Kiedy nawiedziliśmy Sandomierz, odbywało się wielkie narodowe
czytanie Trylogii Sienkiewicza. Sandomierz czytał w przepięknej scenerii na
rynku pod Kamienicą Oleśnickich. Czytanie Sienkiewicza sprawiło
niepowtarzalność nastroju, jakim to historycznie przynależne do Małopolski
miasteczko ugościło wtedy przyjezdnych i mieszkańców. Chodziliśmy po
Sandomierzu i po jego siedmiu lessowych wzgórzach tam i z powrotem. Każda droga
prowadziła nas do rynku, gdzie za każdym powrotem przysiadaliśmy na chwilę i
chłonęliśmy piękno i wyjątkowość chwili. Można by chodzić po Sandomierzu i
chodzić i życia by brakło, by zachwytem nasycić swe wnętrze i nazwać to, co
oczy widziały. A jednak nie można się pozbyć wrażenia, że Sandomierz jest
niezwykle urokliwym, przepięknym i romantycznym... produktem turystycznym.
Wszystko jest wyremontowane, że mucha nie siada. Trotuary ze szlachetnego
kamienia, co krok ławeczki, błyszczące tablice informacyjne, gładkie i czyste
fasady kamienic... nawet słońce odbijało się posłusznie w gotyckich czy
renesansowych oknach, ukazując nieskazitelność przyciemnianych szyb. Ulice
pachniały kebabem, pizzą i innymi spcjałami kuchni każdej, tylko nie polskiej.
Liczne lokale na starówce promowały cydr i w tym dopiero odczuwało się lokalny
wydźwięk, więc przechyliliśmy kielich złotego napitku z nutą cynamonu.
Bąbelki rozeszły się od stóp do głów, podniebienie doznało rozkoszy, a po
wnętrzu rozszedł się przyjemny chłód przechowywanego w piwnicznym Lapidarium
napoju. Dopiero mrok nocy pozwolił się doszukać naprawdę wyjątkowego piękna i
niepowtarzalnej atmosfery miasta. Kiedy tylko noc zaczęła się ścigać z dniem i
usiłowała wtargnąć na rynek wąskimi uliczkami, ponad dachami wzniósł się na
niebo ciężki, obrzmiały ostatnią tego lata pełnią księżyc i rozpoczął swą wędrówkę
w kierunku attyk i wieży ratusza. Wcześniej noc rozgościła się w Wąwozie
Królowej Jadwigi i stamtąd jej uciekliśmy wprost w objęcia ostatnich promieni
słońca. Ze sceny już zszedł Sienkiewicz, za to od fasad i pierzei odbijało się
delikatne jazzowanie, usiłujące się uwolnić z rynku wszystkimi wylotowymi
uliczkami. Poszliśmy i my w ślad za dźwiękami saksofonu i odkryliśmy nocny
świat galerii sandomierskich. Skusiły nas delikatnym światłem wydobywającym się
spomiędzy rozlokowanych w witrynach małych i dużych dzieł sztuki. Jakoś w dzień
spały wszystkie. I witryny, i to, co się na ich scenach rozgrywało. W mroku
nocy wszystkie zaczęły przeciągać się leniwie, jakby wiedziały, że w cieniach
najbardziej im do twarzy. Czego tam nie było??? Począwszy od prawdziwych podków
- na jednym ze zdjęć tkwi podpis: "prawdziwa podkowa na szczęście -
15 zł,-" - a przy niej zapisana na drewnie Madonna ze smutną miną -
jak widać mało szczęścia podkowa przynosi - przez witraże, ikony Świętych i
Madonn, jakby ich było setki, a nie jedna jedyna, po koty wykonane w różnych
technikach, za to wszystkie wylegujące się na kanapach, bądź prężące grzbiety w
oknach jak żywe.
Noc była wyjątkowo ciepła. I Sandomierz nabrał szczególnej
wyjątkowości. Od ciepła. Od nocy. Od zaledwie przebrzmiałych słów Sienkiewicza
i unoszących się leciutko jak delikatne mgły dźwięków saksofonu. I chociaż jazz
nie jest moją ulubioną muzyką, a wręcz jest najbardziej nieulubioną, pasował do
Sandomierza nocą jak ulał. Pozwalał jeszcze leniwiej snuć się po dachach
księżycowi i wszystkim kotom z dzieł sztuki. Już nocny Sandomierz nie miał w
sobie nic z produktu turystycznego, bo brak światła spowodował, że zgasły
blaski granitowych kostek, wypucowanych twarzy kamienic, okien błyszczących jak
oczy w gorączce miłosnych uniesień młodej dziewczyny. Nikłe płomienie świec
porozstawianych dla fantazji wdłuż krawężników, chybotliwie rozpraszające
ciemność, gięły się w delikatnych ukłonach zachęcając noc, by jeszcze i jeszcze
rozsiadła się gęstszą ciemnością pomiędzy czasem, który był, jest i będzie w
tym niezwykłym mieście. Bo przecież:
(Koh 1,2-11)
Marność nad marnościami, powiada Kohelet, marność nad marnościami - wszystko marność. Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu, jaki zadaje sobie pod słońcem? Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a ziemia trwa po wszystkie czasy. Słońce wschodzi i zachodzi, i na miejsce swoje spieszy z powrotem, i znowu tam wschodzi. Ku południowi ciągnąc i ku północy wracając, kolistą drogą wieje wiatr i znowu wraca na drogę swojego krążenia. Wszystkie rzeki płyną do morza, a morze wcale nie wzbiera; do miejsca, do którego rzeki płyną, zdążają one bezustannie. Mówienie jest wysiłkiem: nie zdoła człowiek wyrazić wszystkiego słowami. Nie nasyci się oko patrzeniem ani ucho napełni słuchaniem. To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem. Jeśli jest coś, o czym by się rzekło: Patrz, to coś nowego - to już to było w czasach, które były przed nami. Nie ma pamięci o tych, co dawniej żyli, ani też o tych, co będą kiedyś żyli, nie będzie wspomnienia u tych, co będą potem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz