MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 24 listopada 2017

Listopadowe lenistwo

Wczesnym popołudniem słońce położyło się na naszym łóżku obok kotów. Balbina zaledwie wróciła z balkonu z całym zapasem wit. D3 na futrze i musiała stoczyć walkę z Ptyśkiem, który chciał skorzystać z jej osobistych zapasów i zlizać witaminę z jej futra. Wkroczyłam pomiędzy, by rozdzielić walczące koty i właśnie wtedy słońce objęło mnie swoim ciepłem. Takie przyjemne ciepło to ja lubię. Mogłabym się stać kotem, leniwcem na tych kilka chwil, podczas których słońce jesienią i wiosną kładzie się na naszym łóżku.



środa, 22 listopada 2017

Mieć siłę głosu

Głos, którym posługuję się obecnie nie jest moim głosem. Ktoś mi go podmienił, nawet nie wiem kiedy. Być może był to proces stopniowy i mój głos stawał się obcym głosem powoli, niezauważalnie, a może stało się w sposób nagły, np. podczas jednego z licznych w ostatnim czasie bezgłosów i chrypek. Bo kiedy się nie ma głosu przez kilka dni i potem nagle, w pół zdania wyrażanego bolesnym szeptem wraca, to jest się ucieszonym przede wszystkim z faktu, że szept przestał boleć, i że głos się odnalazł.
Więc od jakiegoś czasu posługuję się całkiem obcym głosem, który nawet nie przypomina mojego własnego, którym dysponowałam jeszcze jakiś czas temu. Mówienie obecnie jest procesem bolesnym i męczącym. Przestałam lubić rozmowy telefoniczne, które niegdyś uwielbiałam pasjami. A i na żywo, gdy znajdę się w grupie znajomych częściej rezygnuję z zabierania głosu.
Ostatnio lista aktywności, z których muszę rezygnować rośnie w zatrważającym tempie. Dla człowieka nieobarczonego chronicznym przemęczeniem to, co zaraz napiszę, wyda się wierutną bzdurą: coraz częściej rezygnuję też z fotografowania podczas wypraw górskich i innych wycieczek. Jeśli już, to po prostu pstrykam zdjęcia. Musiałam zmienić aparat fotograficzny, gdyż moja lustrzana cyfrówka była za ciężka, bym mogła ją nosić. Nabyłam cyfrowy kompakt, który robi zdjęcia tak podłej jakości, że oglądając je płaczę. Za to aparat jest lekki. Ktoś pomyśli: masz siłę chodzić po górach, a nie masz siły robić zdjęć? To jakiś absurd! Żaden absurd. To życie z przewlekłą ciężką chorobą, która w dodatku nabrała jakiegoś szalonego tempa w odbieraniu mi sprawności, siły, chęci i radości.
Wyprawy w góry to siła napędowa mojego życia. Nie licząc letnich obozów dla dzieci - ale to akcja jedna w roku, a przecież nie ma urządzeń działających przez cały rok na jednej baterii, więc i ja potrzebuję więcej. Gdybym miała kiedykolwiek zrezygnować z wypraw, to by znaczyło, że poddałam się. Na razie się nie (pod)daję. Straszny to wysiłek dla mojego organizmu taka wyprawa (choć zdecydowanie gorszą jest przejście przez miasto wybrukowanymi ulicami). Dlatego pozbywam się każdej zbędnej rzeczy, która utrudnia, przysparza zmęczenia. Każdy fotografujący wie, ile energii trzeba włożyć w odpowiednie ujęcie. Potem zgrywanie zdjęć do komputera, obróbka... No, może gdy się jest w pełni sił to nie zdaje się sobie z tego sprawy, ale zapewniam, że tak jest. Od dawna zaprzestałam też zdawania pisemnych relacji tu na blogu z naszych wypraw. Jest to też jedna z form trudności w wypowiedzi, forma niemocy. Już nie tak mechaniczna jak dysfunkcja głosu jako narządu mowy. Po prostu w innej przestrzeni. Mózg zasnuty mgłą chronicznego przemęczenia. Każda komórka ciała śmiertelnie zmęczona, coraz mniej wydolna. Jeśli zaprzestanę fotografowania, zaniecham w ogóle jakiejkolwiek formy wypowiadania się.

