Gdyby mi ktoś, kiedy byłam w przedszkolu, powiedział, że za
blisko pół wieku szpinak będzie tym, co najmilej będzie dotykać moich zmysłów
związanych z konsumpcją, to bym go wtedy tym szpinakiem opluła. Dziś mogę
podzielić się zieloną potrawą z przyjacielem. Wrogowi nie oddam.
Choć wrogów nie szukam i zawsze wolę się z niepewnej
sytuacji wycofać w myśl zasady: z głupim się nie zadawaj; sprowadzi cię
do swojego poziomu i powali doświadczeniem, to jednak niektórzy
ludzie tak bardzo się proszą, by powiedzieć im, co się o nich myśli, że
zdarzyło się, iż dałam się sprowokować. Oczywiście zrobiłam to na moim
poziomie. Efekt był taki, że do delikwenta to i tak nie dotarło, bo nie
zrozumiał przesłania, a ja znalazłam się w brzydko zwanym stanie odczuwania, czyli w stanie tzw. "kaca moralnego". W celu leczenia niemiłego uczucia stosowałam
lekarstwo w postaci przemyśleń, co by było, gdybym na wszelkie złowrogie
przejawy stosowane wobec mnie odpowiadała stosownym obuchem znajdującym się w
lustrzanym odbiciu? Wniosek moich przemyśleń był oczywiście jeden. Ale to
wcale nie znaczy, że kiedyś nie włożę dłoni w lustrzaną taflę i nie sięgnę
bo tę broń, która pomimo moich dotychczasowych wniosków może okazać się
obosieczną, bo przecież każdy kij ma dwa końce. Póki
co z nikim, kto nie dojrzał do spożywania tego wspaniałego warzywa jakim jest
szpinak, nie podzielę się nim, wręcz będę traktowała jak wroga chcącego mnie
opluć.
I niech to będzie jedyny "kac
moralny", który trawi moje wnętrze. ;)
Kiedy nawiedziliśmy Sandomierz, odbywało się wielkie narodowe
czytanie Trylogii Sienkiewicza. Sandomierz czytał w przepięknej scenerii na
rynku pod Kamienicą Oleśnickich. Czytanie Sienkiewicza sprawiło
niepowtarzalność nastroju, jakim to historycznie przynależne do Małopolski
miasteczko ugościło wtedy przyjezdnych i mieszkańców. Chodziliśmy po
Sandomierzu i po jego siedmiu lessowych wzgórzach tam i z powrotem. Każda droga
prowadziła nas do rynku, gdzie za każdym powrotem przysiadaliśmy na chwilę i
chłonęliśmy piękno i wyjątkowość chwili. Można by chodzić po Sandomierzu i
chodzić i życia by brakło, by zachwytem nasycić swe wnętrze i nazwać to, co
oczy widziały. A jednak nie można się pozbyć wrażenia, że Sandomierz jest
niezwykle urokliwym, przepięknym i romantycznym... produktem turystycznym.
Wszystko jest wyremontowane, że mucha nie siada. Trotuary ze szlachetnego
kamienia, co krok ławeczki, błyszczące tablice informacyjne, gładkie i czyste
fasady kamienic... nawet słońce odbijało się posłusznie w gotyckich czy
renesansowych oknach, ukazując nieskazitelność przyciemnianych szyb. Ulice
pachniały kebabem, pizzą i innymi spcjałami kuchni każdej, tylko nie polskiej.
Liczne lokale na starówce promowały cydr i w tym dopiero odczuwało się lokalny
wydźwięk, więc przechyliliśmy kielich złotego napitku z nutą cynamonu.
Bąbelki rozeszły się od stóp do głów, podniebienie doznało rozkoszy, a po
wnętrzu rozszedł się przyjemny chłód przechowywanego w piwnicznym Lapidarium
napoju. Dopiero mrok nocy pozwolił się doszukać naprawdę wyjątkowego piękna i
niepowtarzalnej atmosfery miasta. Kiedy tylko noc zaczęła się ścigać z dniem i
usiłowała wtargnąć na rynek wąskimi uliczkami, ponad dachami wzniósł się na
niebo ciężki, obrzmiały ostatnią tego lata pełnią księżyc i rozpoczął swą wędrówkę
w kierunku attyk i wieży ratusza. Wcześniej noc rozgościła się w Wąwozie
Królowej Jadwigi i stamtąd jej uciekliśmy wprost w objęcia ostatnich promieni
słońca. Ze sceny już zszedł Sienkiewicz, za to od fasad i pierzei odbijało się
delikatne jazzowanie, usiłujące się uwolnić z rynku wszystkimi wylotowymi
uliczkami. Poszliśmy i my w ślad za dźwiękami saksofonu i odkryliśmy nocny
świat galerii sandomierskich. Skusiły nas delikatnym światłem wydobywającym się
spomiędzy rozlokowanych w witrynach małych i dużych dzieł sztuki. Jakoś w dzień
spały wszystkie. I witryny, i to, co się na ich scenach rozgrywało. W mroku
nocy wszystkie zaczęły przeciągać się leniwie, jakby wiedziały, że w cieniach
najbardziej im do twarzy. Czego tam nie było??? Począwszy od prawdziwych podków
- na jednym ze zdjęć tkwi podpis: "prawdziwa podkowa na szczęście -
15 zł,-" - a przy niej zapisana na drewnie Madonna ze smutną miną -
jak widać mało szczęścia podkowa przynosi - przez witraże, ikony Świętych i
Madonn, jakby ich było setki, a nie jedna jedyna, po koty wykonane w różnych
technikach, za to wszystkie wylegujące się na kanapach, bądź prężące grzbiety w
oknach jak żywe.
Noc była wyjątkowo ciepła. I Sandomierz nabrał szczególnej
wyjątkowości. Od ciepła. Od nocy. Od zaledwie przebrzmiałych słów Sienkiewicza
i unoszących się leciutko jak delikatne mgły dźwięków saksofonu. I chociaż jazz
nie jest moją ulubioną muzyką, a wręcz jest najbardziej nieulubioną, pasował do
Sandomierza nocą jak ulał. Pozwalał jeszcze leniwiej snuć się po dachach
księżycowi i wszystkim kotom z dzieł sztuki. Już nocny Sandomierz nie miał w
sobie nic z produktu turystycznego, bo brak światła spowodował, że zgasły
blaski granitowych kostek, wypucowanych twarzy kamienic, okien błyszczących jak
oczy w gorączce miłosnych uniesień młodej dziewczyny. Nikłe płomienie świec
porozstawianych dla fantazji wdłuż krawężników, chybotliwie rozpraszające
ciemność, gięły się w delikatnych ukłonach zachęcając noc, by jeszcze i jeszcze
rozsiadła się gęstszą ciemnością pomiędzy czasem, który był, jest i będzie w
tym niezwykłym mieście. Bo przecież:
(Koh 1,2-11) Marność nad marnościami, powiada Kohelet, marność nad marnościami - wszystko
marność. Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu, jaki zadaje sobie pod
słońcem? Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a ziemia trwa po wszystkie
czasy. Słońce wschodzi i zachodzi, i na miejsce swoje spieszy z powrotem, i
znowu tam wschodzi. Ku południowi ciągnąc i ku północy wracając, kolistą drogą
wieje wiatr i znowu wraca na drogę swojego krążenia. Wszystkie rzeki płyną do
morza, a morze wcale nie wzbiera; do miejsca, do którego rzeki płyną, zdążają
one bezustannie. Mówienie jest wysiłkiem: nie zdoła człowiek wyrazić
wszystkiego słowami. Nie nasyci się oko patrzeniem ani ucho napełni słuchaniem.
To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się
stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem. Jeśli jest coś, o czym by się
rzekło: Patrz, to coś nowego - to już to było w czasach, które były przed nami.
Nie ma pamięci o tych, co dawniej żyli, ani też o tych, co będą kiedyś żyli,
nie będzie wspomnienia u tych, co będą potem.
Dumni ze sportowców, jak zdobędą mistrzostwo świata, to
wszyscy potrafią być. A mnie, w takich sytuacjach, przypomina się pewien epizod z
czasów, kiedy przyszła mistrzyni chodziła do szkoły. Wciąż upokarzano ją na
lekcjach, mówiąc: „Zdecyduj się: albo się uczysz, albo grasz! Niedostateczny!”.
Bardzo pod górkę miała ta dzielna dziewczynka. Nie miała specjalnych inklinacji
do nauki, ale nie była też osłem. Bez problemu mogłabym i wtedy, i dzisiaj
wskazać inne koleżanki z klasy, które do tej szkoły się nie nadawały. Ona –
owszem. Tylko postawiła na to, w czym czuła, że jest najlepsza. Grała w
drużynie; sport zespołowy. Była mistrzynią Polski i w grupie juniorów, a potem,
w kategorii dorosłych już w kadrze
narodowej, z drużyną sięgnęły po najwyższe laury.
I TERAZ CLOU PROGRAMU!
Po wielu, wielu latach, gdy medale pokryła patyna czasu, z
ust nauczycieli rozmawiających w kuluarach jakiegoś wydarzenia, w którym brałam
udział – tak, tych samych nauczycieli, co upokarzali, tępili, stawiali oceny
niedostateczne, nie wykazywali się żadnym zrozumieniem dla jej pasji, którą
przerodziła w zwycięstwo nad sobą i dla innych (żeby mogli być dumni jak
wszyscy dzisiaj) – usłyszałam słodziak: „To ONA, Mistrzyni! Nasza absolwentka,
nie pamiętasz, przecież chodziła wtedy i wtedy do klasy, taka zdolna uczennica”.
