MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 28 maja 2012

Nauka czekania

Kiedy nasze starsze dzieci były małe, niejednokrotnie byłam umęczona ich małością, rozpierającą je energią i nieograniczonymi pomysłami na wciąż nowe wybryki. Moje zmęczenie objawiało się  w różnych dziedzinach życia, ale pamiętam, że kiedyś zapragnęłam takiego specjalnego duchowego przeżywania Eucharystii. W naszym kościele parafialnym nigdy nie było sprzyjającej atmosfery dla rodzin z małymi dziećmi. Tam o wszystko na dzieci fukali i księża, i ludzie uczestniczący we mszy. Czasem jednak Mężczyznę, Który Kiedyś Był Chłopcem ogarniała chęć odwiedzenia kościoła, w którym długie lata służył do mszy jako ministrant i lektor. Wielką sensację współwiernych wzbudził nasz Synek, który pobiegłszy do księdza chodzącego po składce, wrócił dzieląc się na cały głos rewelacją: "ksiądz powiedział ZAPŁAĆ"! Ostatecznie nasze "wycieczki" do tegoż skończyły się, gdy Synek podjął się misji wyprowadzenia z kościoła psa. Kościół olbrzymi, toteż miejsca sporo - ogromna przestrzeń między ławkami z przodu - wtedy akurat pusta. I ni stąd ni zowąd na miejsce akcji wkroczył pies. Kundel jakiś, który zaniepokojony długą nieobecnością swych właścicieli postanowił ich odszukać. Niezawodny węch zaprowadził go do kościoła i po przekroczeniu bramy od razu zgłupiał od przemieszanych ze sobą zapachów zbyt dużej, nawet jak na zdolności psiego nosa, ilości ludzkich osobników. Toteż począł chodzić tam i z powrotem coraz bardziej ogłupiały. Moment ważny w czasie mszy, nie żeby tam kazanie ;) No i nasz Synek zawsze współczujący wszystkim istotom żywym wyrwał się z ławki, by pomóc biedakowi. Pies szczęśliwy, że ktoś wykazał mu zainteresowanie zaczął skakać i szczekać radośnie, merdając przy tym ogonem. Synek swe zamierzenie postanowił sfinalizować, ale ponieważ po odnalezieniu takiego sympatycznego małego chłopca pies ani myślał wychodzić z kościoła, Synek stanął za czworonogiem i trzymając za zadek zaczął psiaka wypychać w kierunku wyjścia. Ależ zaczęła się zabawa - pomyślał najwidoczniej kundel - bo zaczął obtańcowywać Synka, szczekać jeszcze radośniej i hasać jak na łące.
Ja, matka patrzyłam z trwogą, czy pies nie zrobi krzywdy dziecku i jakoś nie poczuwałam się do odpowiedzialności, by przerwać te dziecięco psie harce. No!  Nie dało się nie zauważyć, że pies jest w kościele. Moim zdaniem obowiązkiem właściciela kundla było zakończyć tę zabawę. Poza tym znałam przecież najlepiej moje dziecko i wiedziałam, że jakakolwiek próba odwiedzenia go od tego zajęcia przyniosłaby dokładnie odwrotny skutek. Synek miał ADHD, choć wtedy jeszcze nie do końca zdawaliśmy sobie z tego sprawę, mógł urządzić naprawdę niezapomniane przedstawienie. A dzieci, jak mówiła pani Dziunikowska, wychowuje się w domu, a nie w kościele albo na ulicy.
Widać byłam osamotniona w moim podejściu do sprawy, bo ludzie zewsząd zaczęli cmokać i prychać z niezadowoleniem, a jeden pan, to nawet wyrwał się z bardzo odległej ławki, podszedł do nas i głosem, któremu daleko było nawet do teatralnego szeptu napomniał, byśmy uspokoili dziecko. Nawet ksiądz zamilkł stosownie, by pan mógł zrobić mi (choć Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem siedział obok!) kazanie o nieumiejętności wychowywania dzieci.
No, przecież to pies szczekał, a nie nasze dziecko!

Od tamtego wydarzenia definitywnie zmieniliśmy parafię, co niebawem poparte zostało uczęszczaniem przez dzieci do szkoły podlegającej owej wybranej parafii. W sumie od przynależności do tej wybranej dzieli nas zaledwie linia ciągła na ulicy...

Ale też Synek wziął naukę z tamtego wydarzenia. Aby jego mama nie była narażona na ataki jakiegoś obcego, groźnego pana następnej niedzieli miał w nogawce spodni pod skarpetką nóż... plastikowy. Dla obrony.
Tam jednak Gargamel dawał dzieciom lizaki i przybijał piątkę zamiast mówić "zapłać". A kazania mówił tak krótkie, że żadne dziecko nie zdążyło się schylić i rozwiązać sznurówki. Cóż dopiero mówić o zawiązaniu... Zespół dziecięcy grał i śpiewał do mszy tak radośnie, że nie było słychać marudzenia maruderów, nawet jeśliby się jacyś znaleźli, a ścisk był taki, że żaden pies nie zmieściłby się do kościoła na mszę, na której zawsze było, jak być powinno - serdecznie i przyjaźnie dla dzieci.

A moja duchowość musiała poczekać jeszcze długie lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz