MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 31 października 2013

Ich dłonie

Wkroczyłam na drogę samotności. Kiedy stawiałam pierwszy krok szaruga jesienna postawiła za pniami przydrożnych drzew wielkie straszydła, a te w geście jak z największego horroru rozcapierzyły nade mną kościste ramiona i długie, trupie palce. Za nimi były już tylko mgły. Droga w oddali również niknęła w mglistej toni, która nie jaskrawiła się przepuszczanym światłem jak to bywa na drogach nadziei, a ginęła w otchłani szarości skraplającej się deszczem. Kap, kap, kap - dobiegał zewsząd odgłos spadających kropli. Pod liśćmi, którymi usłana była droga, coś szeleściło, jakby potok płynął. Tak, to deszcz po zderzeniu z ziemią wezbrał w szeleszczącą rzekę, spływającą wtedy w kierunku doliny. Ptaki zamilkły a wszelkie odgłosy dochodzące zewsząd napawały lękiem, bo jak nie ptaki, to musiały to być skrzeczące upiory. Lęk zakleszczył mnie w swoich szponach. Może deszcz, a może łzy płynęły po moich policzkach. Chyba łzy, bo w głębi siebie czułam szloch. Zwłaszcza z nadejściem nocy szloch wzmógł się i jego fala zerwała tamy, których postawiłam przecież niemało. Dopiero nazajutrz z mgieł wyłoniło się słońce i dostrzegłam, że droga ma wiele uroków. Złote liście, mieniące się w blasku promieni słonecznych spadały kaskadą na tle błękitnego nieba. Tańczyły w niebywałym tańcu, ukończywszy wcześniej Akademię Tańca Spadających Liści. Wreszcie się uśmiechnęłam. Uśmiechnąwszy, pomyślałam, że przecież muszę tę drogę pokonać. W słońce, czy w deszcz. Może nawet i w śnieżną zawieruchę. Czuję oddech przyjaciół, słyszę ich serdeczne głosy, ich dłonie błądzą w odległej przestrzeni. Moja droga jest strasznie daleko od wszystkiego, co było, co jest. Muszę ją przebyć sama.

poniedziałek, 28 października 2013

Owocowa rapsodia: imbir i pomarańcza

Słoik tego dżemu mieni się jednym z kolorów jesieni. Najbardziej przypomina ten liści brzozy. Może dlatego, że jako zagęstnika użyto pektyny z winogron? Winogrona musiały być białe jak mgły rozlewające się pomiędzy pasmami Beskidów. Dżemowi smak nadaje imbir delikatnie szczypiący w język, będący jednocześnie pikanterią czasu jesieni. Bo liście brzozy odcinające się na tle bezchmurnego październikowego nieba już same z siebie szczypały zmysły. Wiatr hulał grzbietami i już to słabł, już wzmagał się, wskakiwał na skraj polany, by zaraz giąć drzewa w ukłonach i szumieć w koronach wydając dźwięk tybetańskich dzwonków. A to ptak leśny wydawał odgłos monotonny, powtarzający się w sekwencji czasu i wysokości tonu. Ogień szalał na wietrze, odrywając się od rozżarzonych drew i uciekając na krótko w przestrzeń, jakby się chciał uwolnić. Nie wiedział biedaczyna, że żyje dzięki tym suchym badylkom i im dalej od nich, tym jego żywot bardziej skończony aż do niebytu łącznie. Tatry, jak nigdy, wąską szczeliną spomiędzy Beskidów i Pienin zaglądały przez dzień cały, a nawet w ciemności majestatyczny ich garb nie zniknął lecz tylko spowodował ciemność ciemniejszą, granitową.
W przeciwieństwie do listopadowych, których nie lubię, lubię cmentarze październikowe. Listopadowe, wystrojone w patos i niecodzienność ponad miarę, odstraszają. W ostatnich dniach października życie wstępuje na cmentarze i przybywający tam ludzie zachowują się naturalnie. Ze zwykłą rodzinną troską i staraniem oddają się opiece nad pomnikami i tablicami przypominającymi im ich bliskich, którzy odeszli. Spotykają znajomych jak w drodze do sklepu. Przystają i rozmawiają o sprawach normalnych. Nie stoją nad grobami w odświętnych strojach ze złożonymi do modlitwy dłońmi i nie wymawiają wypominkowych koronek, a dzielą się ze spotkanymi znajomymi zwykłością, za którą tęsknią cienie przywalone kamiennymi płytami. Zrobiłam prysznic moim najbliższym i włóczyłam się od grobu do grobu, odwiedzając znajomych, których od lat już nie widziałam. Byłam u Wiesi, która wraz ze swoją młodszą siostrą odeszła już 28 lat temu. Wiesia już w szkole żyła bardzo intensywnie, jakby wiedziała, że tak musi, bo mało ma czasu na ziemską wędrówkę. Co to za wiek na umieranie, gdy się ma 22 lata, albo 16 jak jej siostra? Przysiadłam na ławeczce, którą dla siebie zrobiła mama dziewczyn, zwłaszcza, gdy do grobu złożyła jeszcze ich ojca, i tak sobie w milczeniu poobcowałam z nimi. Z kaplicy dobiegały modlitwy - wielu ludzi przyszło odprowadzić mężczyznę, syna znanej osobistości... Nawiedziłam pomniki ze zbiorowymi mogiłami bohaterów i swoją wędrówkę zakończyłam u mojego drużynowego, który zrobił tak wiele, może jeszcze więcej nie zrobił...
Wiatr dziś w mieście nie szalał jak wczoraj po górach. Cmentarz miał kolor owocowej rapsodii ze słoiczka z imbirem i pomarańczą. Tak samo, jak liście brzozy, spod której wczoraj oglądałam najpiękniejsze widowisko na wielkiej scenie Beskidów. Jakże piękne i wolne od nadętości żyjących są opuszczone cmentarze całego świata.

