat z całą moją i ich wrażliwością. Tak, jak ptak wypuszcza młode, jak rodzice wypuszczają dzieci. Oby nie padły na grunt ludzkiej zawiści i nienawiści. O to boją się rodzice najbardziej, gdy ich dziecko zaczyna samodzielne wędrowanie przez życie. Nieważne czy ma 7, czy 27 lat. I chociaż książka nie jest mną, bardzo się starałam, by czytelnik mógł się uosobić z tym dzieckiem poznającym świat, to przecież każde słowo i zdanie, które tak pieściłam na wszystkich etapach pracy nad książką jest cząstką mnie, bo wyszło ze mnie. Z mojego postrzegania świata, z tej mojej takiej, a nie innej wrażliwości.

Myśląc jak będzie, gdy książka się ukaże, spodziewałam się różnych uczuć. Na pewno nie przewidziałam takiego.

czwartek, 17 maja 2012

Wszystko i nawet

Dał mi wszystko naraz.

1. Książkę.
2. Wymianę z Bośnią i Hercegowiną.
3. Przygotowania do obozu.
4. Zabieg.

Nawet te pieprzone zęby. I chociaż to kreślenie za bardzo nie pasuje do kontekstu, to do bólu, jaki dało, jak najbardziej.

Wszystko zapewne dlatego, żebym nie popadła w samouwielbienie.  Mogłabym - tak czasami lubię - rozczulić się zbytnio nad jedną sprawą, gdyby sprawy działy się w jakiejś kolejności i następowały po sobie. Każda z nich zajmuje miesiące, bywa, że lata. A tak masz - rzut na głęboką wodę. Przecież On nigdy nie daje więcej, niż jesteśmy w stanie udźwignąć. Zwykle ludzie tak mówią, chcąc się pocieszyć w cierpieniu. Ale przy darach tak wielkich jakie otrzymuję, powiedzenie to zawiera w sobie taką samą analogię jak to, że trzeba umieć dawać. To znaczy, człowiek człowiekowi musi umieć dawać. Bo przecież On umie.
Może zawsze dawał mi dużo, tylko bałam się brać? Tak. Zapewne.
Pewnie też nauczyłam się prosić. O wszystko. Prosić w myśl zasady św. Ignacego. I pewnie też nauczyłam się pragnąć wszystkiego, ale nie tak jakby to było najważniejsze i cośkolwiek warunkowało.
Nie, jednak nie wszystkiego. Są pragnienia, które mnie spalają. Zupełnie niepotrzebnie. I tych pragnień nie powinnam mieć. Czasem udaje mi się je zepchnąć na taką głębokość, że gdyby były materialne, nie byłoby żadnych prawideł na wyciągnięcie ich z tej głębi. Ale nie należą do świata materialnego. Są w duszy. Tkwią gdzieś na granicy świadomości i nieświadomości. Często aż bolą od swojego bycia. Nie są ciężarem. Są ogniem. I choć ogień można ugasić, ten jest jak świeczka prestidigitatora - po zgaszeniu pojawia się znowu.
Wszystko dał po coś.
Wujek wczorajszej nocy zapytał: - Ty to wszystko ogarniasz?
Ogarniam co jest do zrobienia. Nie ogarniam, co pozornie jest do zrozumienia. Czasem pytam innych, proszę o pomoc w zrozumieniu. Ale ci nie chcą odpowiadać.
Nie chcieć zrozumieć powinno być moim naczelnym pragnieniem, jeszcze przed tym, by nie pragnąć wcale.
Abym ogarnęła, dał mi moment zatrzymania. Zatrzymał moją świadomość, zdaje się życie, na krótką chwilę. Bo czym jest kilka godzin, nawet jeżeli dla innych dłużyły się w nieskończoność, w porównaniu z latami, które poza mną? To była krótka chwila, po której zorientowałam się, że wszystko może być, bywa, jest o nas bez nas.

Jest
1. Książka.
2. Wymiana z Bośnią i Hercegowiną.
3.  Przygotowania do obozu.
4. Zabieg.

I nawet te pieprzone zęby.