Składam hołd każdemu, kto mozoli się i trudzi w doskonaleniu
swoich umiejętności i możliwości. Kto pod wiatr idzie w kierunku własnego
rozwoju, realizuje pasje i zainteresowania, choć niekoniecznie zostanie
mistrzem świata. Wystarczy, że pokona własne niedoskonałości i słabości.
Składam hołd mojej koleżance. Zawsze wiedziała, co jest w
życiu najważniejsze.
Był jeden z pierwszych dni września, lato nabrało
dojrzałości, a nam drogę przecięła jesień. Gdzieś tam, na ziemi sandomierskiej,
blisko Małopolskiego Przełomu Wisły szeroki pas rozciągającego się leniwie
krajobrazu w jednym i drugim miejscu przybrał barwy złotej jesieni.
Wszystko było w tej podróży niesamowite, więc i te widoki zdały się naturalne i
dopiero, gdy świat znowu powrócił do lata, ocknęłam się oszołomiona. Można
było, jadąc, wjechać i wyjechać z jesieni jak gdyby nigdy nic! Gdzieś tam, przy
bocznej drodze obelisk. To miejscowość na Wyżynie Sandomierskiej - Konary,
gdzie w maju 1915 roku rozegrała się krwawa bitwa formujących się Legionów
Polskich. Dalej, w Klimontowie piękny kościół podominikański z
charakterystyczną kopułą w sklepieniu. Autentyczny barok. Wnet miało się
okazać, że jesteśmy na Szlaku Barokowym, który w tym miejscu zazębiał się ze
Świętokrzyskim Szlakiem Literackim. W Klimontowie przyszedł na świat i wychował
się Bruno Jasieński - poeta, przedstawiciel futuryzmu. Wnet mieliśmy znaleźć
się na Szlaku Lubelskiego Renesansu... Tymczasem dojechaliśmy do Opatowa. Województwo
świętokrzyskie, ziemia sandomierska, Lubelszczyzna - to wszystko Małopolska.
Niezwykła. O Opatowie, o jego kolegiacie, nie umiałabym opowiedzieć słowem.
Kolegiata św. Marcina jest niezwykle piękna. Wszystkim przeprowadzającym
współcześnie remonty, udało się zachować jej historyczne piękno. Tam się gotyk
wzniósł na romańszczyźnie, delikatnie wdarł się barok, nie niszcząc ani
jednego, ani drugiego, a potem już tylko mądre gospodarowanie. Dlatego
najlepiej, by obraz w tym wypadku zastąpił słowa. Jest prezentacja zdjęć i jest
przekierowanie do albumu ze zdjęciamia, jeśli ktoś woli w ciszy... (Jak zwykle
na tej stronie, po kliknięciu na zdjęcie poniżej nastąpi przekierowanie).
Kolegiata w Opatowie, Opatów w ogóle - OBOWIĄZKOWY!!!
Zamek odcinał się wyraźnym rysunkiem pięknej ruiny od
lazurowego nieba. Pora roku jeszcze nie ta, a niebo miało już kolor, jaki przystoi
głębokiej jesieni. Poranek jednego z pierwszych wrześniowych dni również nigdy
nie szczyci się taką głębią kolorów nieba i widnokręgów na nim wyrysowanych, bo
zazwyczaj mgły sinieją w powietrzu, czyniąc świat, gdy słońce już przejdzie
kordon mlecznej barwy, bardziej pastelowym. Ale i tak stanęłam u stóp zamku
rozczarowana. Od dwudziestu lat zamek Krzyżtopór jawił się w mojej wyobraźni,
bo już wtedy obraliśmy go za cel naszych wędrówek. Były to jednak czasy, kiedy
Synek z każdego zwiedzanego miejsca przywoził pamiątkowy scyzoryk, więc trzeba
było jakoś ogarniać te zbiory i nie powodować, by nadmiernie rosły, więc Zamek
Krzyżtopór odłożyliśmy na zaś. Tegoroczny wrzesień okazał się owym „zasiem”. I
cóż, że po dwudziestu latach? Jawił się więc w mojej wyobraźni, tworzył bliżej nieokreślone
obrazy, by rozczarować swoim mizernym wyglądem. Gdy się było w Kamieńcu
Podolskim i widziało „ostatnią stanicę Rzeczypospolitej” nic dziwnego, że potem
wszystko zdaje się być miałkie z wyglądu. Trzeba jednak było znaleźć się w
środku, by doświadczyć, że pierwsze wrażenie jednak myli i to bardzo.
