MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 31 lipca 2011

(Z)Nów (na srebrne wesele)

Świat ogarnęła ciemna noc.
Bardzo ciemna noc.
Niebo, którego nie rozświetla blask księżyca dodatkowo pokryte  jest chmurami.
Kiedyś jechałam  autem z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem przez noc.
Otwartym oknem wiatr wnosił do samochodu zapach dopiero skoszonych  łąk. W innych miejscach widać było wysokie trawy, które gięły się leniwie, kołysane nocnym wiatrem. Pachniało. Pachniało skoszonymi łąkami. Pachniało rosnącymi trawami. Pachniało wodami płynącego, gdzieś pomiędzy skoszonymi, a rosnącymi trawami strumienia. Pachniało nocą. Poczuciem lęku przemieszanym z nutą bezpieczeństwa. Pachniało ogromną tajemnicą. Zapragnęłam wtedy wybiec w noc i gnać zroszonymi trawami przed siebie. W stronę zapachu strumienia. W stronę lęku i tajemnicy. Zapalone gwiazdy oświetlały pola i las odcinający się  ciemniejszą plamą od tła nocy.
Przypomniałam sobie wtedy inną noc z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem. Tamtej nocy prawdziwie był chłopcem. Ile to już nocy temu?
W tamtym czasie - niezliczoną ilość nocy temu - byliśmy ogarnięci nocą na wskroś. Z przygodą zapakowaną w plecakach, namiotem  przytroczonym, jak dom do ślimaka oraz wielką miłością, którą postanowiliśmy wypełnić wspólną przyszłość. Zdążaliśmy ku tej przyszłości poprzez noc, ulicą, którą oglądam każdego dnia w moich podróżach Doliną Kamienicy. Płynie tam potok. Może jest już rzeką w tym miejscu? I wtedy może też był już rzeką? Zapewne staje się rzeką podczas ulewnych deszczy, których w tym roku nie brakuje. Niesie ten potok z sobą odgłosy minionych dni i lat. Przede wszystkim tamtej nocy.  Czasami nuci, czasami śpiewa a niekiedy pełnym głosem wydobywającym się rykiem gnającego na złamanie karku nurtu przypomina, jak niegdyś odbijały się gwiazdy w jego wodach. A my, nakarmieni wzajemnością, oglądaliśmy niebo utopione pod powierzchnią wody. I zastanawialiśmy się, czy gwiazdy są przyczepione do nieba na górze, czy do nieba na dole.
Ile to nocy minęło od tamtej nocy?
Ile przeżyć, podczas tych minionych, od owej z zatopionymi w wodzie gwiazdami nocy, do dzisiejszej, czy choćby, tamtej - minionej niedawno, gdy wiatr wpadał przez otwarte okno do samochodu z zapachem podobnym tamtej nocy? Dobrych i złych przeżyć. Jak to w życiu.

Świat ogarnęła ciemna noc dzisiejszej nocy...


"Dobra-noc, dobra-noc.
jaka piękna jest ta noc.
Takiej nocy życzę tobie
przyjacielu, dobranoc."

piątek, 29 lipca 2011

Wiatr, który mówi: Ooo

Poznałam chłopca o imieniu Wiatr, Który Mówi: Ooo.
Naprawdę!
Wiatr, Który Mówi: Ooo nauczył się czytać w języku ojczystym swojego ojca w wieku 3 lat. Kiedy miał 5 lat  za pomocą komputera samodzielnie opanował język angielski. Mieszka we Francji, więc chodzi do francuskiej szkoły, ale jego tata pracuje w Szwajcarii, więc zna również język niemiecki. Doskonale posługuje się też językiem ojczystym swojej mamy. Potrafi pisać i czytać we wszystkich tych językach, Ma wiedzę godną co najmniej szanowanego magistra (są jeszcze tacy). Zwiedził w świecie tyle miejsc, ile niejeden leciwy podróżnik, któremu życie całe zeszło na podróżach w najciekawsze zakątki świata. Potrafi o każdym z tych miejsc opowiedzieć niezwykle interesującą historię. Wspaniale rysuje i posiada niezwykle bujną wyobraźnię. Zna bajki, baśnie i legendy kraju dzieciństwa swojej mamy i swojego taty. Gdy mu powiedzieć wiersz, momentalnie go zapamiętuje i powtarza. Wiatr, Który Mówi: Ooo ma młodszą siostrę i bardzo chciałby mieć młodszego brata, ale jeszcze na ten temat z rodzicami nie rozmawiał. Śmieje się zaraźliwie i ma piękne oczy, które, gdy tylko Wiatr, Który Mówi: Ooo się śmieje, śmieją się również. Jest pięknym chłopcem. I ma piękną duszę, bo wrażliwą. Wiatr, Który Mówi: Ooo bryka i psoci, jak każdy siedmiolatek.
Takich dzieci się nie zapomina.
Nigdy.
Za spotkanie takich dzieci do końca życia dziękuje się Panu.
Bo to wielki dar - spotkać tak wielkiego człowieka, jak Wiatr, Który Mówi: Ooo.

Tutaj jest napisane w języku ojczystym ojca chłopca moje imię, imię siostry chłopca o imieniu Wiatr, Który Mówi: Ooo, oraz imię chłopca

Różnorodność

W mojej pracy najwspanialszym aspektem jest ten, że nie można narzekać na monotonię. Stwierdziłam nawet, że dzieci przewijają się jak film i nie pamiętam już imion wszystkich moich podopiecznych. (Podobnie mam z filmami - pamiętam miłe wrażenia z filmu, ale nie potrafię opowiedzieć treści, ani też podać szczegółów dotyczących obsady itp.) I choć nie jestem nauczycielką, uważam, że to wspaniały przymiot nauczyciela, takie niepamiętanie niepotrzebnych szczegółów dotyczących uczniów. W miejsce tego lepiej mieć w pamięci całościowy obraz.
Najlepiej byłoby zapisywać każdy dzień, tak jak to się robi na obozach. Wtedy byłaby szansa, zatrzymać wspomnienie konkretnych osób na dłużej.
Z niektórymi dziećmi zżywam się w sposób szczególny. Podejrzewam, że ze zdecydowaną większością, o ile nie ze wszystkimi. Małe dzieci, szczególnie małe dzieci, mają to do siebie, że nie można ich zakwalifikować do kiepskich, czy miernych form gatunku, jak to jest w przypadku sporej ilości filmów.  Dlatego bardzo żałuję, gdy przychodzi czas rozstania. Chciałabym móc wiedzieć, co się z tymi dziećmi będzie działo w przyszłości.
I w tym miejscu doszłam do najgorszego aspektu mojej pracy. Krótkotrwałości, tymczasowości , czy jakkolwiek by tego nie nazwać.
I tajemnicą dla mnie samej jest, czy to aspekt profesjonalizmu wychowawcy każe mi zastanawiać się nad przyszłymi losami "moich" podopiecznych, czy przypadkiem może jakieś uwikłania emocjonalne?
Nie mnie trudzić się nad odpowiedzią, bo filozofowie różnych epok i nurtów zaprzątali sobie głowy tym, czy da się oddzielić serce od rozumu. I nie znaleźli złotego środka. Ja tam wiem, że w pewnych sferach życia nieumiejętność oddzielania serca od rozumu jest najbardziej pożądaną nieumiejętnością, jaka w moim życiu występuje.