czwartek, 24 października 2013

Byle nie wymięknąć

C-itakowa napisała: będziesz lżejsza, jak ci znowu coś wytną; szukaj pozytywów. A ja po chwili refleksji pomyślałam sobie: nie mam prawa wymiękać, przecież to było nieuniknione, od tego wszystko się zaczęło. Bo napisałam C-itakowej, że teraz, wieczorem, w dniu, w którym otrzymałam od kolejnego doktora, kolejne skierowanie, na kolejną operację (wycięcia) to mam ochotę sobie poryczeć. I miałam. Ale C-itakowa mnie rozbroiła. Na moje pytanie Jerzy odpowiedział: - A to się okaże, czy twój organizm wytrzyma kolejną operację. I po chwili dodał: - Dziewczyno, nie takie rzeczy się robi. Człowiek wiele wytrzyma.
Najważniejsze, to nie wymięknąć. Tylko jak?

Pozytywy kolejnej operacji:
- może o kolejne święta (Wielkanocne) zahaczy okres ochronny i ominie mnie sprzątanie,
- będę lżejsza...

lista jest otwarta. Drugiej listy, z drugiego bieguna, nie robię. A Mała Duża Córeczka, nauczona chyba filozofii swoich dzieci, powiedziała: - Nie chodź już więcej do żadnych lekarzy.

Będę musiała pozbierać się do kupy, nawet jak mi powycinają jeszcze to i owo. Planuję z Paseczkiem na lato dwa turnusy obozów. I tej myśli będę się trzymała. Byle nie wymięknąć...


wtorek, 22 października 2013

Mela

Rodzina znowu się powiększyła. Dlatego tym razem oprócz głosów dzieci wołających: Babciu, babciu już dzień, zostałam obudzona ciepłym, miękkim jęzorem, którym Mela wylizała mój policzek na dzień dobry nim zdążyłam schować głowę pod kołdrą. Mela, chociaż jest szczeniakiem, przybyła ze schroniska. Jednak nie urodziła się w schronisku. Została znaleziona w lesie i oddana do azylu prowadzonego przez ogólnopolską fundację opieki nad zwierzętami. Azyle należące do fundacji na szczęście nie mają nic wspólnego ze schroniskami dla zwierząt jakie widuje się najczęściej. Są to po prostu rozsiane po całej Polsce domy prywatnych ludzi, do których na krótko trafiają bezdomne zwierzaki, gdzie w warunkach niemal cieplarnianych oczekują aż wolontariusze uwiną się i znajdą dla nich nowy dom. Tak więc Mela, będąc szczeniakiem, nie ma za sobą przykrych doświadczeń i głodu rodzinnego życia, co nie przeszkadzało jej ucieszyć się z faktu, że w domu zjawili się nowi ludzie i przyjęła ich, znaczy nas, z wielką radością, ale też bez cienia zdziwienia.
Mela jest na etapie rozwoju Naszej Łaskawości, choć prawdę mówiąc psina więcej kuma o co chodzi z sikaniem, niż dziewczynka. Najbardziej ekscytującym zajęciem Meli jest polowanie na kury sąsiada. Zanim ktokolwiek z domowników zorientuje się, że Mela zwiała pomiędzy drankami furtki i okrążyła ogród, by wtargnąć do sadu sąsiada, po którym dostojnie przechadzają się kury, ta gna już na zaorane pole ze zdobyczą w pysku. Larum podniesione przez człowieka owocuje wypuszczeniem ptaka i ucieczką w tzw. długą, czyli dalej w pole, w kierunku rzeczki i lasu. Uwolniona kura leży chwilę, czy to oszołomiona, czy udająca martwą, aż podniesie się jak gdyby nigdy nic i z prędkością olimpijską gna wprost do kurnika. Kilkakrotnie zaobserwowaliśmy podobne zdarzenia, więc stąd wnioskuję, że zawsze tak jest. Po naszym wyjeździe i monitach Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem kierowanych do ojca moich wnucząt, założono siatkę na bramę i furtkę, ale stwierdzono przy tym, że znacznie tańszy byłby zakup paczki kurcząt dla sąsiada, niż tej siatki zabezpieczającej przed ucieczkami Meli. Zresztą Mela wnet urośnie, bo chociaż nie jest czystej rasy labradorem, bardzo go przypomina. Gdyby nie kot, Mela pewnie nie znalazłaby tej możliwości wydostawania się poza ogrodzenie. 
W całym domu znajduje się jeden jedyny, niewielkich rozmiarów dywan, na którym lubią wylegiwać się dzieci, zwłaszcza, gdy oglądają bajki. No i teraz jeszcze Mela rozciąga się jak długa na mięciutkim podłożu. Wieczorem, gdy światło w domu gaśnie i ostatni z dużych ludzi udaje się do spania słychać odgłos psich łap na drewnianych schodach i podłogach. To Mela cichcem skrada się do sypialni i zajmuje miejsce z drugiej strony łóżka, nie z tej samej co kot, blisko człowieka. Może marznie, a może stwierdza, że dzieci marzną, bo każdej nocy usiłuje zmieścić się w którymś łóżeczku, najbardziej upodobała sobie łóżko Mniejszego Brata, ale dzieci protestują nie chcąc, by Mela okrywała je własnym ciałem. 