Zamek Krzyżtopór w Ujeździe jest wpisany do rejestru zabytków
jako ruina trwała i jest tzw. „markowym produktem turystycznym województwa świętokrzyskiego”.
Chyba od początku istnienia pisane mu było zostać ruiną trwałą, ale co do tego „markowego
produktu” w dodatku województwa świętokrzyskiego, to mam mieszane uczucia. Nie wiedzieć, co doprowadziło
fundatora zamku Krzysztofa Ossolińskiego, wojewodę sandomierskiego do grobu zaledwie rok po zamieszkaniu
w najwspanialszej na tamte i chyba wszystkie czasy, rezydencji magnackiej w
Polsce. To, że wybudował ją nie z własnych pieniędzy i popadł w straszliwe długi? Od samego
początku posiadłość była zadłużona i taką w spadku przyjął ją jedyny dziedzic
majątku – Krzysztof Baldwin Ossoliński. Ten jednak, wychowany w duchu patriotyzmu,
ruszył na wschodnie rubieże, na Podole, by stawić opór Chmielnickiemu i jego
powstańcom. Zginął po zaledwie trzech latach posiadania zamku Krzyżtopór w
majętności. Potem, posiadłość tragicznie zadłużona, przeszła w ręce dalszej
rodziny i nie wiedzieć czy najazd Szwedów wybawił rodzinę z kłopotu, czy
przyprawił o ulgę okraszoną jednak tragedią narodową. Jak przez całą
Rzeczpospolitą, tak przez Ujazd, Szwedzi przeszli falą, niszcząc i grabiąc co się
dało. Z takim pietyzmem wybudowany zaledwie 11
lat wcześniej i oddany do zamieszkania zamek, popadł w ruinę. A miał
wojewoda sandomierski fantazję, gdyż kazał pobudować swą rezydencję o podwójnym
znaczeniu – tzw. palazzo in fortezza, czyli pałac w funkcją zamku obronnego. Co
akurat w niespokojnych czasach nie było fantazją, a koniecznością. Fantazja
natomiast objawiła się w tym, że kazał zamek zbudować w oparciu o kalendarz.
Powstał więc pałac – słownie jednej, jak jeden rok kalendarzowy. Miał cztery
wieże, jak cztery kwartały roku. Miał dwanaście sal paradnych, jak dwanaście
miesięcy. Pięćdziesiąt dwie komnaty, jak pięćdziesiąt dwa tygodnie w roku. I
trzysta sześćdziesiąt pięć okien, jak trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.
Nie trzeba o tym wiedzieć, by wszystko to wyolbrzymiało wyobraźnię, gdy stoi
się pośrodku ruin. W pewnym momencie miałam wrażenie, że znajduję się wewnątrz rzymskiego
Koloseum, tak łudząco podobna była ruina Krzyżtoporu, niebo tak lazurowe, okrąg
przemijania tak kolisty a nadgryzione zębem czasu i zniszczeń dokonanych przez
najeźdźców szczerby niegdysiejszej wspaniałości - tak wyraziste. Przewodnicy i
przewodniki mówią, że rezydencja była tak bogata, że konie ponoć w stajniach
przeglądały się w kryształowych lustrach i jadły z marmurowych żłobów, a strop
ośmiokątnej wieży przyozdobiony był olbrzymim akwarium z egzotycznymi rybkami.
Mieli więc Szwedzi co rozkradać. Nie dość, że rozkradli, to zniszczyli,
spalili, nadwyrężyli. Wnet czasy obróciły się ku tragicznym wydarzeniom
związanym z utratą niepodległości, ale zanim, to obronne walory zamku
wykorzystali Konfederaci Barscy do obrony przed carskimi wojskami. Te, gdy już
stłamsiły obrońców, dokonały zniszczenia i od tamtej pory, właściwie
niezmiennie, Krzyżtopór stoi trwałą ruiną i tylko w wyobraźni i wrażliwości
zwiedzającego jawi się najwspanialszą rezydencją magnacką złotych czasów
Rzeczypospolitej.
Na naszej mapie, która datowana jest na niezbyt odległe
czasy, bo jak się mają lata osiemdziesiąte XX w. do pierwszej połowy XVII w. ,
gdy zamek rodził się w posiadłości wojewody sandomierskiego, zamek podpisany
jest Krzysztopór, co słusznie kojarzyć należy z nawiązaniem do imienia
fundatora i herbu Topór, spod którego wojewoda Krzysztof Ossoliński się
wywodził. I mniemać należy, że chyba dla celów „markowego produktu” zmieniono
legendę i odwołano się do patriotycznych wydarzeń tego miejsca i zaszłości
rodzinnych i zamek nazywa się dzisiaj „Krzyżtopór” rzekomo od krzyża i toporu
(herbowego) znajdujących się w portalu bramy głównej. Istotnie znajdują się te elementy,
ale w mojej wyobraźni podsycanej przez dwadzieścia lat pragnieniem ujrzenia
zamku, on cały czas był Krzysztoporem, a w odmianie nawet Krzysztoforem i
znalazłam potwierdzenie w materiałach źródłowych na to, co zbudowała moja
wyobraźnia (twórcza).