wtorek, 26 lipca 2011

Jazda na koniec świata

Mądrości ludowe przekazywane z ust bezzębnych staruszków niejednokrotnie są iloczynem głupoty przemieszanej z mądrością i doświadczenia. Są tak proste i logiczne, że słuchając ich mam wrażenie, że to wryty we mnie archetyp myślenia, ale nigdy potem nie jestem w stanie ich powtórzyć.
Przez całą godzinę dzisiejszej mojej podróży Doliną Kamienicy, tą samą Doliną, co to rozdziela Beskid Niski i Sądecki, słuchałam mądrości na temat końca świata i wszelkich przepowiadań. Bezzębni staruszkowie zazwyczaj są przygłusi, więc muszą mówić głośno. Dla pozostałych podróżnych nie ma innej rady - trzeba ich słuchać. (Nie pozwoliłabym sobie na utratę tak cennych informacji poprzez odizolowanie się od świata zewnętrznego nałożeniem słuchawek i włączeniem muzyki z telefonu. Co to, to nie.) Długo, więc toczyła się wymiana informacji i wiedzy na temat różnych scenariuszy na koniec świata. I tych fraz przytoczyć nie potrafię. Od razu w myślach żałowałam, że obok nie siedzi Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem - chłonie wszystkie informacje dotyczące katastroficznej wizji przyszłości. A dzisiejsi bezzębni staruszkowie tryskali wiedzą o kataklizmach czekających ludzkość, jeśli ta się nie opamięta. Padło nawet stwierdzenie, że na opamiętanie już i tak za późno, bo machina gniewu Bożego i sprawiedliwości Boskiej już ruszyła, to i powstrzymać jej nic nie zdoła. Ludzie po prostu lekceważyli sobie wszelkie przestrogi. A mogli się w porę opamiętać!
Co i rusz wtrącane były informacje na temat kosiarek - do zboża i trawy. Promocji i okazji kupna taniej, bo zimą.
- A mówili panie, że  ocieplenie klimatu idzie, a tu każde lato coraz to zimniejsze. Widział kto kiedy takie lato, jak to?
- Ano, dobrze pani, żem zdążył pokosić przedtem, bo teraz to nic by z tego nie było.
- A to wam się udało z tą promocją kosiarki - wtrąciła bezzębna staruszka po wysłuchaniu opowieści o zaletach i kosiarki, i promocji. - I nie słyszał pan o tym staruszku z Ameryki, co to przepowiadał koniec świata na ten rok? Kiedysi to miało być w maju, albo w czerwcu. No, w telewizji przecie mówili i w radiu. Dzieciom w szkole nagadali, to się dzieciska bały, do domu przychodziły wystraszone.
- Pani, moja żona to jest stabilna kobieta i ona się takimi bzdurami nie zajmuje. To i dzieci się nigdy nie zajmowały. I ich dzieci też nie. U nas się o takich rzeczach w domu nie mówi. Ale pani, żeby pani wiedziała, że dawniej to ludzie znali wszystkie przepowiednie. I zaraz po wojnie Amerykanie je od Polaków kupili i oni teraz żyją wedle tych przepowiedni. Dlatego tak im się dobrze powodzi. Bo żyją zgodnie z tymi przepowiedniami, co to je od Polaków kupili!
- Co pan powiesz?
Nastąpiło krótkie milczenie. Myślałam, że posnęli.
- A pani to myśli, że jakiś człowiek może przepowiedzieć koniec świata i Panu Bogu w Jego planach namieszać? - kontynuował ten sam bezzębny staruszek do bezzębnej staruszki - Przecież koniec świata to przyjdzie  znienacka i nawet nikt nie będzie wiedział kiedy, bo Pan Bóg to już sobie swoje plany sam zrealizuje.
- No. Dobrze przynajmniej, że te drogi robią. Bo to dziurawe było?! Teraz się będzie jechało...

Na koniec świata.

Misje pokojowe w najodleglejszym zakątku świata, w którym od dziesięcioleci nie ma pokoju, panują wojny jedna za drugą

Dzisiejsze popołudnie upłynęło pod hasłem wyprawy z misją pokojową. Zebrała się ekspedycja ludzi wrażliwy na los innych i wielkim, olbrzymim transportowcem, który na swym pokładzie mógł pomieścić 12 czołgów, kilkanaście karetek ratownictwa medycznego i kilkanaście samochodów transportowych opancerzonych, wyruszyła na skraj świata w najodleglejszy zakątek świata, w którym od dziesięcioleci nie ma pokoju, panują wojny jedna za drugą. Ekspedycja składała się z lekarki, prawniczki i dziennikarki wojennej w w jednej osobie, dziennikarza i fotoreportera wojennego, którego pasją są konie oraz z kolejnego dziennikarza i fotoreportera wojennego, którego pasją są samoloty. Główną i nieodzowną postacią wszystkich wypraw jest narrator, czyli "moja skromna osoba" (jak mawia proboszcz jednej beskidzkiej parafii). Lekarka, prawniczka i dziennikarka urodziła się z marzeniem o odbyciu misji pokojowej. Dorastając myślała, że w zakonie wypełni swoją misję i kiedy już miała wiek stosowny wstąpiła do zakonu misjonarek, ale okazało się, że ten zakon nie organizuje misji pokojowych, więc jeszcze podczas nowicjatu wystąpiła, ponieważ sercem czuła, że misję pokojową musi ziścić.
Wielki, olbrzymi transportowiec w miejsce czołgów, które mógł pomieścić na swoim pokładzie wziął olbrzymie paki i skrzynie załadowane żywnością. Żywność zbierana była w różnych zakątkach świata. Potem, na miejscu, okazało się, że wśród przydatnych, potrzebnych i pożądanych produktów żywnościowych są również puszki z żywnością dla psów i kotów. Członkowie ekspedycji podczas swojej pierwszej konferencji prasowej poprzedzonej spotkaniem roboczym stwierdzili, że ludzie bogaci są okrutni. Brak im współczucia dla głodujących i żyjących w wiecznym strachu mieszkańców najodleglejszego zakątka świata, w którym od dziesięcioleci nie ma pokoju, panują wojny jedna za drugą.
Ale zanim pierwsze spotkanie robocze misji pokojowej mogło się odbyć, musiała dokonać się podróż. Lot był spokojny. Gdy transportowiec nie leciał jeszcze zbyt wysoko, to z ziemi dobiegał głos dzieci:
- Panie pilocie, bo dziura w samolocie.
Pierwszy kapitan i pilot zarazem zorientował się, że dzieci z ziemi krzyczą tak dlatego, ponieważ poza transportowiec wystawały nieobute nogi członków ekspedycji w kolorowych skarpetkach. Narrator usilnie łaskotał członków misji pokojowej po stopach, ale nie wzbudziło to respektu, tylko wielki, niepohamowany śmiech. Więc dzieci z ziemi wołały i wołały. Wreszcie transportowiec osiągnął pozycję ponad najwyższym pułapem chmur. Ziemi z pokładu widać nie było. Nikomu już nie przeszkadzały te wystające nogi członków ekspedycji w kolorowych skarpetkach.
Pod koniec pierwszego tygodnia lotu transportowiec wpadł najpierw w turbulencje, potem w burzę, by na koniec wpaść w trąbę powietrzną. Członkowie ekspedycji uspokojeni głosem narratora bardziej śmiali się z tych zawirowań, niż lękali. Narrator zapewniał, że wielki, olbrzymi transportowiec, który na na swym pokładzie mógł pomieścić 12 czołgów, kilkanaście karetek ratownictwa medycznego i kilkanaście samochodów transportowych opancerzonych, jest najnowszej generacji, z wszelkimi zabezpieczeniami przed katastrofami wszelakimi.