czwartek, 17 października 2013

JEDYNA OSOBA

Z uwolnioną od bandaży nogą po operacji żylaków rozpędziłam się dzisiaj tak na spacerze (rehabilitacyjnym), że powstrzymał mnie dopiero ból kolana, które dosadnie przypomniało o sobie i o tym, że to jednak ono jest głównym bohaterem następujących wydarzeń. Z ledwością pozwoliło mi wrócić do domu, a że zachęcona wczorajszą porcją smażonych powideł, przyniosłam kolejnych kilka kilogramów śliw do przerobienia, musiałam odstać na tych moich biednych nogach jeszcze czas jakiś w kuchni - jako, że nie umiem pracować kulinarnie na siedząco. Omówiłam z Paseczkiem kwestię przepisu na powidła mówiącego, że śliwy należy smażyć przez trzy dni. Owszem, robiły tak nasze babki i matki, gdy dysponowały zwykłymi emaliowanymi garnkami. Bo rzecz cała rozbijała się o przywieranie owoców do dna, konieczność wystudzenia, nawilgnięcia i ponownej obróbki termicznej. Toteż zajmowało to ze trzy dni, tym bardziej, gdy kobieta pracowała zawodowo i w kuchni udzielała się po godzinach. Obecny standard garnków pozwala usmażyć powidło w ciągu jednego dnia, zwłaszcza jeśli ma się, jak ja, cały dzień do dyspozycji. Więc dziś na kolację były gorące powidła, a dom pachnie bajecznie.
Jerzy jest artystą - wykonał wspaniałe szwy na mojej nodze, których nie powstydziłaby się najlepsza hafciarka regionu. Gdy jeszcze nici tkwiły na skórze podziwiałam równy ścieg, tak równy jakby od linijki. Kiedy po siniakach na łydce został nikły ślad, a większość milimetrowych nacięć wygląda jak ginące ślady po ukąszeniu komarów zaś miejsca szyte są gładkie, miękkie i różowe, bandaże wyprane, zwinięte i spakowane (aczkolwiek w gotowości w razie potrzeby bądź konieczności zgodnie z zalecieniem), o operacji świadczą już tylko tkwiące głęboko w niszach po wyrwanych żyłach krwiaki, które przy dotknięciu i chodzeniu są śmiesznie bolące. Jerzy powiedział - miałaś wielkie szczęście, że okoliczności się tak ułożyły, że zabieg mógł odbyć się właśnie wtedy... a ja zapomniałam zapytać, czy nie wie, że "nic nie zdarza się przypadkiem". W czasie rekonwalescencji po (pierwszej) operacji zrobiłam wreszcie kronikę MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ. Druhna Mańcia rozpuściła już za mną listy gończe w internecie i w rzeczywistym świecie. Druhna Mańcia powiedziała kiedyś o sobie - Jestem dzieckiem Stalina - przejęzyczając się haniebnie. Chciała powiedzieć, że wychowano ją w terrorze i przymusie wywiązywania się z narzuconego obowiązku i niezdrowych relacji i zależności między ludźmi. Przy czym wyuczenie obowiązkowości sama chwaliła i chwali jej się, zwłaszcza w zestawieniu z pokoleniem, które przyszło i po niej, i po mnie, czyli pokoleniem jej wnuków a moich dzieci. Więc druhna Mańcia - szefowa hufcowego Kręgu Seniorów - wymyśliła, że dla Gry Miejskiej MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ trzeba zrobić oddzielną kronikę, niezależną od kroniki hufca. A, że MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ wymyśliłam ja i jak dotąd realizuję to zadanie, druhna Mańcia wymyśliła, że i ja powinnam zająć się kroniką.  Już w listopadzie ubiegłego roku z funduszu Kręgu Seniorów wysupłała kasę na zakup kroniki i wciąż "nękała" mnie telefonami z pytaniem, czy uzupełniłam wcześniejsze lata. A ja nie miałam ani pomysłu, ani drukarki. W drukarce wyschły dysze, wcześniejszy czas na myślenie o MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ się skończył, a kolejny jeszcze nie zaczął, natomiast ewidentnie realizowałam inne zadania, jak też w tzw. międzyczasie uskuteczniałam lenistwo, druhna Mańcia wyleciała z tym dzieckiem Stalina (tzn. że niby nieobowiązkowa jestem), aż w końcu zaczęła te listy gończe słać. Ponieważ czas zatoczył kolejny krąg a listopad nieubłaganie się przybliżał, zaplanowałam kolejną MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ i zakupiłam drukarkę. Muszę uczciwie przyznać, że część materiałów wydrukował mi dh. Stanisław, ale nie mogłam prosić go w nieskończoność o coraz to nowe, bo kiedy zaczęłam już tworzyć tę kronikę, miałam wciąż nowe wizje. W takich momentach bardzo doskwiera mi moja ułomność artystyczna, ale przecież nie zmienię tego. Po skończeniu kroniki zobaczyłam dopiero tę prawdziwą i najbardziej wymarzoną wizję, ale to się jeszcze da zmienić - zrobić po prostu kronikę od nowa - a już samo oznajmienie druhnie Mańci, że kronika jest gotowa, zaowocowało przyznaniem mi (niestety doświadczenie uczy, że krótkotrwałego i przechodniego) tytułu "JEDYNEJ OSOBY, KTÓRA W TYM HUFCU PRACUJE". Oczywiście obnoszę się z tym tytułem godnie i najprędzej jak to było możliwe poinformowałam instruktorską brać, że obecnie ja jestem TĄ OSOBĄ i póki co nie mam wiedzy na temat, by tytuł ów został mi odebrany i przyznany komu innemu. Wręcz usłyszałam dzisiaj, że druhna Mańcia osobiście zaznaczy na pierwszej stronie, że kronika została zakupiona ze środków "Szumiącego Boru", a opiekę nad kroniką sprawuję ja. A jak druhna Mańcia coś powie, to na pewno zrobi. No i w związku z tym, tym bardziej będę musiała kronikę przerobić, by moje dzieci i wnuki nie musiały się wstydzić za artystyczne i estetyczne partactwo swej matki i babki.
Toteż ta operacja w czasie, który nie był przypadkiem, miała wiele zaleceń do stosowności wtedy właśnie, a nie kiedy indziej. Więc nie o żadne szczęście tu chodzi. Nie mówiąc o tym, że przecież równocześnie z MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ szykuję wyjazd do Lwowa dla 30 osób, i że na ten czas moje nogi muszą być sprawne; bardzo sprawne i niebolące. I bardzo wyraźnie będę to im musiała powiedzieć. Szczególnie kolanu.
;)