środa, 16 maja 2012

Dobre zawody

Od wczesnego dzieciństwa źle znoszę zmęczenie fizyczne. Kiedy miałam kilka lat zdiagnozowano u mnie po raz pierwszy arytmię serca. Potem w różnych okresach życia arytmia pojawiała się i znikała, męczliwość trwała przy mnie niezmiennie i dopiero w ubiegłym roku przy użyciu nowoczesnej aparatury diagnostycznej stwierdzono, że mam większe serce niż powinno to wynikać z anatomii. Lekarz uspokoiwszy się, że nie mam nadciśnienia tętniczego oraz, że problemy z nierównym biciem serca i szybkim męczeniem się towarzyszą mi niejako od zawsze, uspokoił i mnie i stwierdził, że moje powiększone serce jest wobec tego dla mnie normą.
Szybko się męcząc z czasem nauczyłam się reagować lękiem przed pojawiającym się w nieodpowiednim czasie zmęczeniem. W wieku szkolnym kombinowałam nawet na lekcjach wychowania fizycznego, by wykorzystać tę dolegliwość, ale ileż to więcej poważniejszych głupot robi się w wieku dorastania?
Dlatego nigdy nie zaświtała mi w głowie myśl uczestniczenia w jakimkolwiek maratonie. Maraton - wiadomo - polega na pokonaniu krótszego, czy dłuższego odcinka drogi, truchtem lub biegiem, a dyscypliny sportu wymagające dużego wysiłku w krótkim czasie najbardziej mnie zawsze męczyły. Z wielkim szacunkiem patrzyłam na osoby, które podejmowały trud udziału w maratonach biegowych. Realnie mierząc siły na zamiary, nigdy nie podjęłabym się takiego wyzwania. A podejmowanie wyzwań to przecież moja pierwsza, najważniejsza i najmocniejsza natura. Trzeba tu sobie przypomnieć fragment "Ani z Zielonego Wzgórza", gdy ta "podejmując wyzwanie" spadła z dachu i zepsuła nogę. Kiedy się ma tyle lat ile moja ulubiona postać literacka miała wtedy, nie rozeznaje się w mądrości i głupocie zbyt jasno. Mój instynkt przetrwania był na szczęście większy od mojej głupoty.
I tak sobie żyłam przez długie lata w przeświadczeniu, że maratony są nie dla mnie, aż dostałam światło, które pozwoliło mi dostrzec, że maratonem może być nie tylko bieg, trucht czy inny podobny wyczyn sportowy, ale też każde inne działanie, które wymaga długoterminowego zaangażowania siły i woli, systematyczności i wytrwałości. Treningu i uczestnictwa najlepiej zwieńczonego dotarciem do wyznaczonego celu, może być, że ukończonego zwycięstwem, ale innym niż to, o jakie walczą sportowcy.
Dopiero niedawno dotarły do mnie tak naprawdę słowa św. Pawła z listu do Tymoteusza, w którym mówi: "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem."


No, więc biegnę... Pomimo tego, że zawsze szybko ulegałam zmęczeniu fizycznemu, pomimo tego, że zdiagnozowano, że mam powiększone serce, pomimo wszelkich lęków, niedoskonałości i lenistwa. W dodatku chcę zdobyć laur zwycięstwa. Bez światła lauru zwycięstwa udział w tym maratonie nie miałby żadnego sensu. 



wtorek, 15 maja 2012

Ból

Czasem mamy przeświadczenie, że wiemy, widzimy i czujemy więcej od innych. Szczególnie, gdy innymi są nasi przyjaciele. Delikatnie próbujemy ich przekonać do naszej idei, która nie pozwala nam spocząć. Z naszej perspektywy wydaje się to być proste: działamy z całym przeświadczeniem o słuszności sprawy. Skora idea tkwi w nas, a my mamy jak najlepsze intencje w stosunku do owych innych, to przecież powinni zacząć myśleć naszym myśleniem.
Tymczasem tak nie jest. Inni zdają się mieć bielmo na oczach, sercu i rozumie. Nie wierzą nam, bo nie chcą albo nie potrafią. I w tym momencie dociera do nas impuls: to jak to jest z tą naszą przyjaźnią i wzajemnym zaufaniem? Najpierw porazi jak wiertło u dentysty, które najechało na nerw. Odskakujemy i wyciągamy ręce w obronnym geście. Nie możemy podjąć rozmowy, bo przecież usta wypychają nam kawałki ligniny. My uchylamy się od nagłego, porażającego bólu, dentysta naciera na naszego zęba. Jesteśmy na pozycji przegranej, bo przecież lekarz nie ma zbyt wiele czasu dla nas. Pacjenci są zapisani w zeszycie planowanych przyjęć aż do ostatniej linijki. A my w tym momencie chcielibyśmy uciec, albo przynajmniej się znieczulić. Nie możemy mówić, nie ma więc mowy o negocjacjach... Po założeniu lekarstwa i zejściu z fotela ból chwilowo mija. Machamy ręką, co tam, chwila i po bólu. Jednak kiedy wracamy do domu okazuje się, że ból wcale nie minął, a rozchodzi się wielką falą po wszystkim, co tkwi w naszym wnętrzu. Najbardziej po naszych myślach, bo nie potrafimy ich uwolnić od tego natrętnego bólu. Najpierw postanawiamy przeczekać. Po co od razu sięgać po leki przeciwbólowe? - myślimy. Tymczasem ból jest przebiegły i nieustępliwy. Pokonuje nas na wszystkich frontach: w końcu sięgamy po leki a nawet zwijamy się na łóżku w kłębuszek, by w półśnie przetrwać nieprzyjemny czas. A czas zdaje się wtedy nie mieć końca. Trwa z bólem i w bólu. I przypominamy sobie, że to nie jest ból zęba. To ból spowodowany brakiem zaufania za strony przyjaciela.
Może to my dla przyjaciół byliśmy zbyt natrętni???

poniedziałek, 14 maja 2012

Stara fotografia i duch wierzby

Od prawej: Sławek, Rena, Gośka, Agnieszka, Ala i ja.