Ledwo wielki, olbrzymi transportowiec wyszedł z opresji pogodowych znalazł się nad owym  najodleglejszym zakątkiem świata, w którym od dziesięcioleci nie ma pokoju, panują wojny jedna za drugą. Lądował pod ostrzałem, a wręcz w kanonadzie wybuchów bombowych. Członkowie ekspedycji byli nieustraszeni. Transportowiec - niezawodny. Bezpośrednio po wylądowaniu odbył się wyładunek przywiezionych karetek ratownictwa medycznego oraz samochodów transportowych opancerzonych oraz pak i skrzyń z przywiezioną żywnością dla ludności najodleglejszego zakątka świata, w którym od dziesięcioleci nie ma pokoju, panują wojny jedna za drugą. No i zaraz po tym owo pierwsze spotkanie robocze, o którym już wspominałam.
Podczas pierwszego spotkania roboczego ustalono sposób żywienia i zamieszkiwania członków misji pokojowej. Sami członkowie misji pokojowej przygotowali karty hotelowe i bloczki żywnościowe na trzy posiłki dziennie. Musieli wszystko zrobić samodzielnie, ponieważ cała ludność najodleglejszego zakątka świata uwikłana była w konflikt zbrojny. Nie miał kto pracować, wychowywać dzieci, modlić się i wypoczywać. Dosłownie wszyscy zajmowali się tylko wojnami i sporami.
Kiedy członkowie misji pokojowej przydzielili już sobie bloczki żywnościowe ruszyli do wypełnienia misji pokojowej. Musieli zobrazować piękno świata, tak aby mieszkańcy najodleglejszego zakątka świata, w którym od dziesięcioleci nie ma pokoju, panują wojny jedna za drugą mogli zobaczyć, jak wygląda świat bez wojen, konfliktów i sporów.
Zaczął powstawać piękny kolaż. Sprawa obrazowania świata skomplikowała się kiedy po jednego z dziennikarzy i fotoreporterów wojennych, tego, którego pasją są samoloty, przyszedł tata. Potem babcia zabrała na basen jedyną lekarkę i prawniczkę, która jeszcze do tego była dziennikarką wojenną i jedyną kobietą zdolną przygotowywać posiłki wydawane na bloczki w kantynie, oraz jej brata pierwszego dziennikarza i fotoreportera wojennego, którego pasją są konie. Ale za to przyszli obywatele innych państw, którzy przyłączyli się do misji pokojowej akurat w momencie jej wypełniania.
Toteż praca, która powstała, do artystycznych nie należy. Przedstawia za to artyzm wszystkich członków misji pokojowej w najodleglejszym zakątku świata, w którym od dziesięcioleci nie ma pokoju, panują wojny jedna za drugą.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Patrz pani, znowu leje

- Patrz pani, znowu leje!
- To wszystko dlatego, że się ludzie nie modlą! Gdyby się modlili, to u Pana Boga można wszystko wyprosić, nawet pogodę.

Tak rozmawiały dzisiaj dwie starsze panie w busie przemierzającym Dolinę Kamienicy.
Katecheta moich dzieci mawiał:
- O ładną pogodę na dzień I Komunii modlić się nie będziemy, bo akurat będzie deszcz i co?
Cóż, katechetą moich dzieci był Gargamel.
To powinno wystarczyć za cały komentarz.
Ponieważ droga przede mną była długa, a i tak nie zaplanowałam nic innego na podróż, jak myślenie, toteż wniknęłam głębiej w wypowiedź jednej z siedzących przede mną kobiet.
Z Afryki dobiegają przerażające wieści o suszy, spowodowanym tym faktem głodzie i wielkiej klęsce humanitarnej. Zapewne tam ludzie modlą się o deszcz.
Modlitwa nie jest koncertem życzeń - myślę.
Przerażające są widoki wygłodzonych dzieci, ich matek, ojców i innych ludzi, oraz świadomość bliskiej śmierci z pragnienia i niedożywienia.
W modlitwie trzeba zawierzyć.
Współczucie budzą tragedie wszystkich, którzy wskutek żywiołu stracili dom.
W modlitwie trzeba zaufać.
Zgrozą napawają szaleńcy, powodujący masowe zabójstwa.
W modlitwie trzeba się oddać.

Modlitwa nie jest koncertem życzeń - myślę.
Modlitwa jest o za-danie.

Ile wiemy o sobie?