środa, 16 października 2013

Usmażony czas

Po rozmowie z Wujem, rozmawiałam z Wieczną Dziewczynką. Nie czytała o sobie na moim blogu. Na pewno nie czytała. I co mi powiedziała? - Coś w tobie jest - powiedziała - coś, co od razu każe mi się lepiej czuć, gdy z tobą rozmawiam. Oooo! Bracie!!! - zaczęłam. Do dzisiaj nie zoperowała tętniaków w głowie.  Po raz kolejny wyznaczony termin nie wypalił z winy szpitala, proponowany najbliższy odrzuciła, bo miała coś do zrobienia w tym właśnie czasie. Zgodziła się na listopad. Świętowała w swojej byłej szkole Dzień Nauczyciela. Przyjęła oficjalny ton, jak na akademii. Jednak co chwilę wybuchała tym swoim promiennym śmiechem, który zdradzał, że źle się czuje w przybranej funkcji emerytowanej nauczycielki i bardziej odpowiada jej rola rozbrykanej dziewczynki. W swojej Korzkwi obchodziła wraz ze swoim hufcem jubileusz hufca. Sposobi Korzkiew do zimy. Ma moc pracy, a wszyscy chodzą za nią i wydzierają jej z rąk te narzędzia i nic nie może zrobić. - Pozdrów tę swoją dyrektorkę i jej córunię - powiedziała na zakończenie. A dyrektorka z tej samej okazji dostała nagrodę prezydenta miasta. I kiedy Jerzy powiedział: - ubieraj się, a ja zapytałam - a bandaże? on odpowiedział: - koniec z bandażami. Więc ten czas, który mi się uwolnił przed nocą wykorzystałam na pierwszą od ponad trzech tygodni kąpiel w wannie. Pierwszego dnia powidło najlepiej się smaży do 111 strony. Płynęłam Amurem i opuszczałam łódź dość często po to, by wskoczyć do kuchni zamieszać w garnku. Potem zwiedzałam miasta pozakładane przez Kozaków. I wreszcie dowiedziałam się skąd się wzięli Kozacy. I znów te śliwki w wielkim garze. I odwieczny kocioł na granicy chińskiej. Powzięłam postanowienie o końcu. Bo przeczytałam, że dom jest tam, gdzie myśli są spokojne, a jak myśli Tam mogą być spokojne, skoro są niespokojne? Każdą książkę na początku czyta się łapczywie, by bliżej końca zwolnić i napawać się wszystkim, co w niej jest. Ale tamten koniec jest inny. Nie szeleści stronami i nie pachnie jak stara, czy nowa książka, bo miejsce, które samo w sobie jest piękne, zdominowane jest przez tamtego stamtąd, który postanowił być zły. Lało i lało niemal od samego rana. Bandaże więc wiszą wyprane. I zostało 6 tygodni do następnej próby.