Z całego serca polecam nawiedzenie Zamku Krzyżtopór. A nawet
zalecam. Ale absolutnie nie jako zwiedzenie „markowego produktu”, a jako lekcję
historii.
Nasze zwiedzanie tamtego wrześniowego
poranka okraszone było obecnością dużej ilości harleyowców i gdy poprosili o
zrobienie im grupowego zdjęcia ich aparatem, skorzystałam i użyłam też mojego,
a Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wyreżyserował nawet scenę we wnękach
okiennych. I jeszcze chciałam nadminić, że pisałam, jak zawsze, nocą.
Spojrzałam na zegarek i okazało się, że jest już po 1. Przeraziłam się późną
porą i klikając coś w pośpiechu spowodowałam, że wpis zniknął. W żaden sposób
nie mogłam wrócić do stanu sprzed kliknięcia, nigdzie nie mogłam znaleźć
zapisanego szkicu, czy wpisu roboczego (wordpress wciąż jest dla mnie
tajemnicą, pisałam na wordpressie). Nie czułam straty, za to pomyślałam: cóż, bardziej utrwalę temat
pisząc jeszcze raz. I dzisiaj od samego rana pisałam a do pisania nie używałam
żadnej ściągi. Wszystko miałam w pamięci ;). Pomna na wczorajszą niemiłą
przygodę, dziś pisałam w Wordzie. Jak wielkie okazało się moje zdumienie, gdy
wchodząc na dyrdymalstwo i klikając
ikonkę nowego wpisu pojawił się wczorajszy tekst?! Jakby nie zrobił mi wczoraj
psikusa i nie zniknął nagle, nie pozwalając się odnaleźć.
Jednak, jak mówi pewien znany nawigator nawigacji
samochodowej: "nowy będzie lepszy".
Baranów Sandomierski to miejsce na mapie zamków Polski,
które koniecznie trzeba zobaczyć. O wielu zabytkach doby renesansu mówi się, że
są perłami, więc i to miejsce zyskało takie miano. I widząc zamek na własne
oczy, trudno zaprzeczyć. Dla mnie, za każdym razem kiedy tam jestem,
najbardziej fascynujący jest herbarz na łukowych sklepieniach schodów, loggi i
krużganków. Można nauczyć się heraldyki. No i oczywiście maszkarony są swoistą
wizytówką baranowskiego zamku. O ogrodach nie wspomnę, bo te mają tak dokładnie
przystrzyżone żywopłoty, że żadna gałązka, ani jeden listek nie wychylają się z
szeregu.
Nie licząc Mielca, w którym zatrzymaliśmy się, gdy
ujrzeliśmy ciekawy pomnik upamiętniający żołnierzy z AK, Baranów Sandomierski
był pierwszym punktem naszej podróży. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem nie
zaplanował wizyty w Baranowie, ale skoro przejeżdżaliśmy, powiedziałam:
wstąpmy. Po zrobieniu kilkunastu zdjęć, okazało się, że bateria w moim
aparacie fotograficznym wyczerpała się do cna. Akurat skończyła się, gdy
chciałam zrobić zdjęcie przepięknego portalu renesansowego nad jednymi z
licznych drzwi, na którymś piętrze na krużganku pod arkadami. A to był dopiero
początek zwiedzania. Musiałam poprzestać na zdjęciach, które zrobiłam a resztę
po prostu zapisać w pamięci. Przy portierni poprosiłam pana o możliwość
podłączenia do prądu i podładowanie baterii. Potem jeszcze na sandomierskim
rynku podłączałam się do panów akustyków, którzy dysponowali prądem przy okazji
nagłaśniania czytania Trylogii Sienkiewicza, bo to była sobota z serii tych,
kiedy cały naród czyta.
Pora była zbyt wczesna na zwiedzenie wnętrza zamku, ludzie
dopiero budzili się ze snu, no to nikt nie zdążył przyjść jeszcze do pracy.
Przy portierni stał jakiś pan z kasetkami i kuferkami na sprzedaż ale nieliczni
turyści omijali go z daleka. Pan przekładał kasetki i kuferki z miejsca na
miejsce, by były bardziej widoczne, w końcu zaklął siarczyście pod nosem,
mówiąc: to co mam zrobić, żeby je ludzie zauważyli?
- Może pan powinien koziołki zacząć fikać - zaproponowałam
siedząc na ławce przy portierni podczas, gdy bateria karmiła się prądem.