Nie upatruję żadnej przyjemności w chodzeniu po górach. Zwłaszcza we wspinaniu się pod górę. Mogłabym powiedzieć, że nie znoszę wychodzenia pod górę.
Góry przyciągają mnie jednak niewidzialnym magnesem, wyciągając ku mnie swoje ramiona, jakby chciały powiedzieć:
- Zmierz się z sobą. Zmierz ze wszystkimi swoimi słabościami - z lenistwem, niemocą, zmęczeniem, płaczem, nienawiścią, złością i wreszcie ze złem, co tkwi w tobie, jak w zarodku. Zmierz się ze swoimi lękami. Zmierz się też z miłością i dobrem, które w sobie masz - jakie one są tak naprawdę. 
- Potrafisz? - pytają przewrotnie.
Boję się moich słabości i lęków. Najbardziej boję się samotności nocą i burzy. Boję się każdej wyprawy górskiej, bo boję się, że lęk i zmęczenie mnie pokonają. Gdybym pozwoliła pokonać się tym dwóm, to wszystkie pozostałe słabości by mną zawładnęły bez reszty, a miłość i dobro pewnie by mnie opuściły. Dlatego moje góry, z którymi się zmierzam, nie są zbyt wysokie. Są takie akurat, by mieć poczucie, że podołam. To źle? Myślę, że nie. Dobrze jest znać granice swojej wytrzymałości i nigdy nie szarżować z tym co się chce, a co się może. Granice mojej wytrzymałości i tak są niższe niż niejeden szczyt Beskidów.
Góry nagradzają wytrwałych przepięknymi widokami i doznaniami, których w dolinach i na nizinach się nie doświadczy.
Ostatnia moja górska wędrówka pokazała, że i tak nie jest ważne, jak wysoko, ale w jakich warunkach się idzie.
Pogoda na tegorocznym obozie nas nie rozpieszczała. Wciąż lało, choć bywało, że poprzez pułap chmur ukazywał się lazur nieba. Każdego dnia gdzieś wędrowaliśmy, nie przejmując się zbytnio niepogodą. Nie ruszaliśmy na dalekie wyprawy, by w razie czego móc wrócić bezpiecznie do domu. Wreszcie nastała dobra pogoda. Przepiękne błękitne niebo. Prognozy pomyślne. Ufff! Nareszcie koniec niepogody.
Jednego dnia ruszyliśmy na Niemcową, by wszyscy mogli zmierzyć się ze swoimi słabościami. Droga przyjemna. Trud wspinaczki nagrodzony sowicie widokiem świata rozpościerającego się w Dolinie Popradu i poza nią. Wszystkie dzieciaki szły dzielnie - nawet te najmłodsze. Nawet te, które w ubiegłym roku nie dawały rady. Tylko jeden z Bliźniaków stwierdził w drodze powrotnej, gdy przystanęliśmy na Jaśkowej Polanie:
- W zeszłym roku ta Niemcowa łatwiejsza była.
Ciarki mnie przeszły, gdy to usłyszałam. W zeszłym roku Bliźniaki były o rok młodsze, ich płuca i całe organizmy o rok krócej poddawane skutkom nieuleczalnej choroby... Zresztą Bliźniak, który to powiedział, wyraźnie niedomagał w tym roku.
Niemcowa była trudna i dla mnie, przede wszystkim z uwagi na zbyt wielką wilgotność powietrza w upale, który zapanował.
Następnego dnia, za ciosem, przy pomyślnych prognozach, niebie czystym i pogodzie, jak z reklamy biura podróży, ruszyliśmy na kolejną wyprawę. Cały czas szlakami Popradzkiego Parku Krajobrazowego w Beskidzie Sądeckim. Tym razem miała to być przyjemna wycieczka granią wzdłuż granicy. Wyszliśmy na Obidzę - i to miało być jedyne trudne podejście. No, żaden trud. Nawet dla mnie. Gdy zdążaliśmy w kierunku Eliaszówki, ot tak sobie powiedziałam do Młodego Człowieka, przy którym szłam, że na Eliaszówce byłam jeden jedyny raz w życiu, bardzo dawno temu - była wtedy straszliwa burza z ogromną ulewą.
Gdy dotarliśmy do Eliaszówki zaczęło lekko padać. Deszcz, nie deszcz? Jeszcze chwilę temu niebo było bezchmurne. Więc te pomruki, które było słychać, to nie samolot w przestworzach, tylko odgłos burzy? Dobrze, że daleko. - pomyślałam. Kto miał, założył kurtkę przeciwdeszczową. Będąc na Eliaszówce nie ma się możliwości manewru - albo przed siebie, albo z powrotem - taka sama droga. Długa. Bez domów i zabudowań. Cały czas granią - ulubionym miejscem piorunów. Ruszyliśmy już nie spacerowym, a szybkim krokiem. W dole słychać było dziwny odgłos. Jakby tama puściła i niezmierzone ilości wody uwolnione runęły z hukiem ku wolności.
- Albo będzie sakramencka burza, albo przejdzie obok. - powiedział do mnie Młody Człowiek.
- Przecież nie dalej, jak w piątek, gdy my byliśmy na kuligu w Rytrze przetoczyła się przez Kosarzyska burza, jakiej najstarsi górale nie pamiętają - odpowiedziałam. - Ileż może być sakramenckich burz na przestrzeni dwóch dni? - zadałam pytanie w przestrzeń, bo raczej nie spodziewałam się, by Młody Człowiek znał odpowiedź.
W pewnym momencie coś białego poturlało się w trawie. Cóż to? Młody Człowiek schylił się i podniósł z ziemi... kulkę gradową. Za nią posypały się następne. Spadały nieliczne, pod kątem, od strony doliny Czercza. Deszcz nie padał. Tylko ten huk w dole. Jasnym się stało, że to burza gradowa tak huczy pod naszymi stopami. Jest dobrze - pomyślałam. Burza jest w dolinie. Jesteśmy bezpieczni. Przecież tutaj nie przyjdzie. W razie czego powiedziałam do Młodego Człowieka:
- Burza jest drugą rzeczą, której boję się najbardziej na świecie. - I Młody Człowiek dobrze wiedział, o czym mówię.
Szliśmy. Deszcz zahaczył jednak o grań wierchowiny granicznej. Ulewa, nie deszcz. Bardzo szybko zmokliśmy, ale był to na szczęście bardzo ciepły deszcz. Wyjątkowo ciepły. Jak z ciepłych źródeł.
Wiadomym było, że nie zejdziemy do Piwnicznej, jak planowaliśmy, ale że trzeba będzie w najdogodniejszym miejscu zejść ze szlaku, by jak najkrótszą drogą wrócić do Stanicy. Tylko szkopuł w tym, że droga wcale nie była krótka. Wycieczka zaplanowana była na cały dzień. Wrócić mieliśmy na obiadokolację. Prowadził nas Młody Człowiek - Przewodnik Beskidzki. Nawet bez licencji przewodnika Młody Człowiek daje poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy już byliśmy na drodze, która ostro schodziła w dół ku Stanicy, rozerwał się nad nami ogrom chmur i ziemię zalały hektolitry wody. Na drodze utworzył się potok o wartkim nurcie. Woda ciągnęła ze sobą mniejsze i większe kamienie. Przyspieszyliśmy kroku. Nurt tego powstałego potoku ciągnął nas, jak w poetyckiej opowieści, wraz ze swym biegiem. Nie w głowie mi wtedy jednak była poezja. Nagle runął z nieba grad. Niewielkie kulki, ale wystarczająco mocno obiły zmokniętych wędrowców. Grad przyniósł ze sobą zimno. Szliśmy, nie zatrzymując się. Grzmoty nie pozwalały na taki manewr. Po pierwszym gradobiciu, które było w miarę do wytrzymania, przyszło następne. Najmłodsze dzieci zaczęły płakać. To naprawdę straszliwie boli, gdy dostanie się kulką gradową. A były ich przecież tysiące.  Błyskawicznie podjęta decyzja i postanowiliśmy schronić się jednak pod drzewami. Pioruny waliły w pewnej odległości od nas, była nadzieja, że żaden z nich nie zabłąka się akurat tam, gdzie staliśmy. Za to grad żadnej nadziei nie dawał. Płacz najmłodszych udzielił się pozostałym. I w tym momencie moje przerażenie sięgnęło zenitu.
Pokonałam wszystkie moje osobiste lęki związane z burzą i wszystkie moje własne słabości. Nie myślałam, że może być źle. Wręcz przeciwnie, gdy pewnym się stało, że ta "sakramencka burza" nas nie ominie, powiedziałam z całą pewnością "Jezu ufam Ci". Dzieci były sprawdzone. Wiadomym było, że są zdyscyplinowane i karne - pracowaliśmy nad tym nieustannie. Dla mniej groźnych sytuacji wypracowuje się karność i dyscyplinę.
Nie przewidziałam jednak paniki i histerii. Nikt z nas nie przewidział. I to był największy lęk, z jakim musiałam zmierzyć się podczas tej górskiej wędrówki. Jeszcze nigdy w życiu nie zmierzyłam się z takim lękiem. Co będzie, jak nie opanujemy tej zbiorowej paniki??? Wszystkim groziła hipotermia. Bliźniaki sprawiały wrażenie najbardziej wycieńczonych. 
Na szczęście pozawerbalnie porozumieliśmy się - było nas czworo do opieki nad grupą. Każde z nas intuicyjnie wiedziało, jak zareagować na powstającą panikę. Panika wzrastała, zwłaszcza, że trzecie uderzenie gradu było jeszcze silniejsze. Przyniosło jeszcze więcej lodowatego zimna, kule lodu spadały z większą siłą i w jeszcze większej ilości - choć zdawało się to niemożliwe.
Byliśmy tak niedaleko Stanicy - wciąż na odludziu.
Wraz z ustaniem gradobicia praktycznie ustał deszcz. Chwilę tylko popadał - na powrót ciepły, niezwykle ciepły, jak z podgrzewanych źródeł. I dobrze, bo nas ogrzał.
Musieliśmy przedrzeć się jeszcze przez ostatni fragment lasu i Czercz, który przybrał do gigantycznych rozmiarów. Na Czerczu drewniana kładka. Pod nią nieobliczalna kipiel płynąca z siłą nieporównywalną do znanych zjawisk, czy jednostek. Przeprowadzaliśmy przez kładkę każde dziecko oddzielnie. Na koniec fragment drogi do pokonania jezdnią, która również zamieniła się w rwący potok. Na tyle rwący, by wydrzeć z powierzchni drogi asfalt, podnieść do góry na wysokość kolan dorosłego człowieka i giąć nogi ludziom, chcącym przejść na drugą stronę tego ulicznego potoku.
Do Stanicy wchodziliśmy w promieniach słońca, które jakby nigdy nic, rozchyliło chmury daleko na boki, odsłaniając dla swojej pogody wielki kawał błękitnego nieba.

"Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono."

niedziela, 24 lipca 2011

Wschłuchana w melodię...

Bardzo śmieszą mnie pytania znajomych: i jak było na obozie, zadawane, gdy wracam do domu.
- Ale o co chodzi? - chciałabym zapytać.
I zaraz ciśnie mi się na usta odpowiedź:
- Głodny nikt nie chodził, pogoda jaka była, każdy widział, o programie mogliśmy porozmawiać równie dobrze wcześniej, dzieci, jak dzieci.

No właśnie, dzieci. Czyli sens każdego obozu. I w tym momencie opowieść powinna rozlać się nurtem najdłuższej rzeki, która biegnie po krainach nieznanych, ma wielkie dorzecze, oraz ujście do morza o budowie wszystkich możliwych ujść znanych geografom. Najpierw ta rzeka jest maleńkim źródełkiem, które spływając z gór urasta do strumienia o wodzie czystej i krystalicznej, by stać się wartkim potokiem, który nie wiedzieć kiedy, przeobraża się w regularną rzekę. Im dalej od miejsca poczęcia, tym więcej strug, strumieni, potoków i pomniejszych rzek doń spływa, a każda z tych wód niesie swoją własną opowieść. A to o borach szumiących ze zwierzyną w matecznikach - wcale niemało takich opowieści. A to o miastach starych, a pięknych. O ludzkich domostwach, polach i łąkach. Niektóre z nurtów niosą opowieść o niebie gwieździstym, inne zaś o dymiących kominach. Wszystko, co najskromniejszy nurt widział, zamienia się we wspólny śpiew płynącej ku morzu rzeki. Pluszcze wesoło, rozbijając swe wody o brzegi w górzystych okolicach, a gdy z gór spłynie, jej opowieść przeradza się w kołysankę pełną legend o świecie, który odbijał się w tafli jej wody, oraz o ludziach pochylających się nad jej lustrem, by przejrzeć się swojej próżności lub chwale.
Tak też jest z dzianiem się spraw na obozie. Sam obóz zaplanowany przecież w najdrobniejszych szczegółach, opatrzony wielością ważnych pieczątek, pozwoleń i podpisów. Zakupy poczynione, dom najwspanialszy - Stanica Harcerska w Kosarzyskach, przygotowany. I jakkolwiek by się nie planowało, nie pisało i uzgadniało, w momencie pojawienia się pierwszego dziecka, sprawy nabierają własnego biegu - jak woda w rzece po ulewnych deszczach.
Dzieci to żywioł, którego nie da się tak do końca okiełznać. Powiedziałabym, że wcale, ale ktoś może się wystraszyć takim stwierdzeniem i pomyśleć, że nie panujemy nad uczestnikami obozu.
Prawda jest jednak zgodna z prawami natury - człowiekowi wydaje się, że panuje nad światem przyrody, bo już tak myśl techniczną udoskonalił,  a tu jedna obfita w deszcz burza sprawi, że... upsss - człowiek się staje malutki. Bardzo malutki. Tyci, tyci.
Tak też jest z dziećmi na obozie. Zapewniam, że żywioł to większy, niż burza. I mówię to z całą pokorą. Bo wiem, czym jest burza. Wiem, czym praca z dzieckiem. W naszym tegorocznym przypadku to 20 burz, które - chciałabym - by trwały i trwały.