Dla Mojego Wuja



Powiedziałeś dzisiaj, że jeden obraz wystarczy za tysiące słów. Wiesz, co mówisz - w końcu tworzysz obrazy. Z myślą o Tobie skomponowałam dzisiaj obrazy z wczoraj ze słowami. Ale słowa tej piosenki, których autorem jest Adam Baran są tak piękne, że nie przeszkadzają wyobraźni snuć się z mgłami ponad taflą jeziora, ani ślizgać się po promieniach zachodzącego słońca. Niepytany dałeś odpowiedź na niepokój ogarniający mnie w pobliżu miejsca, które tak bardzo jest związane z Twoim i moim początkiem, z Twoją Mamą, Moją Babcią - z nami. Jakbyś wiedział, że zawsze, kiedy tamtędy przejeżdżam, coś każe mi wysiąść i wejść do ogrodu, jakby ogród zawsze mnie wołał. Jakby czas w tamtym miejscu był poza ramami i mechanizmem wszystkich zegarków. To ona - mała dziewczynka wysłana na służbę dla chleba, każe mi się zatrzymać w tym miejscu, choć przecież nie może wiedzieć, że blisko 100 lat później jej wnuczka zmierza tamtą drogą ku swoim wnuczętom. Dziś sterczą kikuty ruin dworu, woda w stawie okalającym domiszcze wyschła. Drzewa urosły i pogrubiały w talii - ona widziała dwór w całej okazałości, piękną taflę wody i mniejsze i chudsze drzewa...
Pojadę tam niebawem i zarejestruję obraz. Dla Ciebie. Dla Niej. Dla mnie. I dla kolejnych pokoleń. Tymczasem przesyłam Ci obrazy ze świata, który był udziałem innych przodków moich dzieci i wnucząt.

piątek, 11 października 2013

Droga Jednego Przejścia

Od dawna już stałam na skraju tej drogi. Nagle zjawiły się na niej dwa autobusy. Jeden wyjechał prosto z chmur, drugi z przeciwnej strony. Ostatnie głosy jakie słyszałam zanim weszłam na Drogę Jednego Przejścia dotyczyły ciągle tej samej dziewczynki. Nikt nie mówił o niej używając jej imienia, ani nawet po prostu: dziewczynka. Za to wszyscy mówili: dziewczynka w chusteczce na głowie. Miała normalną chusteczkę, by zakryć ślady operacji dokonanej na otwartej czaszce i była jedyną dziewczynką w chusteczce na głowie, ale ja i tak dłużej niż obecność tej dziewczynki stałam na skraju tej drogi. Chyba lata całe. A może nawet całe życie? Powiadają, że są takie drogi, które prowadzą tylko w jedną stronę. Drogi bez powrotu. Niekoniecznie trzeba spalić mosty za sobą. To mosty, którymi wiedzie droga są chwiejne i niepewne i choć nie wisi na nich tabliczka z ostrzeżeniem: "Przejście po moście możliwe tylko w jedną stronę! Grozi zawaleniem!", to właśnie tak jest w większości przypadków. Mówią, że droga ta prowadzi do krainy szczęśliwości. Nie takiej mlekiem i miodem płynącej, tylko własnej. Najważniejszym lądem krainy szczęśliwości jest ponoć świadomość porzucenia starego, choć znanego i wybranie nowego, całkiem nieprzewidywalnego. Znam ludzi, którzy całe swoje życie sposobią się do wejścia na Drogę Jednego Przejścia. Czynią przygotowania jak na wyprawę wysokogórską, albo samotny rejs katamaranem po oceanach świata i tak się w tych przygotowaniach zakręcają, że zapominają do czego się sposobią. Znam również takich, którzy w całym swoim życiu nie robią nic innego, jak tylko chodzą i rozgłaszają wszędzie, jak bardzo mierzwią ich stare, utarte schematy i marzą,  pragną, by znaleźć się w krainie szczęśliwości, do której prowadzi Droga Jednego Przejścia i nic poza tym gadaniem nie robią, jakby mówienie było przykrywką dla ich lęku przed zmianą na nowe. Znam też takich, i tych jest zdecydowanie najwięcej, którzy twierdzą, że świat w którym tkwią jest najpiękniejszy pomimo wielu udręk i nieszczęść, drogi, które przemierzają są najwygodniejsze, pomimo braku odpowiedniej infrastruktury i krytykują każdego, kto myśli inaczej. To znaczy, kto wypatruje Drogi Jednego Przejścia. Tak wypatruje. Bo chyba pomimo wiedzy o krainie szczęśliwości, do której prowadzi ta droga, pomimo przygotowań realnych i urojonych, to nie człowiek natrafia na tę drogę, a droga na człowieka. Pojawia się znienacka. No dobrze. Pewnie nie jeden raz w życiu każdego z nas, bo gdyby tylko raz, to mało kto zaryzykowałby tak od razu. Zwłaszcza ci bez przygotowania. Ale i tak żadne przygotowania nie pozwolą na znalezienie tej drogi, bo to ona znajduje człowieka. Zwłaszcza tego najbardziej nieprzygotowanego.
Nikt nie posiada wiedzy na temat tego, czy udający się tą drogą odnajdują to, czego szukali. Bo też nikt stamtąd nie wrócił, skoro droga nazywa się Drogą Jednego Przejścia.
Zostawiłam za sobą i dziewczynkę w chusteczce na głowie, która była Tam, i Tam zostawiłam wszystko. Na mojej Drodze Jednego Przejścia już na samym początku był most ladaco, który chwiał się, gdy po nim przechodziłam na drugą stronę przepaści. Nie oglądnęłam się za siebie, więc nie wiem, czy runął. Ale i tak nie chcę wracać Tam.