Zdjęcie wykonane 42 lata temu. Wtedy też był maj, czas w którym drugoklasiści z równymi emocjami oczekują na pierwsze pełne uczestnictwo w Eucharystii, jak na prezenty pierwszokomunijne.  Był słoneczny, ale chłodny dzień, bo dzieci na zdjęciu są ciepło ubrane. W domu trwało przyjęcie. Dzieci znudzone siedzeniem przy stole z dorosłymi, uwinęły się z obiadem i tortem i poszły na pole. Zanim się rozbiegły rodzinny fotograf ustawił je pod oknami i wykonał fotografię. Sześcioro dzieciaków, które lubiły bawić się ze sobą. Są w podobnym wieku, więc mogło być tak, że dla tej przyczyny wybrały swoje towarzystwo. Stoją w dziwacznych pozach - uwięzione w bezruchu, z jeszcze dziwaczniejszymi minami – jak to dzieci. Niby razem, a każde w swoim świecie. Pewnie ani fotograf, ani dzieci nie zdawały sobie sprawy, że zdjęcie to nie jest skazane na wieczny pobyt w czyimś rodzinnym albumie, że kiedyś w przyszłości będzie żyło swoim życiem. 5 dziewczynek i 1 chłopiec...
W niedługim czasie od wykonania tej fotografii los rzucił trójkę dzieci w inne rejony kraju. Niezbyt odległe od miejsca i miasta, w którym fotka została wykonana, ale też nie bardzo bliskie. Każde dziecko, wraz ze swoimi rodzinami wyprowadziło się do innego miasta. Pozostałe trzy dziewczynki - siostry, przyszłość również rozdzieliła - dwie z nich już w dorosłym życiu wyprowadziły się do innych miast i tylko jedno z dzieci - najstarsza dziewczynka została w miejscu, w którym fotografię wykonano. 
Jedna z dziewczynek, w czasie, kiedy już dawno przestała być dzieckiem, zaczęła wspominać. Przyszedł jej do głowy pomysł, by te swoje wspomnienia spisać. Postanowiła napisać książkę. Pisząc, nie chciała, aby to były tylko jej wspomnienia. Chciała, aby każde z dzieci ze zdjęcia i te, których na zdjęciu nie ma, w jej wspomnieniach odnalazło swoje wspomnienia. Chciała jeszcze więcej - chciała, by każdy, kto sięgnie po książkę, czytając, szybko się przeniósł do świata swojego dzieciństwa. 
Jeszcze nie wiadomo, czy jej ta sztuka wyszła, bo książkę czytali tylko bliscy i znajomi. Co prawda po przeczytaniu wspomnień jednej z dziewczynek ze zdjęcia dzielili się wrażeniami i mówili, że czytając, już od pierwszego zdania przenieśli się do swojego dzieciństwa, że jej wspomnienia nie przesłoniły ich wspomnień. Ba! Mówili, że jej wspomnienia otwierały furtkę do ich własnych wspomnień! 
Pan Mariusz, wydawca, przygotowując książkę do druku, postanowił zdjęcie zrobione szóstce dzieciaków pewnego majowego dnia sprzed 42 lat, uczynić okładką książki. Dobrze, bo autorka książki w ogóle nie miała pomysłu na okładkę. Myślała, aby wyglądała jak kartka ze starego albumu ze zdjęciami i taką refleksją podzieliła się z Panem Mariuszem. Miała też pomysł, aby okładką była akwarela namalowana przez jej wujka, ale obydwa pomysły były mgliste i odległe, jak ląd podczas szalejącego na pełnym morzu sztormu. Pan Mariusz nie miał żadnych wątpliwości. Wybrał to zdjęcie spośród wielu innych i kiedy już zrobił okładkę, pokazał ją autorce. Autorka prędko pokazała ją jednej z dziewczynek ze zdjęcia, najstarszej. Ta - swoim siostrom. I tak bardzo zaangażowała się w pokazywanie okładki, że postanowiła odnaleźć pozostałe dzieci ze zdjęcia - dziewczynkę w berecie i chłopca, aby i im pokazać okładkę książki, która być może otwiera furtki do wspomnień nie tylko autorki, nie tylko dzieci ze zdjęcia ale też każdego, kto książkę otworzy i przeczyta pierwsze zdanie. 
W czasie kiedy najstarsza dziewczynka ze zdjęcia podjęła się trudnej sztuki odszukania dwójki dzieci, o których nikt nic od bardzo dawna nie wiedział, autorka znalazła się bardzo blisko miejsca swojego urodzenia, miejsca wykonania fotografii. Stała nieopodal rzeki Skawicy, która zasila rzekę Skawę płynącą przez rodzinne miasto dzieci ze zdjęcia i zaglądała w puste wnętrze wierzby kulistej głaskając omszały z zewnątrz pień. Wsadziła nawet rękę i oderwała spróchniały fragment, by przypomnieć sobie wszystkie dziecięce lęki związane z zaglądaniem do pustego wierzbowego pnia. Bo w pobliżu, gdzie wszystkie dzieci ze zdjęcia się wychowywały, rosło pełno wierzb kulistych. Tam, gdzie się autorka wyprowadziła i mieszka nie ma takich drzew. Dlatego od tak dawna nie zaglądała do wnętrza tego dziwnego drzewa, o którym poeci marzyli opisując tęsknotę za krajem. 
Kiedy zajrzała już raz i drugi, kiedy pogłaskała omszały z zewnątrz pień i wyskubała nieco spróchniałego wnętrza powiedziała głośno, że chyba jest duchem takiego drzewa. I jeszcze powiedziała, że bardzo tęskni za tymi drzewami. Ale nie mogła za długo pozostać nad Skawicą, musiała zanurzyć się w rzeczywistości, która w tych dniach raczyła ją wyjątkowym bólem. 
Nie minęło dużo czasu od kiedy autorka, jedna z dziewczynek ze zdjęcia, powiedziała, że chyba jest duchem wierzby kulistej a zadzwonił telefon. W telefonie odezwała się najstarsza z dziewczynek z fotografii i powiedziała, że odnalazła pozostałą dwójkę dzieci - dziewczynkę w berecie i chłopca. Z dziewczynką w berecie już rozmawiała. 
Do chłopca zadzwoniłam sama...