- Pani! Ja bym tych kasetek ani za darmo ni chciał.
Pan portier w tym czasie, pięknie ubrany jak lokaj w
liberię, udzielał się jako przewodnik i główny informator tym, którzy
przejeżdżając, zwolnili i o coś wypytywali.
Wcześniej, gdyśmy stali na krużganku i pozwalaliśmy by
pierwsze nieśmiałe promienie słońca prześlizgnęły się po naszych policzkach, na
dziedziniec weszło jakieś małżeństwo starsze od nas i pani małżonka bardzo
apodyktycznym głosem powiedziała bardzo głośno, choć nie musiała aż tak głośno
mówić, ponieważ dziedziniec baranowskiego zamku słynie z doskonałej akustyki,
że gdyby ona była konserwatorem zabytków, to by zaraz zrobiła porządek z
właścicielem zamku, bo to zbrodnia rozłożyć taki namiot na dziedzińcu i
zasłonić cały widok. W namiocie nad ranem skończyło się wesele.
- Pani, takich wesel na zamku to może być 5 równocześnie! Są
dwa namioty i przecież te sale. Ale wesel tylu jeszcze naraz nie było. Komunie
to tak. - Poinformował mnie pan portier. O czymś musieliśmy rozmawiać,
gdy bateria się ładowała, a pan od kasetek i kuferków jeszcze nie włączył się
do naszej rozmowy.
Ostatecznie, podczas całej wycieczki zrobiłam prawie 3 GB
zdjęć. Nawet nie da się ich wszystkich za jednym razem obejrzeć. Mam na myśli
oglądanie z kontemplacją.
Gdyby Cię, Drogi Czytelniku, interesowała historia zamku,
szczegóły architektoniczne itp., to kliknięcie tutaj przekieruje na odpowiednią stronę.
Zamek w Baranowie Sandomierskim jest przepiękny. Nic, ani
nikt nie odbierze mu miana perły renesansu. Jednak nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że urok tego miejsca przesłoniła komercja. I niekoniecznie chodzi o
dosłowne zasłonięcie olbrzymim namiotem rozłożonym na dziedzińcu, ale o coś,
czego tam nie ma. O atmosferę przywołującą pamięć epoki i ludzi - ta właśnie
gdzieś zaginęła. Wszystko jest za pięknie, za czysto, za schludnie; dopięte na
ostatni guzik.
Jestem dociekliwą turystką. Ponieważ nie znalazłam
wiadomości o obiekcie na miejscu, a w Internecie wyczytałam stek mylnych
informacji, zadzwoniłam do Urzędu Miasta, by zaczerpnąć u źródeł. Chyba wzbudziłam
popłoch. Ale informację, której szukałam, uzyskałam. Natomiast na cztery
łopatki położyłam osobę z UM, gdy zapytałam jak szeroka jest rzeka w miejscu
przeprawy promowej.
- Ze czterysta metrów będzie miała - usłyszałam. - Ale nie
przyszłoby mi do głowy, że kogoś to interesuje.
- Turysta zainteresowany jest wszystkim -
odpowiedziałam.
Zwłaszcza jeśli przeprawa znajduje się w miejscu, z którego
każdego dnia idą komunikaty radiowe o stanie królowej polskich rzek.
Prom, odpłatny, przeprawiający na drugą stronę Wisły w
Zawichoście samochody, rowery, ludzi i co bądź, wygląda trochę jak statek
piracki. Na stoliku stoi skrzynka ze starymi monetami, obok jakieś szklane i
metalowe starocie, a "kapitan" promu zachęca do grzebania we
wszystkim. Można też poczęstować się owocami, bo tuż przy "pirackich"
skarbach leżą jabłka i śliwki - dary natury, które w roku nałożonego przez
Wschód embarga, obrodziły wyjątkowo.
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem przerzuca monety w
poszukiwaniu pięciozłotówki z rybakiem, bo kiedyś, dawno, dawno temu, gdy Stara
Kobieta wysłała go na zakupy, zgubił właśnie taką. Wpadła do kałuży i już się
nie znalazła. W skrzyni też jej nie ma. Są tylko dwuzłotówki z tego samego
okresu. Ale "kapitan" mówi, że ma taką i może się wymienić.
Będąc w drodze, zatrzymaliśmy się tylko po to, by zrobić
zdjęcie pod tablicą z nazwą miejscowości. Potem natknęliśmy się na kapliczkę
przydrożną, jakich już nie uświadczysz w naszym świecie, więc znów
zatrzymaliśmy się. Jakaś lakoniczna informacja o tym, co w miasteczku, już nie
pamiętam, czy z tablicy informacyjnej, czy z naprędce otwartej strony
internetowej. To chodźmy popatrzeć jeszcze, gdzie ten pomiar Wisły, obejrzyjmy
te wskaźniki. Są wskaźniki i prom. Szybka decyzja - to przeprawiamy się promem.