Jest taka stara chińska przypowieść o ośle, któremu właściciel załadował worek piasku na grzbiet i zapytał czy nie jest mu za ciężko. Osioł odpowiedział, że nie. Wobec powyższego właściciel spytał, czy mógłby dołożyć jedno ziarnko piasku, na co osioł naturalnie się zgodził. Po dołożeniu ziarnka właściciel znów zapytał, czy nie jest mu ciężko i znów usłyszał, że nie, więc znów zadał pytanie czy może dołożyć kolejne. I tak za każdym razem osioł mówił, że nie jest mu za ciężko i zgadzał się na dołożenie po jednym ziarenku aż w końcu, po dołożeniu któregoś z kolei, osioł padł.

Więc ze mną jest tak samo, tylko jakby do lusterka: zrzucam z siebie po jednym ziarenku piasku przy czym chwilowo odczuwam ulgę. Jestem jeszcze w stanie udźwignąć główny ładunek jakim jest życie z kilkoma/kilkunastoma w roku doładowaniami energii w postaci wypraw górskich i obozu letniego dla dzieci. I tu jest paradoks, który i ja podzielam - takie olbrzymie wysysacze energii są równocześnie jej generatorami. Ale to tak jak z dobrem, które się dzieli, żeby je rozmnożyć.

niedziela, 5 listopada 2017

Santa tarczyca

Budzę się rano i czuję gulę w gardle. Nie że mam powiększone migdały czy coś w tym rodzaju. To była gula, która uniemożliwiała mi przełykanie śliny. Taka jakiej jeszcze nigdy w życiu nie miałam. A! Czyli od dzisiaj już wiem jak wygląda życie z guzem tarczycy. Mam nadzieję, że to nie na stałe, że to tylko infekcja dróg oddechowych, bo przecież wczoraj wieczorem poczułam nieprzyjemne drapanie w gardle. Właśnie takie, które zwiastuje infekcję. Od kiedy lekarze wykryli mi tego guza każdy z nich pytał czy mnie nie dusi, czy nie uniemożliwia przełykania. No, nie dusiło, nie uniemożliwiało. Aż do dzisiaj. Więc budzę się rano, czuję tę gulę i nie mogę przełknąć śliny i, mimo że najpierw przyszedł mi do głowy ten guz, to przemknęła mi również przez głowę lotem błyskawicy myśl: a może to jakaś panika? Miałam nawet na myśli konkretną histerię - taką tężyczkową. Ale że nie zwykłam wpadać w panikę, zwłaszcza podczas snu, wykluczyłam ten pomysł i skoncentrowałam się na przełykaniu. Znaczy na tym, że nie mogę przełykać. Wraz z budzącą się świadomością ogarniam w myślach kalendarz. P. genetyk powiedziała: wyciąć, nie trzymać tarczycy z guzem. To samo mówił wcześniej endo, już nawet pisał skierowanie na operację, ale musiałam skonsultować z p. genetyk. No więc, myślę naprędce, wizyta u endo za kilka miesięcy, potem kilka miesięcy czekania na zabieg a ja już teraz nie mogę przełknąć śliny. Mam gulę. Dławię się. Może nawet duszę? Wciągam powietrze nosem, powoli, jak na jodze. W porządku, nie ma żadnej blokady. Dobra, oddychać mogę - analizuję - to może dotrwam do operacji. A co, jak nie będę mogła jeść? Przecież sondy sobie nie dam założyć. Nie żebym teraz właśnie panikowała i się nakręcała, ale mój organizm jest po.. popie... popieprzony, stać go na najgorszy numer, o nagły zwrot akcji, więc muszę być przygotowana na wszelkie ewentualności: wykrywają hashimoto, sprawdzamy tarczycę czy nie zanikła a ona z guzem. (Ale to już jakiś czas temu, to nie nowa "zgryzota" i nie najnowszy numer mojego organizmu z niedowartościowaną tkanką łączną). No i przełykam i dławię się. Dławię i dławię. Walczę o życie. Widocznie zbyt cicho, bo Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, jakby nigdy nic, siedzi w fotelu i mówi znad tabletu:
- Mam fajne oferty na wyjazdy tu i tam, np. do San Sebastian, Neapolu, Florencji. O! Albo do Izraela. Wiesz jakie tanie? Co powiesz na San Sebastian w połowie grudnia? Jest na wybrzeżu w północno-wschodniej Hiszpanii, no co?
- Wiesz co? W połowie grudnia w północno-wschodniej Hiszpanii będzie za zimno.