... i owoc przynosili...

Komu jest blisko do Wadowic zapraszam w najbliższą w sobotę 19 maja o godzinie 18.00 do Wadowickiej Biblioteki Publicznej na spotkanie autorskie.
Dla tych, którym bliżej do Nowego Sącza, spotkanie odbędzie się w Miejskim Domu Kultury (dawny Dom Kultury Kolejarza) 11 czerwca również o godz. 18.00




Nie byłoby tego bloga, gdyby nie zaświtał mi pomysł napisania książki "Anioły Mojego Dzieciństwa". I gdy uświadomię sobie, co zdarzyło się w moim życiu od tego czasu, to aż mi się kręci w głowie. Wszystko, co się wydarzyło i co nadal się dzieje jest niesamowitą podróżą w przepiękny świat spełniających się marzeń, które pojawiają się jak płatki kwiatów wiosną w sadzie.

Wiem, że pomysł nie został wyssany z palca, że zapał do pracy i systematyczność nie są moją zasługą, że opowieści płyną lawą za wyższą przyczyną. Wszystko od samego początku jest wielkim darem, który wciąż otrzymuję.
Ksas przesłał na dzisiaj słowa: "Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili...". Nie my Jego, ale On nas. To trudne. Chciałoby się, żeby było odwrotnie.
Rozumiem i z pokorą, i radością pochylam głowę i dziękuję. 




Będę zaszczycona obecnością miłych czytelników mojego bloga na jednym ze spotkań.

sobota, 12 maja 2012

Szczęśliwy Boży plan

Wszystko zmalało. Spawy, które jeszcze kilka dni temu wydawały mi się istotne, straciły na wartości. Wszystko, czym żyłam i czym się karmiłam odsunęło się na tak daleki plan, że w normalnej perspektywie, nie sięga się do tak odległego planu.
Wszyscy intuicyjnie czujemy, że nasi przyjaciele są przy nas po coś, dla jakiejś sprawy, dla czegoś. I choć reszcie świata nasza przyjaźń z tym konkretnym człowiekiem może wydawać się dziwna, nawet podejrzana, my jednak na przekór wszystkim i wszystkiemu żyjemy w szczególnej zażyłości, jakbyśmy znali tę tajemnicę przyjaźni. I jednego dnia, nawet jednej minuty tajemnica zaczyna się wypełniać. Perspektywa zmienia się horyzontalnie. Coś staje się takiego, wcale nie w sferze duchowej, a w sferze fizycznej, że dziwność przyjaźni i drażniąca wszystkich naokół zażyłość jest dla nas ratunkiem przed zatraceniem, może nawet przed śmiercią. Po takim zdarzeniu zażyłość staje się oczywiście jeszcze większa. Niewidzialna nić splata przyjaciół tak mocno, jak wprawne ręce masarza splatają szynkę.
Płyniesz nad okolicą tryskającą świeżością maja, przemieszczasz się w czasie i przestrzeni uczestnicząc przez ułamek chwili w jakichś dziwacznych wydarzeniach, o których dowiesz się niebawem. Wydarzenia się zmieniają, czas się zmienia i okoliczności się zmieniają. Niezmienna jest tylko postać przyjaciela, choć nawet nie zdajesz sobie sprawy, że jest obok, że trzyma cię za rękę, że martwi się o ciebie przeszyty śmiertelnym lękiem i otacza troską, na jaką nigdy nie było go stać nawet wobec siebie samego.
Wierzysz potem w jego opowieść, bo wiesz, że nigdy cię nie okłamał i że zawsze mogłeś mu wierzyć.  Twoja ufność do przyjaciela, choć ten jest tylko człowiekiem, zamienia się w ufność bezgraniczną. Masz wrażenie, że staliście się jednym ciałem, choć nie tak, jak stają się jednym mąż z żoną. Wierzysz w jego słowa, więc jego myśli stają się twoimi myślami - przynajmniej na ten dziwny czas, który wypełnił się niespodziewanie. Czas, który zatrzymał się na wiele godzin w najmniej spodziewanym momencie. Czas, po którym do wszystkiego nabierasz dystansu, odkładasz na tak daleki plan, jak jeszcze nigdy.
I chociaż twoje myśli są już jasne, ty wciąż nie rozumiesz, jak to się stało, że ten a nie inny człowiek był wtedy przy tobie.