Ale jeszcze wcześniej poszukiwania zabytkowego wodowskazu. Zamiast
niego odnajdujemy obelisk z 1848 roku, tzw. reper (jeszcze z czasów carskich)
wysokościowy określający położenie miejsca względem poziomu Bałtyku w
Kronsztadzie. Kronsztad to miasto na bałtyckiej wyspie Kotlin w Zatoce
Fińskiej. Niegdyś mieściła się tam baza Floty Rosyjskiej i miasto było siedzibą
admiralicji rosyjskiej. Dziś nikt w naszym kraju nie stosuje takiej miary. Obelisk
znajduje się na prywatnej posesji i ogrodzony jest własnym ogrodzeniem mającym
nadać mu zapewne rangę jak jakiemu urzędnikowi carskiemu, oraz płotem ze zwykłej
siatki ogrodzeniowej. Łapię za klamkę od furtki, ale już dwa psy zjawiają się i
szczekaniem każą mi cofnąć dłoń i zamknąć dokładnie bramkę. Usiłuję
pertraktować z jednym z psów. Z początku robi minę jak prawdziwy carski
urzędnik, ale po jakimś czasie wykazuje się zrozumieniem i odchodzi na
bezpieczną odległość, ale za to drugi niewzruszenie tkwi na swoim miejscu, nie
szczeka, za to całym sobą mówi: spróbuj tylko tu wejść. Wtedy nie wiedzieliśmy,
że to jest ten reper; myśleliśmy, że trafiliśmy do obiektu, którego szukaliśmy,
czyli do zabytkowego wodowskazu. Dopiero po powrocie do domu zorientowaliśmy
się, że popełniliśmy błąd. A może ten szczekający pies nam to właśnie mówił?
Widzieliśmy drogę do fary, ale ja powiedziałam: daj spokój,
nie będziemy zaglądać do każdego kościoła na trasie. Po powrocie do domu, po
przewertowaniu informacji zawartych w wirtualnej przestrzeni pluliśmy sobie w
brodę. Już obelisk na rynku upamiętniający 800 rocznicę bitwy w Zawichoście
powinien nam dać do myślenia. Ale nie dał. Zawichost jest miastem starym
jak świat. Niedzisiejsza kapliczka, stojąca na łuku drogi, we wczesnym
średniowieczu wyznaczała szlak tym, którzy z jakichś powodów przemieszczali się
z miejsca na miejsce. Jak informują źródła internetowe i jak poinformował mnie
człowiek z UM przez telefon, w podziemiach fary znaleziono fundamenty
romańskiej świątyni z nawą boczną i absydami oraz cmentarz przykościelny.
W głupi sposób rezygnując z poznania zabytków na własne oczy
("Daj spokój..."), delektowaliśmy się obecnością Wisły. Wisłę
najczęściej widuję w Krakowie, więc kto wie, o czym piszę, od razu się domyśli.
Byliśmy na terenie "Rezerwatu Przyrody Wisła pod Zawichostem".
Niedaleko stamtąd jest do Małopolskiego Przełomu Wisły. A to znaczy, że Wisła
tam jest wolna i dzika. Wsłuchiwaliśmy się w ciszę. Słońce już było wysoko na
niebie, ale dzień był jeszcze w pieleszach. Jeszcze nie opadły, ani też nie
podniosły się nocne mgły, więc powietrze było wilgotne i miękkie. Jakieś ptaki
pokrzykiwały tylko w zaroślach i fale rozbijały się delikatnie o brzeg. Rzekę
pruł prom, który wyglądał jak statek piracki, gdy się nań weszło. Wiedzieliśmy, że w tym miejscu Wisła zawiera wody Dunajca i
Kamienicy, Białej i Popradu i wszystkich potoków, koryta których
przemierzaliśmy i niejednokrotnie ich wodami spłukiwaliśmy słony pot z czoła.
Byliśmy więc wsłuchani w jej cichą melodię...
2/7
1. Dzisiejszą poranną kawę wypiłam w towarzystwie Sołżenicyna, a właściwie jego
pacjentów i lekarzy z oddziału chorych na raka. Wszyscyśmy się zmieścili na
hamaku – huśtawce na balkonie i nikomu nie było ciasno. Myślałam, że Sołżenicyn
to taki ściśle polityczny, a on równie egzystencjalny. Np. taki cytacik: „A
skąd pani wie, (…) w którym miejscu na ziemi będzie pani szczęśliwa, a w którym
nie? Czy ktokolwiek jest w stanie to przewidzieć?”. Myślę, że się z nim
zaprzyjaźnię.