sobota, 4 listopada 2017

Synek

Synek przyjechał. Po ponad dwóch latach nieczucia nawet koty miały problem z rozpoznaniem, bo nie pamiętały czy to zapach gościa, czy swojego. I choć Ptysiek na dźwięk słów: Synek przyjeżdża nastawiał uszy i smętnie wiódł wzrokiem ku drzwiom, to kto wie czy większej mocy nie miało słowo przyjeżdża od Synka. Najprędzej miejsca przypomniały sobie o Synku i już to w łazience i w innych pomieszczeniach zrobił się rozgardiasz, by Synek poczuł się jak w domu.
Jest wiele części składowych przyjazdu Synka. Ten najważniejszy. Potem tęsknota za widokiem z okna i snem na poddaszu. Smak chleba, kiełbasy i gołąbków nie do odnalezienia w odległych stronach. I Wszystkich Świętych, Dzień Zaduszny - odwiedziny na grobach, by dziadek zaprzestał odwiedzin w snach. Może też trochę chciał spotkać nas bardziej w domu niż poza nim.
Na zew Synka ze wszystkich stron większego i mniejszego świata zjechali się promieniście koledzy. Koledzy harcerze. Bo choć kumpli Synek ma wielu, to jednak wraca zawsze do tych z harcerskiej drużyny.
Uradował się dokolny świat z przyjazdu Synka i nawet słońcem rozbłysły góry, więc się chłopaki wybrały na wędrówkę. Ze śpiworami, to pewnie i na noc. Zaś koty popadły w apatię, bo nie od dziś wiadomo, że koty nie lubią, gdy ktoś najpierw jest a potem uporczywie go nie ma. Ptysiek pilnuje Synkowego koca, śpiąc na nim od początku do końca. Wyjściowe buty, zamienione na górskie Karolowe, rozbrykały się w przedpokoju, całkiem tak, jakby sam Synek tam brykał. Z kontaktu w łazience zwisa kabel ładowarki. Laptop zatrzymał się w biegu na pufie w przedpokoju (to ta sama pufa, której - choć od dawna nie pasuje do wystroju - nie można się pozbyć, bo robił ją Dziadek). Wyjściowe ubranie, z którego Synek wyskoczył przebierając się w turystyczne ciuchy, zemdlało w łazience i opadło na kosz. Na umywalce dodatkowa szczoteczka do zębów; na łazienkowych półkach elegancka woda kolońska, która sprawiła, że Synek jednak inaczej pachnie. Pod prysznic wprowadziła się kolejna butelka z płynem do kąpieli. Natomiast wisząca na wieszaku kosmetyczka przypomina, że to tylko chwilowe.
Przez krótki czas, od kiedy Synek jest, zdążył odwiedzić wiele miejsc. Z bólem odnotował, że zlikwidowany został mały plac zabaw pod blokiem Babci - huśtawka i piaskownica. Że nie ma "blaszaka", choć to może i dobrze. Że wycięto w okolicy zbyt dużo drzew, a te, które zostały - urosły. Zaś reszta okolicy zmalała. Zrobił sos włoski do gołąbków a pod moim okiem uczył się robić gołąbki. Tylko żeby były bardziej takie jak Babcia robiła niż takie jak ja. Bo jak był we Włoszech i poszukując smaków włoskiej kuchni w małej knajpce w małej mieścinie kucharz - właściciel poczęstował go jakąś potrawą gołąbko podobną to łzy stanęły Synkowi w oczach - tak bardzo pachniała i smakowała babcinymi gołąbkami. Kup jakiś pojemnik, bo nie mam ci ich do czego zapakować - powiedziałam. Przecież już umiem robić gołąbki, to nie będę zabierał, najwyżej ze dwa dla K. na spróbowanie. Podglądałam jak Synek robi sos