MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 1 października 2013

Zaczęło się i trwa

Wózek inwalidzki został włożony do bagażnika a kominiarz wniósł na rękach do autobusu szczęście. Szybko okazało się, że szczęście jest strasznie oklęte, ale zwracaniem uwagi nie chciałam burzyć spokoju myśli. Może młody mężczyzna, który ma niewładne nogi i musi prosić obcych ludzi o wniesienie go do autobusu, sprawniejszą inaczej mową wyrównuje dysproporcje? Nie roztrząsałam tego problemu, bo myśli pomknęły w przestrzeni. Decyzję podjęłam wcześniej, ale im bardziej się kurczył czas, tym bardziej napastował mnie strach i lenistwo. Mało nie zrezygnowałam. Jednak dość zgrabnie jak na dwie niesprawne nogi wskoczyłam do rozhuśtanego wagonu uczepionego liny. Potem już tylko wiało. Tak wiało, że do teraz huczy mi w głowie i w uszach, w kuchni, łazience i w pokoju. Przy stole siedział turysta i turnusowa para. On popijał piwo z kufla i mówił do niej "kochana", ona próbował być stanowcza. Przy ich stoliku stały kije. Turysta zasuwał kromki z rybą z puszki i popijał wodą mineralną. Ze swoją kawą i pączkiem wybrałam miejsce bliżej turysty, ale dalej panoramy. Turysta jadł w milczeniu. Ja również w milczeniu usiłowałam złowić jak najszerszą perspektywę pomiędzy doniczkami z krakowiakami. Tylko turnusowa para zakłócała ciszę głupiutką rozmową. On - typowy podrywacz, ona zawstydziła się od momentu, w którym weszłam. Turysta był młody, więc pewnie wiedli przy nim nieskrępowany sanatoryjny flirt. Moja osoba zapewne stanowiła jakieś odniesienie dla niej. Potem ona poszła do WC, turysta w tym czasie oglądał uwięzione w szklanych gablotach eksponaty raczej dziwne - butelkę po koniaku, albo może brandy, starą butelkę w kolorze siwo niebieskim, bombkę choinkową zawieszoną  na diabłonietoperzu, suche badylki w białym kuflu z nosem klowna, fragmenty starej lampy naftowej, ceramiczny dzwonek i jeszcze jakieś inne dziwacznie dobrane przedmioty - każdy w swoim oszklonym boksie, on został przy stoliku. Ona zaraz wróciła, bo drzwi się otwierało monetą. On wspaniałomyślnie wyjął z portfela złotówkę i powiedział, że też skorzysta. Ona mu oznajmiła, by w takim razie zaczekał tam, gdzie turysta oglądał eksponaty. Gdy wszyscy wyszli przesiadłam się na oszkloną werandę. Karmiłam się widokiem porudziałych bliskich i dalekich gór. Lackowa, niezwykle mała z perspektywy werandy, śmieszyła swoim wyglądem. Ja i tak patrzyłam z szacunkiem. W obu nogach mi pulsowało, ale hulający w moich uszach i głowie wiatr, zagłuszał odgłos pulsowania. W końcu ileż ja przeszłam? Wrócili rozmawiając. On - turnusowy podrywacz - wypytywał turystę, chwaląc się ile to w życiu gór nie przeszedł. Ledwo stawiał nogi. Turysta jest w drodze. Przemierza Karpaty ze wschodu na zachód. On zaczął opowiadać o Czarnohorze. Nie zmyślał. Doświadczył. Turysta w Czarnohorze nie był. Miałam się nie włączać do rozmowy. Nie we wszystkich postanowieniach człowiek musi przecież wytrwać. Turysta śpi w namiocie. Turnusowa para oglądając mapę zaplanowała na kilka dni wycieczki. - Zapamiętam ten turnus jako turystyczny, przez ciebie kochana, skoro tak bardzo lubisz chodzić - powiedział do niej jeszcze gdy siedzieli przy stoliku i on pił piwo. Turysta znaczył trasę na mapie prawdziwie. Ręce mu drżały jak narkomanowi. Pewnie z nieludzkiego zmęczenia. Wyglądał jak uciekinier z Sybiru. Pięćdziesiąty pierwszy dzień w trasie. Bez odpoczynku. Jeszcze dziesięć dni. Schudł i stracił mięśnie. Marznie nocami w namiocie. Jada kanapki i popija wodą z butelki - żeby było taniej. Uciekł od pracy. Ja już szukałam w myślach granicy między realizacją pasji a rozsądkiem i umiejętnością znalezienia końca w innym miejscu. Myśli wymknęły mi się spod kontroli i już padły słowa. Rozgorzała dyskusja. Turysta chyba nie był mi za nią wdzięczny, więc rozpłynął się jak we mgle. Potem szłam krok za krokiem pod górę. Noga po operacji w bandażach, przed operacją - w opasce. I wiało. Tak wiało, że do teraz huczy mi w głowie i w uszach, w kuchni, łazience i w pokoju. Miałam błąkać się tylko przy stacji. Nie miałam jednak siły zabronić sobie tej krótkiej wyprawy. Nie licytowałam się ze Stwórcą. Byłam przekonana, że chciał się ze mną spotkać w tej właśnie świątyni.

Boskie dzieło stworzenia nigdy nie dobiega końca. Zaczyna się, a potem trwa nieskończenie, w nieustannym trudzie dając początek nowym sceneriom, nowym przedmiotom i nowym światom. (I. Kant)

1 komentarz:

  1. "Ja już szukałam w myślach granicy między realizacją pasji a rozsądkiem i umiejętnością znalezienia końca w innym miejscu."
    Myślę, że zdanie, które napisałaś doskonale odnosi się zarówno do Turysty jak i Ciebie samej...
    Po operacji... przed operacją... i w góry ;-)))
    Znam tę miłość i... nie wiem czy nie zrobiłabym tak samo...
    Szybkiego powrotu do formy

    OdpowiedzUsuń