wtorek, 8 maja 2012

Requiem dla życia

Dostaliśmy nową szafkę, którą od początku do końca możemy zagospodarować własnymi rzeczami. Po ułożeniu wszystkiego została nam pusta szuflada. Zastanawiamy się, co do niej włożyć. Z braku zdecydowania i póki co nadmiaru miejsca, zostawiamy ją pustą. Z czasem szuflada zaczyna się wypełniać sprawami, które pojawiają się na bieżąco. Nie układamy w niej rzeczy, a sprawy. Zaglądamy do owej szuflady bez przerwy. Już nawet uchwyt się poluzował. Z czasem przestaje się domykać. Szafka stoi w takim kącie naszego grajdołka, że w niczym nie przeszkadza niedomknięta szuflada. Sprawy wlatują w nią i ulatują już same, bez naszego udziału. Szuflada zaczyna żyć jakby osobnym życiem. I po jakimś czasie zastanawiamy się, czy to my organizujemy szufladę, czy przypadkiem to nie szuflada organizuje nam nasze życie. Chcielibyśmy się zdystansować od spraw, które wypełniły naszą szufladę, ale nie potrafimy. Często ogarniają nas sprzeczne ze sobą uczucia, ponieważ raz chcielibyśmy, by szuflada była, jak niegdyś, pusta, innym zaś razem pomimo nadmiaru spraw nagromadzonych czujemy niedosyt i tak dusimy się z braku miejsca w naszej szufladzie. Jakbyśmy sami w niej mieszkali, byli, trwali. Nasz mały życiowy grajdołek zamieniliśmy na jeszcze mniejszą szufladę. Urządziliśmy się w niej wygodnie, aczkolwiek wszystko, co się w niej znajduje nie jest bez znaczenia. Przecież nie gromadzimy bylejakości. Gromadzimy same rzeczy wielkie. Jest w naszej szufladzie miejsce na miłość, nadzieję, wiarę i na działania w tych dziedzinach. Składamy w niej dary, szczególnie te od Ducha. Ale z czasem zapominamy, że świat i życie nie ograniczają się tylko do naszej szuflady, że przecież kiedyś potrafiliśmy żyć na zewnątrz. Kiedy to było? Czy naprawdę wtedy, kiedy byliśmy dziećmi? Kiedy nimi będąc, wędrowaliśmy przez świat w poszukiwaniu wszystkiego, co było do odnalezienia? Kto nam pozwolił myśleć, że odnaleźliśmy to, czego szukaliśmy i możemy już urządzić tę naszą szufladę i nigdy więcej nie szukać? Przecież Ten, którego szukamy jest w ciągłym ruchu, nieustannie się zmienia, jest Bytem Nieskończonym. Nieskończonym, więc niepojętym. Dlaczego szukaliśmy Go tylko w rzeczach pięknych, miast spróbować odnaleźć w brzydocie tego świata? Kto nam pozwolił według własnej miary klasyfikować rzeczy na piękne i brzydkie? Może cały porządek naszej szuflady jest nieporządkiem? Zaszufladkowane myśli, opinie, poglądy... Może nie powinniśmy wtedy na początku owej szuflady otworzyć i cieszyć się, że mamy ją na własność i swój użytek? Po co nam ta szuflada?
Na stole, który ma obrus soczysty zielenią wiosennej trawy leży Księga. Księga zawiera Słowo. W dodatku jest otwarta. Wiatr przewraca jej kartami. Stańmy na wietrze i pozwólmy, by przewiał też nasze myśli, które utkwiły w świecie we wnętrzu szuflady. W tym wietrze jest Duch. Zamknijmy oczy i zobaczmy Człowieka, który w całej swej nędzy ogołoconego, pobitego i wykpionego ciała jest bogaczem - Królem Nieba. Pochylmy się nad tym, o którym myślimy, że jest najmarniejszym, choć jego wnętrze niejednokrotnie jest piękniejsze od pozornej świetności innych, o których świat mniema, że są wielcy i piękni. Z zamkniętymi oczami widzi się lepiej. Kiedy już zobaczymy, co jest do zobaczenia pod zamkniętymi powiekami, zanieśmy światło, choć nikły jego promień tam, gdzie panuje mrok. Dlaczego łazimy tylko wygodnymi, szerokimi, jasnymi traktami, jak atłasem wyściełającym naszą szufladę?
Nie bójmy się wpakować w sprawy trudne, brudne i złe. Przecież nawet szufladę ktoś musi czasami posprzątać i sprawy w niej zamknięte przewietrzyć.