poniedziałek, 7 października 2013

Tam*

Nie ma się co oszukiwać - Tam czas ma naprawdę zupełnie inny wymiar, a sprawy nabierają właściwego tempa, czyli spowalniają i znajdują właściwe miejsce. Tam - nie jest koniecznością, ale jest wytchnieniem. Jesień przyszła już na dobre i zamieniła Tam w w nierzeczywistość, choć rzeczywistością przecież nigdy nie było. Zawsze było odzwierciedleniem idyllicznego świata i pewnie dlatego każda przychodząca pora roku piękniejsza jest od wcześniejszej. Tam towarzystwo ludzi jest człowiekowi niepotrzebne, choć długo dojrzewa się do odkrycia tego. Najlepiej jest Tam przeżywać w samotności. Myśleć kiedy się chce, a kiedy się nie chce - nie myśleć. Położyć się i patrzeć nie wiedzieć na co. Potem wyciągnąć jakąś myśl z głowy i nawlekać ją powoli na pęczniejący kłębek marzeń, które unoszą się z porannymi mgłami jesiennymi ponad doliną potoku. Wskoczyć na moment w inny zakątek świata, do spraw gdzieś zapodzianych; zjawić się w nich i umknąć, zanim staną się trudne. Po powrocie sprawdzić, czy wody płyną w dobrym kierunku, bo jeśli w dobrym, to znaczy, że wszystko jest na właściwym torze. Choć pewnie, gdyby któregoś dnia zaczęły płynąć odwrotnie, nie zmieniłoby to niczego. Największą i najboleśniejszą zmianą są ścięte drzewa, a właśnie krajobraz Tam wyłysiał w czasie, który przeminął. Nie jest to wielkie zmartwienie dla krajobrazu, bo przecież drzewa w nim odrosną. To człowiek się martwi, bo stanie się to dopiero w innych pokoleniach i on sam już tego nie zobaczy. Przecież do tej pory patrzył na drzewa, które były rówieśnikami wielu wcześniejszych pokoleń i widok ten nie był jego własnością, a tylko iluzją marzeń i wyobrażeń tamtych. Kiedyś potrafiłam unieść się nad inną okolicą i zobaczyć ją z punktu widzenia wieczności. To wtedy nauczyłam się dostrzegać w sobie umiejętność wyrzeczenia się bezwzględnego przywiązania do Tam. Ludzie Tam się zmieniają. Wciąż są inni. Nawet jeżeli są ci sami, zawsze zjawiają się inni. Zmiana dokonuje się pod wpływem Tam - to najważniejsza zmiana. Ale wielkie zmiany dokonują się pod wpływem bycia poza - to zmiany niepokojące. Ludzie zapewne tych zmian nie dostrzegają. Widać je dopiero z poziomu porannych mgieł jesiennych. Kiedyś wiewiórka podeszła bardzo blisko, bo tkwiłam w bezruchu i wrosłam w krajobraz, który jest jej domem. Człowiek tak blisko nigdy nie podejdzie... zawsze zbuduje jakiś mur, choćby przeźroczysty, ale nie do przebycia. (Te przeźroczyste mury są stokroć gorsze od nieprzeźroczystych, bo to jak w bajce o Szklanej Górze.) Czasem chcielibyśmy, by krainę Tam nawiedził ktoś, kto uporczywie tego nie robi. Ale nie jesteśmy przywiązani do myśli o tym i dlatego wystarczy nam widok porannych mgieł jesiennych i umiejętność unoszenia się wraz z nimi ponad światem, który równocześnie jest Tam i poza. Przecież i tak każdy buduje mury.