Dlatego niech nikt nie pyta: i jak było na obozie? Lepiej niech kto popatrzy na mapę, prześledzi nurt najdłuższej rzeki, wsłucha się w jej melodię (ci z Wolnej Grupy Bukowina to potrafili!) i wyobrazi sobie, że obozowa rzeka to nurt wszystkich spływających potoków i rzek do tej upatrzonej na mapie jednej, najdłuższej rzeki. Że niesie opowieści z różnych zakątków, swoje i owych potoków i rzek prądy - ciepłe i zimne, kamienie i piasek, kipiel i krę.
I promienie słońca przesmykujące się po falach.
I światło odbijających się w jej tafli gwiazd.

sobota, 23 lipca 2011

Lato na Oceanie Marzeń

Spędzam te swoje wymarzone wakacje w SPA u stóp Pani Jaworzyny Krynickiej i jak dziecko - bawiąc się z dziećmi, nawet nie zauważam, że pracuję.
Dzisiaj odbyliśmy wyprawę na lwy a także wspaniałą podróż statkiem oceanicznym parowym. Najpierw bardzo długo trwało pakowanie kufrów i skrzyń z garderobą Księżniczki do ładowni, ale gdy już wreszcie statek wypłynął z portu, to podróż była cudowna. Wiele tygodni płynęliśmy po spokojnym oceanie. Błękit nieba odbijał się w gładkiej tafli wody morskiej. Czasami tylko tworzyły się przyjemne bałwany z morskiej kipieli, ale nie po to, by nas przestraszyć zbliżającym się sztormem, a po to, by urozmaicić nam monotonię podróży po wygładzonym błękicie oceanicznym. Podróż odbywała się z Prawdziwą Księżniczką i jej młodszym bratem - Jedynym Następcą Tronu Zacnego Królestwa. Książęta płynęły same, tylko pod opieką guwernantek i służby dworskiej. A były tej służby całe zastępy. Księżniczka, imienia której wspomnieć nie mogę, ma najlepsze na świecie guwernantki, prosto z Fparyża. Jest bardzo grzeczną, miłą i życzliwą dziewczynką, bo lata ma jeszcze dziecięce. Zaś jej brat - Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa szkolony jest w jeździe konnej, fechtunku, sztuce rycerskości i szarmancji. Na szkoleniu w jeździe konnej i fechtunku zależy ojcu, Królowi Zacnego Królestwa. Zaś na sztuce rycerskości i szarmancji szczególnie zależy królowej matce, niezwykle nobliwej kobiecie.
Bardzo miło gawędziło się z książątkami podczas południowego opalania się na górnym pokładzie w czasie rejsu. Jakież tematy można poruszać z tymi dziećmi! Wiedzą wszystko o rządzeniu krajem - szczególnie młodszy brat Księżniczki, Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa. Jakie miny i grymasy potrafi robić, by pokazać, jak się rządzi!? Księżniczka zaś, często zasypiała, leżąc na leżaku, a we śnie wyglądała, jak aniołeczek jaki prześliczny. Gdy zaś mówiła, to głos jej podobny był do głosu cherubinów, a mowę miała tak wykwintną, że najprawdziwiej nauki musiała pobierać od fparyskich guwernantek.
Najpiękniejsze na oceanie pyły poranki, szczególnie zaś te podczas wschodu słońca. Słońce wytaczało się z morza, wspinając się powoli po nieboskłonie. Nim pokazało rąbek, gasły wszystkie gwiazdy - nawet te najjaśniejsze i największe. W dzień niebo wraz ze słońcem podnosiło się do góry, niczym kurtyna w teatrze. Nocą zaś chyliło się ku powierzchni oceanu, by otulić świat i odgrodzić go od nieprzyjemnej głębi tragicznie czarnego i zlodowaciałego kosmosu.
Byłaby podróż szczęśliwie dobiegła końca, gdyby też piraci i korsarze statku parowego oceanicznego nie napadli w ostatnim tygodniu podróży. Choć cel był blisko, straty poniesione podczas walki z rabusiami mórz okazały się niepowetowane. Atak odparto lecz zginął sternik i sam kapitan statku. Z początku zapanowała anarchia, bo kapitan nie miał wyznaczonego następcy, ale podróżnicy i pozostała przy życiu załoga, wytypowali spośród siebie następcę kapitana i sternika i ku uciesze innych podróż mogła być kontynuowana. Niestety, ani nowy kapitan, ani nowy sternik nie znali marynarskiego rzemiosła na tyle, by dobrze pełnić przydzielone funkcje. Nie potrafili obrać kursu na spokojne morza, więc statek zszedł z kursu na całkowite manowce i pływał tylko po morzach zamglonych. W dodatku róża wiatrów podczas szamotaniny wpadła w morze i zatonęła w głębinach. Kiedy statek oceaniczny parowy znalazł się w rejonie wiecznych mgieł Syreny swoim śpiewem kusiły wszystkich, by podążać w ich stronę i gdyby nie trzeźwy umysł młodszego brata Księżniczki - Jedynego Następcy Tronu Zacnego Królestwa, podróż nasza zamieniłaby się w podróż Eneasza zdążającego z wojny trojańskiej.
A trzeba mi jeszcze przypomnieć, jak dzielnie młodszy brat Księżniczki - Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa bronił przed piratami i korsarzami dostępu do kajuty swej siostry, Księżniczki. Gdyby tylko piraci i korsarze zorientowali się, że Księżniczka i jej młodszy brat - Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa są na pokładzie, nie interesowałby ich ani ładunek z ładowni, ani kosztowności innych podróżnych. Porwaliby księżniczkę i jej młodszego brata dla okupu. Kto wie? Może kapitan statku i sternik nie straciliby wtedy życia? Ale też kto wie, jak potoczyłby się los tych biednych dzieci?
Skoro też statek oceaniczny parowy pływał we mgle, zaczął obijać się o wyspy, które nie wiedzieć skąd, znalazły się w tej Krainie Wiecznych Mgieł, wyrastając jak grzyby po deszczu. Zapas jedzenia i wody pitnej był na wyczerpaniu. Właściwie to od dnia napadu piratów i korsarzy nowy kapitan wprowadził racjonowanie wody i żywności, ale zapasy i tak topniały, jak bałwan w wiosennym słońcu.
W takiej sytuacji nowy kapitan oznajmił:
- Jesteśmy prawie rozbitkami!
Po czym podjął decyzję:
- O świcie ekspedycja złożona z nowego kapitana, czyli ze mnie, oraz z kilku członków załogi wypłynie na szalupach, by zbadać jedną z wysp.
Tak też się i stało. Ekspedycja wyruszyła, jak na odkrycie nowych lądów. Nie było ich godzin ze dwadzieścia, bo noc już okryła statek oceaniczny parowy na Morzu Mgieł, gdy za burtą dało się słyszeć głosy powracających mężczyzn.
- Wasza Książęca Mość - Księżniczko Królestwa Zacnego i Jedyny Następco Tronu Królestwa Zacnego - zwrócił się nowy kapitan do dzieci - na lądzie panują sprzyjające warunki, by nań zejść i zamieszkać.
- O, jest tam zamek! - wykrzyknął uradowany Jedyny Następca Tronu.
- Nie Książę, Jedyny Następco Tronu Zacnego Królestwa. Zamku na wyspie nie ma. - odpowiedział nowy kapitan.
- To jak mogą panować sprzyjające warunki do zamieszkania na wyspie, skoro nie ma na niej zamku? - zapytał zdziwiony chłopiec.
- Jest wody pitnej pod dostatkiem, mnóstwo owoców na drzewach, wielkie ptaki nieloty i wyspa zdaje się być niezamieszkałą! - meldował nowy kapitan, stojąc prawie na baczność przed Jedynym Następcą Tronu Zacnego Królestwa. - Trzeba będzie zdobyć ogień i zbudować szałasy.
Chłopcu zrzedła mina, Księżniczka zaś przyjęła tę wiadomość z godnością. Wiedziała jak krzesać ogień na bezludnej wyspie i z pobłażliwością godną matrony spojrzała na swojego młodszego brata Jedynego Następcę Trony Królestwa Zacnego, który myślał, że na bezludnej wyspie stoi zamek i czeka na prawie rozbitków.