Pamięci Człowieka z Pasją

Imieniny - poranne rozmowy z wnukami

Siedzimy przed monitorami komputerów w swoich domach oddalonych za bardzo. Dobrze przynajmniej, że serca i myśli są blisko. Podczas naszych porannych rozmów, jak prawdziwa babcia, wypijam szklankę ziół przed śniadaniem. Szykuję śniadanie i zjadam je w najmilszym towarzystwie. Maleńka Wnuczka jest jedyną mówiącą z całego rodzeństwa. Brat Mniejszy usiłuje gadać, ale jeszcze mu daleko. Poza tym po męsku ma lekceważący stosunek do babskiej paplaniny i do spraw babskich wszelakich. Maleńka Wdzięczność robi foczkę i uśmiecha się zalotnie, jak to z wdzięcznością bywa. Dwie dorosłe kobiety - matka z córką - wymieniają nowinki i spostrzeżenia.
- Zrobiło się zimno. U nas również. Przecież wnet zimni ogrodnicy.
- Ty mała! Będziesz miała za tydzień imieniny - informuje mamusia Maleńką Wnuczkę.
- Taaak? A co to są "imininy"? - pyta mała.
Nie czekając na odpowiedź zasuwa "ogulcik" na śniadanie. Zaraz też pyta mnie, jaką chcę bajkę do poczytania.  Poczyta, gdy tylko skończy jeść. Proponuje o księżniczce "Biały łobłok". Zgadzam się.
Maleńka Wnuczka wraca do postawionego swojej mamusi pytania, co to są "imininy". Wkładając łyżeczkę z jogurtem do buzi, samodzielnie dedukuje i mówi:
- Imininy, to jak wkładasz ogult do buzi, to się robią miny! - i wypchnęła łyżeczką policzek.