Jeśli chcesz się dowiedzieć, gdzie jest Tam ;)

środa, 2 października 2013

Wieści z Wiednia

Wieści z Wiednia 02.10.2013

Morze łez, ocean strachu i cały wszechświat nadziei…
20 czerwca dowiedzieliśmy się, że jeśli będziemy mieć 150 tysięcy euro to Justyna dostanie szansę na życie. Tydzień później nie mogliśmy uwierzyć, że mamy te pieniądze! Do końca czerwca był już MILION zł. Niewyobrażalna kwota na nasze realia. Nie chcieliśmy nikogo wykorzystywać. Wiemy, że wielu z Was odmówiło sobie różnych przyjemności, zrezygnowało z innych wydatków by nam pomóc. Przystopowaliśmy ze zbiórką pieniędzy, odbyły się jeszcze tylko niektóre zaplanowane akcje… Byli tacy, co pytali co zrobimy z nadwyżką, inni nie wpłacili, bo czekali do końca, by dopłacić jeśli zabraknie…
OK 10 lipca, po wielu wnikliwych badaniach okazało się, że nie będzie rodzinnego przeszczepu. Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej z Justyną. W nocy z 16 na 17 lipca okazało się jednak, że jest dawca. Znów byliśmy pełni wiary i nadziei w medycynę. Nikt nie ukrywał, że pierwsze 2 miesiące są bardzo trudne, a w trzecim nadal jest groźba odrzutu… Statystycznie 150 tysięcy euro wystarcza na pierwszy rok leczenia, rehabilitacji, wizyt kontrolnych. Statystycznie… Ale Justyna nigdy nie mieściła się w żadnych statystykach…
Te 2 miesiące były trudne ponad normę. Nie pisaliśmy prawie „oficjalnych” doniesień, choć wielu takich być może oczekiwało. Nie pisaliśmy bo od pisania u nas zawsze była Justyna i głęboko wierzyliśmy, że już lada dzień to ona sama coś pięknie napisze. Nie pisaliśmy bo tego nie da się opisać słowami. Nie pisaliśmy, bo musielibyśmy pisać, że jest źle, gorzej i znowu nie tak, a tego bardzo nie chcemy. Chwytamy się każdej iskierki nadziei i w nią chcemy wierzyć. Justyna jest ważną postacią dla wielu jeszcze bardzo młodych i wrażliwych serduszek. Nie chcieliśmy obciążać ich smutnymi wieściami.
Jest połowa 3 miesiąca od przeszczepu i… to my piszemy, nie Justyna. Dla niej napisanie sms jest na miarę Mount Everestu. Jest bardzo trudno. Justyna jest bardzo słaba fizycznie, choć kubek z herbatą najczęściej już sobie potrzyma sama. Jej organizm nie reaguje standardowo na niemal żadne leki i terapie. Na szczęście tu, w AKH w Wiedniu, mają specjalistów z wszystkich dziedzin i konsultacje profesorskie są zwoływane w przeciągu godziny, a sprzęt medyczny najwyższej jakości po prostu stoi na korytarzu i czeka na pacjenta. Oby to wystarczyło by przywrócić Justynę do zdrowia. Pobyt Justyny w szpitalu na intensywnej terapii trzeba już liczyć nie w dniach czy tygodniach, ale w miesiącach. Nie może „wyjść” ze szpitala, bo nie można jej odłączyć od aparatury. Nie można jej też w żaden sposób transportować.
Jeden dzień na intensywnej terapii to ponad TYSIĄC EURO. Do zeszłego tygodnia, nie martwiliśmy się o pieniądze na szpital. Dzięki Wam mogliśmy oddać Justynę w najlepsze ręce. Pierwsze rozliczenia okazały się nawet łaskawe, nie mamy jeszcze długu, ale… Zapytali nas, kto gwarantuje pieniądze na leczenie do końca. Pani księgowa ogromnie się wzruszyła, gdy usłyszała jak to u nas wygląda i powiedziała, że będzie mocno trzymać kciuki żeby się wszystko udało i nie zabrakło w trakcie terapii…
Do morza wylanych łez, Blanka mnie zawsze poprawia: „Tu nie ma morza, tu jest Dunaj”, zatopionych w Dunaju i oceanu strachu o każdy oddech znów dołącza troska o finanse, ale nie pozwala ona przyćmić bezmiaru wszechświata nadziei, który choć głęboko się chowa to co chwilę się z nas wylewa i pozwala marzyć, że za rok to My pojedziemy, pójdziemy, zorganizujemy…
Jeszcze raz przypominamy, że fundacje Świat z Uśmiechem nie pobiera od nas żadnych opłat, prowizji, procentów itp. Numer konta jest wyłącznym kontem pomocy Justynie, a pani prezes Agnieszka jest naszym dobrym aniołem.
RODZINA