                                                              * * *

Wyspa miała krajobraz jak z bajki. Porośnięta roślinnością, jakiej nie zawarto w żadnych atlasach ani podręcznikach botanicznych, jawiła się nam - prawie rozbitkom, jak idylla z kraju ułudy. Pierwsze kroki na nieznanym lądzie stawialiśmy bardzo niepewnie. Wyglądało, jakbyśmy się skradali. Wszyscy wszystkich uciszali i nagabywali do zachowania jak największej ostrożności. I dobrze, bo okazało się, że ostrożność była jak najbardziej pożądaną cechą. Oto z dziupli jednego drzewa, z gatunku tych drzew co rosną niezakorzenione w ziemi, unosząc się nad powierzchnią, wyskoczył stwór jakiś wielki wprost na Jedynego Następcę Tronu Zacnego Królestwa i kumkając w sposób podobny do żaby, nakazał:
- Stójkum! Kto kumidzie? Kto kumwam pozwolił kumkroczyć po moim kumkrólestwie?
Jedyny Natępca Trony Zacnego Królestwa nie namyślając napiął łuk i skierował strzałę w kierunku dziwnego stwora.
- Kumodłóż strzałę kummłodzieńcze, ostrzegam kumcię. Jestem kumkrólem tego Archipelagu Wysp Zamglonych kumzaklętym w żabę i kumnakazuję ci - odłóż kumłuk i strzałę! - wykrzyknął dziwny stwór.
Było za późno, bo oto napięta cięciwa wypchnęła już strzałę do lotu i strzała utkwiła w ciele dziwnego stwora, który okazał się być królem.
- Za kumto coś zrobił kumprzeklinam cię i wszystkich kumtwoich potomków - rzekł słabnącym głosem król zaklęty w żabę nim jego postać bezwładnie osunęła się na rajską ziemię.

Strach opanował wszystkich prawie rozbitków i gdyby nie zimna krew Księżniczki przekleństwo pewnie by się spełniło, bo król zaklęty w żabę niechybnie straciłby życie z ręki Jedynego Następcy Tronu Zacnego Królestwa. Księżniczka podbiegła czym prędzej do omdlałej postaci, wyciągnęła delikatnie strzałę z piersi króla zaklętego w żabę, opatrzyła ranę i zajęła się staranną pielęgnacją konającego.
- Użyj łuku i strzał w dobrym celu, Głupcze - rozkazała swojemu młodszemu bratu - Jedynemu Następcy Tronu Zacnego Królestwa - i upoluj ptaka nielota! Trzeba nagotować rosołu dla umierającego, a tłuszczem natrzeć mu ranę. Byle szybko, bo czasu niewiele nieborakowi zostało przed skonaniem.
Nie wiedzieć kiedy chłopiec upolował ptaka nielota i nie wiedzieć skąd wziął się ogień, dość, że Księżniczka nagotowała wiele niewiele rosołu, resztą tłuszczu natarła ranę zaklętego w żabę króla i szybko stało się jasne, że klątwa nie spełni się, gdyż król Archipelagu Wysp Zamglonych nie umrze.

Byłaby się bajka działa dalej, gdyby w jednym momencie Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa, młodszy brat Księżniczki imienia, której wspomnieć nie mogę, nie stwierdził z całym przekonaniem i pewnością, że on się teraz będzie bawił kolejką. Gdyby nie fakt, że wyspa w zamyśle autora (czyli moim) nie miała posiadać żadnej infrastruktury, typu zamki, koleje itp. można by było kontynuować zabawę. Ale Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa stwierdził, że on i tak woli się teraz bawić w Dziki Zachód.
Co było robić?

Spojrzałam na zegar. Okazało się, że czas i tak zbliżał się ku końcowi. Ja musiałam opuścić to zaczarowane miejsce od już, aż do jutra. Zaś, gdy po małych bohaterów mojej opowieści przyszła babcia, to oboje stwierdzili, że jeszcze nie idą. Choć na wstępie zapomniałam dodać, że tak Księżniczka, jak i jej młodszy brat - Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa, za nic nie chcieli zostać na sali zabaw. I wtedy to właśnie Jedyny Następca Tronu Zacnego Królestwa najdobitniej pokazywał, jak rządzić za pomocą min i grymasów umie.

piątek, 22 lipca 2011

Rozwścieczony Beskid

Wczoraj wieczorem, gdy trwał mój kolejny powrót, działa się  nierzeczywistość. Przemierzałam Dolinę Kamienicy i oto z jednej strony Beskidu, tej strony od Beskidu Sądeckiego, lasy, łąki i pola rozświetlone były ostatnim blaskiem zachodzącego słońca. Natomiast druga strona, ta od strony brata Beskidów - Beskidu Niskiego, pogrążona była w złowrogiej ciemności. Kiedyś byłam już w takiej krainie. Szliśmy przez las, wyznaczonym szlakiem w Królestwie Pani Jaworzyny i podobnie jawił się krajobraz, ale jakby w krzywym zwierciadle widziany: tym razem od strony Popradu las był złowrogi i nieprzyjazny, jakby od tysiącleci zamieszkiwały go strzygi i czarownice i nie pozwoliły rosnąć najmarniejszej nawet roślinie. Ptaki omijały go wielkim łukiem zawracając w przeciwną stronę. Zaś las po drugiej stronie wyznaczonego szlaku jawił się lasem z najpiękniejszej bajki, gdzie rozgrywają się sceny, w których książę wyznaje miłość uratowanej sierocie.
Tak też było i wczoraj. Złowrogie jakieś chmurzyska, ciężkie, jakby ze stali, zawisły nad Niskim bratem Beskidem, a słońce pławiło się tylko w koronach drzew i łąkach Beskidu Sądeckiego, wyróżniając go za czyny jakoweś wielkie.
A pamiętają te wzgórza chłopców, co las na kilka lat obrali sobie za dom, by Ojczyźnie w ciężkich chwilach służyć.
Takim też medalem ze złotych słońca zachodzącego promieni odznaczony został Beskid Sądecki wczorajszej wieczornej godziny.
Tak też się i Beskid Niski zeźlił za to jednostronne wyróżnienie.
A bywało, że chłopcy w latach zawieruchy wojennej przechodzili na stronę niższego brata Beskidu, chwałę przynosząc i jemu.
I dziś starł się w walce straszliwej z Królestwem Pani Jaworzyny Krynickiej - tej samej, co to wespół z Panią na Radziejowej królestwo Beskidu Sądeckiego podzieliły i sprawiedliwie, kobiecą ręką rządzą. Wytoczył przeto Beskid Niski całą armadę chmur ciężkich stalowych, którymi już wczoraj czoło swe okrywał, chmurny na niesprawiedliwość słoneczną. I jak nie zaczął walić piorunami, błyskawicami po ziemiach Pani Jaworzyny ciskać, jak nie rozpłatał tych chmur ciężkich stalowych na niejednej błyskawicy i jak deszczu ulewnego nie spuścił, to aż się woda w strumieniach w rwące rzeki zamieniła. Ulice nawałnicą wody lejącej się z nieba, jak z tamy co puściła, zalał. A rzeka, co Dolinę w tym urokliwym miejscu tworzy, zdawała się szaleć w obłąkańczym pędzie. Dopiero co naprawione brzegi zrywać. Przenosić się z prawej na lewą stronę drogi i złowrogo gnać na złamanie karku w dół, ku Dunajcowi, który spokojnie oczekiwał, by u stóp królewskiego zamku w Sączu przyjąć rozwścieczoną kochankę, co pomiędzy Beskidami jak wstążka zazwyczaj się wije.
Nie mogłam ja widzieć tego wtargnięcia rozzłoszczonej kapryśnicy w objęcia mocarnego kochanka, bo mnie nurt na szczęście nie porwał, ale już sobie wyobrażam, co tam się dziać musiało.
Zaś po szatach Pani Jaworzyny woda spłynęła nie przynosząc jej szkód większych. Natomiast człowiek mieszkający w Dolinie znów dostał po nosie i długo jeszcze będzie skutki szaleństwa rozwścieczonego Beskidu Niskiego z mozołem usuwał.