2. Wieczorem raczyłam podniebienie kwasem chlebowym, który z wojaży pod
wschodnią granicę przywieźli nam ci, co tam byli.
3. Po 17 latach bez bólu mogłam rozpamiętywać rocznicę śmierci Mojej Mamy, więc
robiłam to od pierwszej chwili, w której znalazły mnie moje myśli, gdy się
obudziłam. Że na śniadanie chciała wtedy grysik, zaraz potem kawę, żeby się
wzmocnić; opowiadała o sznurówkach, które na Krzychowych butach były niesforne
i wciąż się włóczyły za jego nogami, kiedy zaczął chodzić do szkoły. Że
trzymałam ją za rękę, kiedy przyszedł po nią ten osławiony anielski orszak. Że
potem, wieczorem w swoim domu czułam się jak zamknięta w dźwiękoszczelnym,
ciemnym i zionącym pustką pomieszczeniu i w głowie mi huczało i dudniło, bo
miałam wrażenie, jakby się świat skończył… i że to wszystko już nie boli. I, że
jest radość w tym, że ona jest już tam.
4. … o kurczę! Nie może być punktu czwartego . A napisałabym, że odkryłam
na koncie wielką kasę (wielką jak na zbyt dużo dni do wypłaty ;) ).
C-itakowa wyzywając mnie do fejsbukowej zabawy
powiedziała, że nie muszę, to w takim razie chcę. Ale będzie inaczej niż
wszyscy. A, że Paseczek powiedziała, że się dobrze czyta, niech więc czyta
więcej osób. Ideą zabawy jest to, by umieć nazwać i zakotwiczyć najdrobniejsze
radości, które nas w codzienności spotykają. Nie mam z tym problemów, dlatego
pozwalam sobie na małe variete.
Trzy radości każdego dnia przez siedem kolejnych.
1. Obudziłam się ze świadomością, że cały czas jestem sobą: znowu zostało mi za
dużo dni do wypłaty, więc mam kolejną szansę, by podszkolić się we
wstrzemięźliwości w wydawaniu pieniędzy. Muszę chyba opracować jakiś plan, jak
być wstrzemięźliwą w dniach, których nie jest za dużo, bo nie wydawać jak się
nie ma, to każdy potrafi.
2. Odkopałam piękny cytat Adama Asnyka:
„Żyć to nie znaczy iść przez róże,
Sięgać po laury, zbierać oklaski.
Żyć to znaczy przetrwać wszystkie burze
I dążyć tam, gdzie świecą ideałów blaski”.
Co również świadczy o tym, że wciąż pozostaję sobą, skoro romantyczni nie
wywietrzeli mi z głowy .
3. Kiedy się rano huśtałam na balkonie na huśtawce-hamaku i słuchałam Michała
Bajora śpiewającego mi z telefonu prosto do obu uszu, i piłam kawę, pomyślałam,
że jak mi telefon spadnie, a spadnie niechybnie, to może się wysmyknąć pod
barierkę i wylecieć z trzeciego piętra, niczym który z kotów. Spadł. Nie
wyleciał. Dobrze, bo go wreszcie polubiłam; pierwszy raz od nowości.
W ostatnich dniach wakacji zjawiła się w naszym domu
przyjemność. Wędrowała od ludzi, do ludzi i nikt jej nie chciał przygarnąć. W
pierwszej chwili Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem też się skrzywił na jej
widok, ale uparłam się, bo wiedziałam, że będzie nam z nią dobrze. Ze trzy,
cztery dni Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem obchodził ją niepewnie, prawie
jak kot, który zamienia się w patyczaka, gdy w domu pojawi się coś nieznanego i
kiwając się na nogach przysuwa się i odsuwa od nowości, badając nosem, oczami i
wąsami. W końcu zdecydował się wystawić przyjemność na balkon i tam się z nią
oswajać. Twierdzę, że kiedy chłody uniemożliwią korzystanie z przyjemności na
balkonie, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem będzie z nią już tak oswojony,
że weźmie ją do dużego pokoju, bo duży pokój jest wilofunkcyjny, więc ma
również funkcję oswajania i hodowania przyjemności.
Przyjemność służy relaksowi, wyciszeniu, kontemplacji,
oderwaniu się od wszystkiego, zwłaszcza od ziemi. Przyjemność, bardziej niż
inne zjawiska i myśli, pozwala uwierzyć, że ma się skrzydła u ramion. Albo,
jeśli ktoś woli zwinąć się w kłębek niczym kot, to również przyjemność do tego
służy. A co najważniejsze, można wprawić się w stan kołysania całkiem takiego
samego, jakie ma się zapisane w pamięci z życia przed życiem, tzn. gdy
najwspanialszą i najbezpieczniejszą kołyską było matczyne łono.
Nie należy wzbraniać przyjemnościom wstępować do naszego
życia.