Nr rachunku dla Justyny:
51 1240 1994 1111 0010 5166 3028
z dopiskiem „Justyna Piotrowska”


wtorek, 1 października 2013

Zaczęło się i trwa

Wózek inwalidzki został włożony do bagażnika a kominiarz wniósł na rękach do autobusu szczęście. Szybko okazało się, że szczęście jest strasznie oklęte, ale zwracaniem uwagi nie chciałam burzyć spokoju myśli. Może młody mężczyzna, który ma niewładne nogi i musi prosić obcych ludzi o wniesienie go do autobusu, sprawniejszą inaczej mową wyrównuje dysproporcje? Nie roztrząsałam tego problemu, bo myśli pomknęły w przestrzeni. Decyzję podjęłam wcześniej, ale im bardziej się kurczył czas, tym bardziej napastował mnie strach i lenistwo. Mało nie zrezygnowałam. Jednak dość zgrabnie jak na dwie niesprawne nogi wskoczyłam do rozhuśtanego wagonu uczepionego liny. Potem już tylko wiało. Tak wiało, że do teraz huczy mi w głowie i w uszach, w kuchni, łazience i w pokoju. Przy stole siedział turysta i turnusowa para. On popijał piwo z kufla i mówił do niej "kochana", ona próbował być stanowcza. Przy ich stoliku stały kije. Turysta zasuwał kromki z rybą z puszki i popijał wodą mineralną. Ze swoją kawą i pączkiem wybrałam miejsce bliżej turysty, ale dalej panoramy. Turysta jadł w milczeniu. Ja również w milczeniu usiłowałam złowić jak najszerszą perspektywę pomiędzy doniczkami z krakowiakami. Tylko turnusowa para zakłócała ciszę głupiutką rozmową. On - typowy podrywacz, ona zawstydziła się od momentu, w którym weszłam. Turysta był młody, więc pewnie wiedli przy nim nieskrępowany sanatoryjny flirt. Moja osoba zapewne stanowiła jakieś odniesienie dla niej. Potem ona poszła do WC, turysta w tym czasie oglądał uwięzione w szklanych gablotach eksponaty raczej dziwne - butelkę po koniaku, albo może brandy, starą butelkę w kolorze siwo niebieskim, bombkę choinkową zawieszoną  na diabłonietoperzu, suche badylki w białym kuflu z nosem klowna, fragmenty starej lampy naftowej, ceramiczny dzwonek i jeszcze jakieś inne dziwacznie dobrane przedmioty - każdy w swoim oszklonym boksie, on został przy stoliku. Ona zaraz wróciła, bo drzwi się otwierało monetą. On wspaniałomyślnie wyjął z portfela złotówkę i powiedział, że też skorzysta. Ona mu oznajmiła, by w takim razie zaczekał tam, gdzie turysta oglądał eksponaty. Gdy wszyscy wyszli przesiadłam się na oszkloną werandę. Karmiłam się widokiem porudziałych bliskich i dalekich gór. Lackowa, niezwykle mała z perspektywy werandy, śmieszyła swoim wyglądem. Ja i tak patrzyłam z szacunkiem. W obu nogach mi pulsowało, ale hulający w moich uszach i głowie wiatr, zagłuszał odgłos pulsowania. W końcu ileż ja przeszłam? Wrócili rozmawiając. On - turnusowy podrywacz - wypytywał turystę, chwaląc się ile to w życiu gór nie przeszedł. Ledwo stawiał nogi. Turysta jest w drodze. Przemierza Karpaty ze wschodu na zachód. On zaczął opowiadać o Czarnohorze. Nie zmyślał. Doświadczył. Turysta w Czarnohorze nie był. Miałam się nie włączać do rozmowy. Nie we wszystkich postanowieniach człowiek musi przecież wytrwać. Turysta śpi w namiocie. Turnusowa para oglądając mapę zaplanowała na kilka dni wycieczki. - Zapamiętam ten turnus jako turystyczny, przez ciebie kochana, skoro tak bardzo lubisz chodzić - powiedział do niej jeszcze gdy siedzieli przy stoliku i on pił piwo. Turysta znaczył trasę na mapie prawdziwie. Ręce mu drżały jak narkomanowi. Pewnie z nieludzkiego zmęczenia. Wyglądał jak uciekinier z Sybiru. Pięćdziesiąty pierwszy dzień w trasie. Bez odpoczynku. Jeszcze dziesięć dni. Schudł i stracił mięśnie. Marznie nocami w namiocie. Jada kanapki i popija wodą z butelki - żeby było taniej. Uciekł od pracy. Ja już szukałam w myślach granicy między realizacją pasji a rozsądkiem i umiejętnością znalezienia końca w innym miejscu. Myśli wymknęły mi się spod kontroli i już padły słowa. Rozgorzała dyskusja. Turysta chyba nie był mi za nią wdzięczny, więc rozpłynął się jak we mgle. Potem szłam krok za krokiem pod górę. Noga po operacji w bandażach, przed operacją - w opasce. I wiało. Tak wiało, że do teraz huczy mi w głowie i w uszach, w kuchni, łazience i w pokoju. Miałam błąkać się tylko przy stacji. Nie miałam jednak siły zabronić sobie tej krótkiej wyprawy. Nie licytowałam się ze Stwórcą. Byłam przekonana, że chciał się ze mną spotkać w tej właśnie świątyni.

Boskie dzieło stworzenia nigdy nie dobiega końca. Zaczyna się, a potem trwa nieskończenie, w nieustannym trudzie dając początek nowym sceneriom, nowym przedmiotom i nowym światom. (I. Kant)