czwartek, 21 lipca 2011

Trudna decyzja

Dawniej życie nie było tak skomplikowane jak dzisiaj. Chciał człowiek co kupić, to nie mógł, bo niczego w sklepach nie było. Teraz lawiną towar zalewa kupującego. Dla bezpieczeństwa lepiej nie wychodzić z domu, tylko zasiąść przed komputerem i latać po sklepach. Przynajmniej się człowiek nie zmęczy, a ładnych parę godzin i tak straci. No i, i tak nie kupi tego, co chciał kupić, bo jak zobaczy ile różnych wersji i opcji pożądanego towaru jest, to przecież głowa mu spuchnie i już sam nie wie, co tak naprawdę chciał kupić.
Bo ja na ten przykład chodzę od kilku wieczorów po sklepach komputerowych. Laptopa chciałabym kupić. Takiego, żeby miał lepsze parametry od komputera stacjonarnego, co to przy nim pracuję. Bo komputer swoje lata już ma. Najbardziej doskwiera mi uboga pamięć operacyjna i pamięć karty graficznej. Synek, zdaniem znawcy największego w całym domu, powiedział, że samej pamięci, ani karty nie dokupię - trzeba by zmieniać całą płytę główną. Płyta pociągnie za sobą wszystko. Myślę sobie: żeby zmienić wszystko, to lepiej już kupić nowe. Jak nowe, to mobilne. Toteż oglądając laptopy zwracam uwagę na pamięć operacyjną i grafikę. Okazuje się jednak, że może lepiej nie wnikać zbyt dokładnie w temat, bo takie urządzenie, jak laptop, parametrów wszelakich ma całą listę. A co, jak nie zdecyduję się na porządny procesor? Który z nich jest wystarczająco porządny? W moim komputerze procesor jest ok. Potrzebny mi lepszy? Czy jakość obrazu do pracy biurowej powinna być w HD? No, wiadomo, że nie. A co, jak za jakiś czas zajmę się grafiką komputerową i brak jakości HD będzie kulą u nogi? Przecież grafika komputerowa to przyszłość. Lubię sięgać po nowe zajęcia. Może jednak wziąć laptopa z jakością obrazu HD? Czy używając pamięci RAM 512 MB potrzebuję teraz aż 8 GB? Czy pamięć podręczna procesora o wielkości 1 MB nie jest zbyt wielka? To po co aż 3 MB? A co, jak załaduję znów cały komputer zdjęciami i pracując nad nimi spowolnię, albo zawieszę system? Czy karta sieciowa 10/100 jest wystarczająca, czy powinna być 10/100/1000? Ciekawe, jaka też obecnie jest zainstalowana w moim komputerze? A czy widział kto, żeby producent sprzedawał laptopa bez baterii? Bardzo dużo jest takich laptopów bez baterii, a tylko z zasilaczem. Czy to znaczy, że baterię ma wbudowaną? Bo producent podaje dane techniczne baterii.
Jednak porównywarka cen jest zdecydowanie najważniejszym kryterium przy doborze nowego komputera:) Rumakowanie kończy się, gdy odkrywa się cena produktu...
Już jestem znudzona tym kupnem i myślę sobie, jak to dobrze, że przymierzać laptopów, jak kiecek, czy innej części garderoby nie trzeba. A nawet zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem świat bez komputerów nie był lepszy? O jeden zakup mniej i jedną decyzję, która zajmuje tyle wieczorów i nocy, lżej.
Trudna decyzja. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem mógłby coś na temat trudu w podejmowaniu przeze mnie decyzji przy zakupach powiedzieć. Prawie pół dnia kiedyś spędził przed przymierzalnią w sklepie z biustonoszami. I żeby choć mógł wejść i popatrzeć?! Siedział i podwójny szlag go trafiał.  Aż poszedł do sklepu kowbojskiego. Pooglądać, nie kupować.

wtorek, 19 lipca 2011

Pożegnanie z Legendą

Pełen entuzjazmu i wielkiego podniecenia przed czekającą go "walką" zadaną sobie i tak zwanym "młodym" na wakacyjne dni, oznajmił, że odchodzi. Bardziej zajmował go wyjazd na rekolekcje, który nastąpić miał tuż po mszy, niż ostatnie przepowiadanie. Stałam pod tą "moją" gablotą, żeby Gargamelowi dobrze mnie było widzieć z Nieba i w jego gorączkowej mowie  złapałam przesłanie, które było treścią wszystkich jego przepowiadań. Ale we wszystkim co mówił ostatniej niedzieli był pośpiech i niecierpliwość. I te w pośpiechu rzucone słowa, by nigdy nie zaprzestawać realizowania marzeń, by żyć z pasją.

Jezuici bogaci są we wspaniałych duszpasterzy, ale o. Fabbs otworzył przede mną drzwi, o istnieniu których nie miałam nawet pojęcia. Cóż więc mówić o samodzielnym przejściu przez ich próg? O ile wcześniej stałam, nieświadoma wszystkiego - tego co we mnie i tego co poza mną, gdzieś w przedsionku mojej wiary, to po latach przepowiadań o. Fabbsa weszłam niemal do sali tronowej świadomości o pokładach mojej duszy i o niezmierzonym morzu mojej wiary.
Wbijając mi do głowy: zawsze dbaj przede wszystkim o własne szczęście, wtedy wszyscy wokół ciebie będą równie szczęśliwi, do góry nogami przewrócił wszystkie wpajane latami przez innych zasady.
To on pokazał Boga, jako Gościa, z którym można podyskutować, nawet poprzytulać się do Niego, czasem wygarnąć bolączki, ale przede wszystkim pławić się w Jego Wielkiej Miłości.

Rozstania w dzisiejszym świecie wyglądają zupełnie inaczej niż niegdyś. Dzięki internetowi nie sprowadzają się do absolutnych.  Mimo wszystko nie lubię rozstań. Na cóż takie jak to, bezsensowne rozstanie?
Pożegnanie z o. Fabbsem, to pożegnanie ze Słowem. Z cudownym Słowem, tłumaczonym przez o. Fabbsa tak doskonale  z języka Biblii na język walki i na język życia bogatego w marzenia i  pasję. Bo o. Fabbs swoim słowem usystematyzował to, co życie przyniosło mi, jako tak zwane doświadczenie.
Wiem, w życiu wszystko powtarza się cyklicznie. Wiem też wszystko to, co oczywiste, bo przez myśl przejdzie i zrozumienie znajdzie. Ale niełatwo żegnać się Legendą. Legendą, która jest Przewodnikiem. Legendą, która jest Mistrzem Słowa.

Obejdź Legendo świat dookoła i wróć na miejsce swojej chwały. Niecierpliwie cię tu oczekiwać będę!