poniedziałek, 7 maja 2012

Szczepionka zaufania

- Pani doktor powiedziała mi, że tak już będzie, że choroba ma swoje prawa, że muszę się do tego przyzwyczaić i nauczyć z tym żyć. - Powiedział Druh Tadeusz, który w tym roku skończy 84 lata. - Ale ja jej na to powiedziałem, że to mnie nie obchodzi, że choroba tak chce i żeby godzić się na to, żeby zawładnęła moim życiem, że ja chcę aby było, jak dawniej. A pani doktor ma głowę od tego, żeby mi dać takie proszki, żeby było jak ja chcę. - Wykrzyczał resztę wypowiedzi, po czym zrobił minę, jak kilkuletni chłopiec, któremu udało się zrobić psikusa jakiejś poważnej osobie.
Druh Tadeusz mówi głośno, bo od dawna używa aparatu słuchowego. Całe jego życie to harcerstwo. I nie dlatego, że całym życiem, jak w rocie Przyrzeczenia Harcerskiego a dlatego, że do harcerstwa wstąpił jako kilkuletni chłopiec. W gimnazjalnych latach był zastępowym i drużynowym. Potem został instruktorem. Zawód też wybrał taki, by pracować z dziećmi. I to tymi najbardziej poszkodowanymi przez los. Z dziećmi upośledzonymi.
Uwielbiam spotkania z Druhem Tadeuszem. Ma w sobie tyle entuzjazmu i radości życia, że zawsze coś mi się oberwie z jego nadmiaru. Potem długo chodzę naładowana pozytywną energią. Długo potrafię inaczej patrzeć na otaczającą mnie rzeczywistość.
Druh Tadeusz jest człowiekiem, który żadną miarą nie godzi się na bylejakość. Wymagania, jakie stawia sobie i innym sięgają wysoko. Nigdy nie są to wymagania niedopasowane do możliwości drugiej osoby. I nigdy też nie mają charakteru wymagań. Ale też zawsze każą wspiąć się tej drugiej osobie i utrudzić, nim zaliczy próbę wyznaczoną przez Druha Tadeusza. O każdym wyraża się z wielkim szacunkiem i każdego traktuje, jak najważniejszą na świecie osobę. Szarmancki - nawet młode siksy (takie jak ja) przepuszcza w drzwiach.
Kiedy się jest w pobliżu Druha Tadeusza, ma się wrażenie, że wypełnia on swoją osobą cały świat oraz, że świat nie jest bez niego wiele wart. Zawsze serdeczny - z pedantycznie przystrzyżoną bródką, która do niedawna miała jeszcze kruczoczarny kolor, oczami jak dwa węgielki i uśmiechem, z którego składa się niezajęta przez oczy i brodę część twarzy - wypatruje rozmówcy.  A jak wypatrzy, to opowiada ciekawą opowieść, która ma w sobie elementy dziejów jego, jego rodziny, miasta i kraju. Jakież to są ciekawe opowieści! A to o Siwej Brodzie - legendzie Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach i harcerstwa Sądeckiego. A to o bolesnych latach II wojny światowej i przykrych powojennych czasach. Przy czym czasy bolesne i przykre w jego opowieściach brzmią bez nuty żalu za utraconą normalnością, radością i codziennością. Dawno już pogodził się i przyjął, że tak być musiało, choć przecież nigdy nie godzi się z bylejakością i małością. Bo wie, że pewne rzeczy muszą się stać. Dlatego tak podchodzi do czasów bolesnych i przykrych, na które nie miał zbyt większego wpływu. Większego, niż jednostka w obliczu kataklizmu.
Tak sobie nieraz myślę, że gdyby optymizm Druha Tadeusza zaszczepić obowiązkową szczepionką wszystkim ludziom, wzięlibyśmy się wreszcie do konkretnej roboty, miast biadolić i niejednokrotnie szukać dziury w całym. Zaczęlibyśmy wymagać od siebie. Przede wszystkim od siebie, niżbyśmy oczekiwali aż inni spełnią postawione przez nas wymagania. Obrabialibyśmy swoje małe poletka nadane nam przez Stwórcę, nie patrząc, czy sąsiad dobrze obrabia swoje. Częściej byśmy się śmiali. Śmiało spoglądalibyśmy w przyszłość i bez straty w przeszłość. No i najzwyczajniej na świecie byśmy ufali. Sobie, innym i Temu, co w niebiosach.

Most Stacha

Ze złości i zawziętości czasem może powstać coś dobrego. Ale tylko wtedy, jeśli Bóg tym pokieruje.

Nie wiadomo czy konflikt między rodzinami trwał od zarania dziejów, czy też rodziny żyły do jakiegoś momentu w zażyłości, dość, że pewnego dnia jeden sąsiad zabronił drugiemu sąsiadowi korzystania z jego drogi. No i ten drugi musiałby chyba mieć awionetkę, by się dostać domu, o co nie byłoby trudno w pobliżu aeroklubu, ale ten postanowił poprowadzić drogę po własnym polu. Pewnie zrobiłby to wcześniej, gdyby nie znaczne utrudnienie. Otóż trzeba było pokonać głęboki na ponad 10 metrów jar, którym płynie strumyk ladaco. Są okresy, że delikatnie szemrzący potoczek zamienia się w rwącą kipiel, no bo jakże by nie. Ale są też okresy, kiedy koryto potoku wysycha.
Człowiek gór jest uparty. Musi takim być, by walczyć na co dzień z przeciwnościami, jakie mu wypukły krajobraz funduje. Gdyby nie upór, dawno rzuciłby poletka rozsiane po pagórkach w czorty i poszedł do innej pracy. Człowiek gór jest zahartowany. Zahartował go trud pracy. Zwłaszcza pracy na roli. Człowiek gór często też jest zawzięty. Niejeden raz musi się zawziąć, by podołać życiu. Dobrze, jeśli zawziętość prowadzi go do dobrego. Człowiek gór ma blisko do Pana Boga, którego nazywa Gazdą. No, bo stojąc na wierzchołku najniższej górki jest wyżej niż ten, co stoi na nizinie.

I tak się w roku 1968 pan Stach uparł, tak się zawziął, że postanowił poradzić sobie ze swoim problemem. Państwo drogi mu zrobić nie chciało. Sąsiad swoją drogę zagrodził. Cóż było robić? Trzy lata zwoził i znosił kamienie, które mozolnie układał jeden na drugim, aż powstał największy na świecie kamienny most zbudowany przez jednego człowieka. W dodatku jest to most własnej, rolniczej konstrukcji. Tunel dla potoku jest sklepiony kolebkowo. Na tym sklepieniu powstała cała konstrukcja budowli o wysokości 13 metrów, długości 20 metrów i szerokości 7,5 metra.