włoski, bo Mała Duża Córeczka donosiła, że receptura jest tajna, zaś Synek opowiadał, że kumpel wymienia się innymi produktami na sos i w ogóle żadna potrawa bez tego sosu nie może się obejść, że jak Synek go robi, to zazwyczaj w większej ilości, żeby było na zaś w słoikach. No więc nie zdradzę receptury, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu do sosu Synek władował kilka doniczek ziół. Na szczęście bez ziemi i plastiku, ale dla mnie - oszczędnej w wyrazistość ziołowych dodatków - był to wielki szok. Synek z K. jeżdżą po świecie w poszukiwaniu smaków. Nie dlatego, że jest to modne. Wydeptują ścieżki historii i kultury regionów, a jedno z drugim (jedzenie z kulturą i historią) jest jakoś nierozerwalnie złączone. Synek uwielbia historię i dobre jedzenie.
Synek pracuje w innej dziedzinie niż tkwią jego pasje. Zawsze wszystko robił na opak. Miał dziwne sposoby na przetrwanie w szkole. Powiela je w pracy. Mówi: kiedy nie mogę poradzić sobie na jakimś etapie prac z moimi pracownikami, dzwonię po S. i on ze swoimi ludźmi to robi. Identyczna sytuacja była, gdy na ostatniej wywiadówce przed maturą, podpisując zagrożenie z matematyki, wysłuchałam, że Synek ma oddać kilka prac, że inaczej nie dostanie pozytywnej oceny, że konferencja klasyfikacyjna za kilka dni, a on prac wciąż nie oddał. Po powrocie ze szkoły zastałam Synka przy komputerze - bynajmniej nie rozwiązywał czterdziestu zadań z matmy tylko grał w najlepsze. Co robisz? zapytałam, przecież masz kupę zadań z matmy. Robią się - odpowiedział najspokojniej na świecie. Jak to: robią się? No, takto, dałem kumplowi z "piątki", żeby mi zrobił, przecież on idzie na matmę to musi ćwiczyć, a mi po co to? Z perspektywy czasu (to już prawie 10 lat) ta taktyka pracy (nauki) była lepszą niż ta, którą mnie wyuczono. Bo Synek zawsze wszystko robił na odwrót. Nawet pisał lewą ręką a piłkę kopał prawą nogą. Mówili, że ma ADHD, choć ja mówiłam, że to autyzm. Teraz mówią, że ADHD to też autyzm.
Nie znoszę starych ludzi - mówił zawsze - starzy ludzie śmierdzą. W Sączu są sami starzy ludzie - powiedział wczoraj. - Co będzie jak oni umrą? My będziemy starzy - odpowiedziałam mu. Kto wam chleb sprzeda w sklepie?
W laptopie Synka siedzi praca o Procesie Norymberskim. Zaczęłam czytać. Gdzieś w czasie ulotniła się dysleksja i po odparowaniu pozostałych "specyficznych problemów szkolnych" została kwintesencja Synka - wrażliwy, z analitycznym umysłem.
Prawa dziedziczności odrzuca. Zaledwie usiadł w fotelu zaraz po przyjeździe, wygiął dłoń tak jak tylko potrafią ci, co odziedziczyli. Nie mów mi o tym! - kończy, gdy ja zaczynam.
- Chciałabym jeszcze zobaczyć Twoje dzieci - mówię czasem. Albo: - Nie rób tego swoim dzieciom, żeby nie poznały mnie w tym życiu. Wszyscy - nie tylko ja - ciekawi są dzieci Synka. Jakie też będą? Synek, gdy patrzy na dzieci swojej siostry, kręci głową i mówi ze zdziwieniem: jak można być takim, żeby nie usłuchać jak się do niego mówi. Albo czy te dzieci muszą być takie hałaśliwe i, czy te dzieci muszą tak biegać?
No.