Dla wnikliwych:
http://droga-gwaltownika.blogspot.com/
Ale trzeba usłyszeć jego głos:
http://www.revoltadiscreta.pl/?author=3

niedziela, 17 lipca 2011

Prawdziwe kwaśne mleko

- Ale mamy pyszne kwaśne mleko. - Powiedziałam krocząc po kąpieli ze szklanką tego rarytasu w stronę komputera. - Jak w domu.

Tak, "w domu", każdego wieczora zjadałam jabłko i piłam szklankę kwaśnego mleka. Uczty dopełniała dobra książka. Czasem, gdy Mama krzątała się jeszcze nocą po kuchni, a ja już będąc w łóżku wyruszałam do świata fantazji zapisanej na kartach powieści, prosiłam, by podała mi jeszcze jedną szklankę kwaśnego mleka.

Tak było w domu.
Kilka dni temu obchodziliśmy z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem 25 lecie naszego małżeństwa. Dom, w którym Mama podawała mi szklankę kwaśnego mleka przed snem, nie istnieje już od dawna. Przestał istnieć w dniu, w którym Mama odeszła, choć tak naprawdę, to przecież ja odeszłam pierwsza z tego domu. Zrozumiałam to dopiero w momencie, w którym moja córka opuściła nasz dom (swój dom) i założyła własną rodzinę.

Zanim zdążyły wybrzmieć wypowiedziane słowa "jak w domu", ugryzłam się w język. Co pomyślą sobie Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem i Duża Mała Dziewczynka, że ja inne miejsce niż to wspólne, nazywam domem? Mogłam powiedzieć: jak u Mamy, jak za dawnych lat, a ja powiedziałam jak w domu.

Czasem jakiś zapach, kształt, ulotna myśl czy chwila spowodują to swoiste deja vu. I po głębszym zastanowieniu nie wiesz już czy masz się cieszyć z przywołanego nagle wspomnienia, czy tak bardzo bolesną jest świadomość, że jednak tkwisz w teraźniejszości, że łza, która ukradkiem zakręci się na wspomnienie domu, spłynie po policzku. Bo, czy to jest możliwe, że dom rodzinny nie istnieje? Może nigdy nie istniał? A za pierwszą łzą popłynie następna i następna.

Na wspomnienie domu.
Na smak prawdziwego kwaśnego mleka.
Na wspomnienie prawdziwego domu, pod którego dachem dzieckiem się było. A przed snem piło się szklankę kwaśnego mleka.
Prawdziwego.

Patrząc na świat

W niektórych ludziach już od dzieciństwa tkwi wielka dobroć, dojrzałość i mądrość. W innych zaś od najwcześniejszych lat zło wypływa na powierzchnię, lawiną zalewając wnętrze tego człowieka oraz cały świat zewnętrzny, w którym przebywa. Tacy ludzie będąc dziećmi sprawiają wrażenie, że zdoła się ich jeszcze oszlifować. Ale oszlifować można diament. Zło jest złem. To samo tyczy się głupoty.
No przecież na pewno w swojej wędrówce nieraz przechodziłeś obok drzewa dobrego i złego. Drzewo dobrego i złego niekoniecznie oznacza twoje wybory. Rośnie na nim i kwitnie zło i dobro innych ludzi. Niejednokrotnie doświadczyłeś, choć pewnie głupio nawet przed samym sobą ci się przyznać, że jednak klasyfikujesz ludzi do różnych kategorii. Skoro klasyfikujesz na wysokich i niskich, grubych i chudych, ładnych i brzydkich, to klasyfikujesz również na dobrych i złych, mądrych i głupich.
Moja wczorajsza rozmowa i zabawa z Dziewczynką, Która Widzi Więcej uświadomiła mi, że w świecie, w którym ona żyje taka klasyfikacja jest tyleż nienaturalna, co normalna. Nienaturalna, bo przecież to bardziej abstrakcja, gdy ślepy porównuje wysokiego i niskiego. Zapewniam cię, że równą abstrakcją jest szukanie we wszystkich na siłę czegoś dobrego i czegoś mądrego.
Czasem życie całe przeminie nim ktoś uświadomi sobie, że tkwi obok zła, czy głupoty. (Bo gdy sam zły, czy głupi, to wiedzieć nie będzie. Chyba, że mu kto dobitnie powie.)

Człowiekowi powinny rosnąć skrzydła u ramion. We wszystkim co robi powinien wzlatać wyżej i wyżej. A co, jak mu kto skrzydła podcina?
Głupi ten od podciętych skrzydeł? Albo może ślepy, choć dobrze widzi?! Wydaje mu się, że tak musi być? Bo co?
Gdy byłam dzieckiem, odpowiadało się: "Siadaj na konia i wio!"

Sparafrazuję słowa wieszcza i powiem "Mądrości! dodaj mi skrzydła(...)"
                                                               

piątek, 15 lipca 2011

Do przodu

Kiedyś wiecznie żałowałam dni, które minęły. Pomimo mojej wielkiej ciekawości świata bardziej chciałam tkwić w przeszłości, niż poddać się siłom pchającym świat i mnie ku przyszłości. Kombinowałam, jakby tu znaleźć jakiś zaułek, w którym mogłabym się przyczaić i wracać wciąż od nowa do szczęśliwych chwil, które dopiero co przeszły. Gdy byłam nastolatką to nawet płakałam za tym, co minęło. Później nauczyłam się, że wszystko w życiu dzieje się cyklicznie. Prawie, jak pory roku. Tylko z różnorodną częstotliwością. Od dłuższego czasu główkuję nad umiejętnością zatrzymania w wieczności tej jednej jedynej dobrej chwili. Czy życie stałoby się monotonne, gdybyśmy zatrzymali na dłużej przy sobie szczęście? Ale takie permanentne szczęście. Nie mam na myśli krainy mlekiem i miodem płynącej, życzliwych ludzi, dobrych układów i tym podobnych. Myślę o zatrzymaniu na wieczność chwili, w której czujemy spełnienie. W spełnieniu jest bezpieczeństwo. Takie spełnienie i takie bezpieczeństwo, jakby nas Wielka Miłość ogarnęła i tuliła w Swoich Ramionach.
No, ale przecież, gdybym utknęła w tym spełnieniu, o którym myślę, nie miałabym okazji poznać Dziewczynki, Która Widzi Więcej. Bo zaledwie wczoraj pożegnałam jedno z wielkich moich spełnień, już dziś na drodze, która prowadzi mnie do przodu poznałam Dziewczynkę, Która Widzi Więcej. Wiem, że nie spędzę z nią zbyt wiele czasu, tylko kilka godzin w ciągu kilku dni. Wiem też, że gdybym z jakiejś przyczyny już więcej jej nie spotkała, to krótkie dzisiejsze spotkanie z nią jest rekompensatą za ból rozstania z chwilami, które jeszcze brzmią głosami dzieciaków na Szerokiej Polanie.
Dziecko daje człowiekowi dorosłemu tyle powodów do wzrastania w jego człowieczeństwie, że trudno powiedzieć cokolwiek mądrego na temat czerpania radości, doświadczenia i nauki z przebywania z dzieckiem. A jak tych dzieci jest cała gromada? To lepiej nie silić się nie tylko na mądre słowa ale i nawet na mądre miny.
Albo taka Dziewczynka, Która Widzi Więcej? Po naszemu myśląc, nie widzi nic. Rozróżnia zaledwie światło od ciemności. A wie, że trawa jest zielona. Wie, że gdyby dotknąć czubka Jaworzyny to tak, jakby położyć dłoń na miękkim dywanie. Posiada własny słownik wspaniałych wyrazów i skojarzeń, których inne dzieci nie używają. Potrafi namalować farbkami i pędzlem pięknego motyla, chociaż widziała go tylko, gdy mama jej o nim opowiadała. A gdy trzymała w dłoni fioletową plastelinę zaczęła opowiadać o fiołkach.
Czy koloru można dotknąć?
Pewnie tak. Tak samo, jak dotyka kolor Dziewczynka, Która Widzi Więcej.
Szczęścia można dotknąć. Dotykam go bez przerwy.
Jak to dobrze, że nie nauczyłam się zatrzymywać na wieczność chwili.