Tablica upamiętniająca budowniczego mostu Jana Stacha


Pan Jan Stach umarł z końcem ubiegłego roku. O moście znowu zrobiło się głośno. Kilka tygodni temu postawiono przy moście postument z tablicą pamiątkową. Napis na niej głosi, że "Wielkość człowieka nie zależy od sławy i pieniędzy, ale od tego, co po sobie pozostawił." W chwili śmierci pan Stach miał 93 lata. Minęło też 40 lat od zakończenia jego pracy. Nie dość, że zbudował most, to jeszcze ukształtował dno jaru, aby wezbrana niekiedy woda, nie zburzyła konstrukcji. Koryto potoku przed wlotem do tunelu zostało wyrównane i spłaszczone. U wylotu pogłębione, by woda przepływająca przez tunel szybciej odpływała do pobliskiego Jeziora Rożnowskiego. 20 metrów długości mostu stanowi niewielki ułamek z ponad 500 metrowego odcinka drogi, którą pan Jan wybudował i poprowadził przez swoje pole do gospodarstwa.
Aby tam dotrzeć trzeba z drogi Nowy Sącz - Brzesko w miejscowości Tęgoborze skręcić do Znamirowic. Samochód najlepiej zostawić przy przystanku autobusowym w Znamirowicach i udać się na przyjemny spacer w stronę jeziora.
Gdy zejdzie się na dno jaru, by z dołu podziwiać budowlę, ma się widoki na odsłonięte skały szlifu karpackiego, które potęgują wrażenie i urok miejsca.


Most Stacha od strony wlotu potoku


Most Stacha od strony wlotu potoku


Tunel mostu - sklepienie kolebkowe, wysokość ok. 3 m



Most Stacha od strony wylotu potoku


Most Stacha od strony wylotu potoku;
przepiękny szlif karpacki w jarze


Most Stacha od strony wylotu potoku

Most Stacha widok z góry


Powierzchnia Mostu Stacha



niedziela, 6 maja 2012

Majówka



Chociaż dzień był upalny, w momencie, gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, powiało chłodem. Potem zrobiło się całkiem zimno. Maleńkie kwiatuszki, rosnące na wyrwanej lasowi polanie, stulały swe kielichy do nocnego snu. Ptaki śpiewały ostatnią tego dnia melodię. Zaraz potem las ucichł na chwilę, by ciszę wypełniły dzwony nawołujące na "majówkę" do pobliskiego kościoła. Innego dnia maja miasto było rankiem tak ciche, że do dużego pokoju doszedł głos trąbki, wygrywającej z wieży kościelnej "Chwalcie łąki umajone"
W mieście do kościoła na "majówkę" idzie się odświętnie ubranym. Mury kościelne odgradzają maj od modlących się w świątyni ludzi. Po omacku chwali się więc te ukwiecone łąki. 
Na wsi kobiety przebierają dzieci, myją im buzie i ręce, sobie zakładają świeżą bluzkę i promieniście zdążają do polnej kapliczki, odświeżonej i ustrojonej zawczasu. Kiedy po polach niesie się głos:

 Kyrie, elejson, Chryste, elejson, Kyrie, elejson.
 Chryste, usłysz nas! Chryste, wysłuchaj nas!
 Ojcze z nieba, Boże, zmiłuj się nad nami.
 Synu, Odkupicielu Świata, Boże, zmiłuj się nad nami.
 Duchu Święty, Boże, zmiłuj się nad nami.
 Święta Trójco, Jedyny Boże, zmiłuj się nad nami.
 
 Święta Maryjo, módl się za nami.
 Święta Boża Rodzicielko, módl się za nami.
 Święta Panno nad pannami, módl się za nami.
 
 Matko Chrystusowa, módl się za nami.
 Matko Kościoła, módl się za nami.
 Matko łaski Bożej, módl się za nami.
 Matko nieskalana, módl się za nami.
 Matko najczystsza, módl się za nami.
(...)

mężczyźni w tym czasie kończą prace polowe, gospodarskie, czy przy budowach domów. A gdy kobiety i dzieci śpiewają już pieśni, mężczyźni wracają do domów. Zdążyli zahaczyć o sklep i w reklamówkach niosą puszkę piwa. Przemykają skrzętnie obok kapliczki, pod którą ich żony, matki i córki wychwalają Matkę Niebieską. 
Wiejskie kobiety i wiejscy mężczyźni modlitwą i pracą, skąpani w falujących trawach umajonych łąk, chyba znacznie lepiej chwalą Matkę.

Chwalcie łąki umajone,
Góry, doliny zielone.
Chwalcie, cieniste gaiki,
Źródła i kręte strumyki!

Co igra z morza falami,
W powietrzu buja skrzydłami,
Chwalcie z nami Panią Świata,
Jej dłoń nasza wieniec splata.

Ona, dzieł Boskich korona,
Nad Anioły wywyższona;
Choć jest Panią nieba, ziemi,
Nie gardzi dary naszymi.

Wdzięcznym strumyki mruczeniem,
Ptaszęta słodkim kwileniem,
I co czuje, i co żyje,
Niech z nami sławi Maryję!