MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 25 lipca 2011

Ile wiemy o sobie?

Nie upatruję żadnej przyjemności w chodzeniu po górach. Zwłaszcza we wspinaniu się pod górę. Mogłabym powiedzieć, że nie znoszę wychodzenia pod górę.
Góry przyciągają mnie jednak niewidzialnym magnesem, wyciągając ku mnie swoje ramiona, jakby chciały powiedzieć:
- Zmierz się z sobą. Zmierz ze wszystkimi swoimi słabościami - z lenistwem, niemocą, zmęczeniem, płaczem, nienawiścią, złością i wreszcie ze złem, co tkwi w tobie, jak w zarodku. Zmierz się ze swoimi lękami. Zmierz się też z miłością i dobrem, które w sobie masz - jakie one są tak naprawdę. 
- Potrafisz? - pytają przewrotnie.
Boję się moich słabości i lęków. Najbardziej boję się samotności nocą i burzy. Boję się każdej wyprawy górskiej, bo boję się, że lęk i zmęczenie mnie pokonają. Gdybym pozwoliła pokonać się tym dwóm, to wszystkie pozostałe słabości by mną zawładnęły bez reszty, a miłość i dobro pewnie by mnie opuściły. Dlatego moje góry, z którymi się zmierzam, nie są zbyt wysokie. Są takie akurat, by mieć poczucie, że podołam. To źle? Myślę, że nie. Dobrze jest znać granice swojej wytrzymałości i nigdy nie szarżować z tym co się chce, a co się może. Granice mojej wytrzymałości i tak są niższe niż niejeden szczyt Beskidów.
Góry nagradzają wytrwałych przepięknymi widokami i doznaniami, których w dolinach i na nizinach się nie doświadczy.
Ostatnia moja górska wędrówka pokazała, że i tak nie jest ważne, jak wysoko, ale w jakich warunkach się idzie.
Pogoda na tegorocznym obozie nas nie rozpieszczała. Wciąż lało, choć bywało, że poprzez pułap chmur ukazywał się lazur nieba. Każdego dnia gdzieś wędrowaliśmy, nie przejmując się zbytnio niepogodą. Nie ruszaliśmy na dalekie wyprawy, by w razie czego móc wrócić bezpiecznie do domu. Wreszcie nastała dobra pogoda. Przepiękne błękitne niebo. Prognozy pomyślne. Ufff! Nareszcie koniec niepogody.
Jednego dnia ruszyliśmy na Niemcową, by wszyscy mogli zmierzyć się ze swoimi słabościami. Droga przyjemna. Trud wspinaczki nagrodzony sowicie widokiem świata rozpościerającego się w Dolinie Popradu i poza nią. Wszystkie dzieciaki szły dzielnie - nawet te najmłodsze. Nawet te, które w ubiegłym roku nie dawały rady. Tylko jeden z Bliźniaków stwierdził w drodze powrotnej, gdy przystanęliśmy na Jaśkowej Polanie:
- W zeszłym roku ta Niemcowa łatwiejsza była.
Ciarki mnie przeszły, gdy to usłyszałam. W zeszłym roku Bliźniaki były o rok młodsze, ich płuca i całe organizmy o rok krócej poddawane skutkom nieuleczalnej choroby... Zresztą Bliźniak, który to powiedział, wyraźnie niedomagał w tym roku.
Niemcowa była trudna i dla mnie, przede wszystkim z uwagi na zbyt wielką wilgotność powietrza w upale, który zapanował.
Następnego dnia, za ciosem, przy pomyślnych prognozach, niebie czystym i pogodzie, jak z reklamy biura podróży, ruszyliśmy na kolejną wyprawę. Cały czas szlakami Popradzkiego Parku Krajobrazowego w Beskidzie Sądeckim. Tym razem miała to być przyjemna wycieczka granią wzdłuż granicy. Wyszliśmy na Obidzę - i to miało być jedyne trudne podejście. No, żaden trud. Nawet dla mnie. Gdy zdążaliśmy w kierunku Eliaszówki, ot tak sobie powiedziałam do Młodego Człowieka, przy którym szłam, że na Eliaszówce byłam jeden jedyny raz w życiu, bardzo dawno temu - była wtedy straszliwa burza z ogromną ulewą.
Gdy dotarliśmy do Eliaszówki zaczęło lekko padać. Deszcz, nie deszcz? Jeszcze chwilę temu niebo było bezchmurne. Więc te pomruki, które było słychać, to nie samolot w przestworzach, tylko odgłos burzy? Dobrze, że daleko. - pomyślałam. Kto miał, założył kurtkę przeciwdeszczową. Będąc na Eliaszówce nie ma się możliwości manewru - albo przed siebie, albo z powrotem - taka sama droga. Długa. Bez domów i zabudowań. Cały czas granią - ulubionym miejscem piorunów. Ruszyliśmy już nie spacerowym, a szybkim krokiem. W dole słychać było dziwny odgłos. Jakby tama puściła i niezmierzone ilości wody uwolnione runęły z hukiem ku wolności.
- Albo będzie sakramencka burza, albo przejdzie obok. - powiedział do mnie Młody Człowiek.
- Przecież nie dalej, jak w piątek, gdy my byliśmy na kuligu w Rytrze przetoczyła się przez Kosarzyska burza, jakiej najstarsi górale nie pamiętają - odpowiedziałam. - Ileż może być sakramenckich burz na przestrzeni dwóch dni? - zadałam pytanie w przestrzeń, bo raczej nie spodziewałam się, by Młody Człowiek znał odpowiedź.
W pewnym momencie coś białego poturlało się w trawie. Cóż to? Młody Człowiek schylił się i podniósł z ziemi... kulkę gradową. Za nią posypały się następne. Spadały nieliczne, pod kątem, od strony doliny Czercza. Deszcz nie padał. Tylko ten huk w dole. Jasnym się stało, że to burza gradowa tak huczy pod naszymi stopami. Jest dobrze - pomyślałam. Burza jest w dolinie. Jesteśmy bezpieczni. Przecież tutaj nie przyjdzie. W razie czego powiedziałam do Młodego Człowieka:
- Burza jest drugą rzeczą, której boję się najbardziej na świecie. - I Młody Człowiek dobrze wiedział, o czym mówię.
Szliśmy. Deszcz zahaczył jednak o grań wierchowiny granicznej. Ulewa, nie deszcz. Bardzo szybko zmokliśmy, ale był to na szczęście bardzo ciepły deszcz. Wyjątkowo ciepły. Jak z ciepłych źródeł.
Wiadomym było, że nie zejdziemy do Piwnicznej, jak planowaliśmy, ale że trzeba będzie w najdogodniejszym miejscu zejść ze szlaku, by jak najkrótszą drogą wrócić do Stanicy. Tylko szkopuł w tym, że droga wcale nie była krótka. Wycieczka zaplanowana była na cały dzień. Wrócić mieliśmy na obiadokolację. Prowadził nas Młody Człowiek - Przewodnik Beskidzki. Nawet bez licencji przewodnika Młody Człowiek daje poczucie bezpieczeństwa.
Kiedy już byliśmy na drodze, która ostro schodziła w dół ku Stanicy, rozerwał się nad nami ogrom chmur i ziemię zalały hektolitry wody. Na drodze utworzył się potok o wartkim nurcie. Woda ciągnęła ze sobą mniejsze i większe kamienie. Przyspieszyliśmy kroku. Nurt tego powstałego potoku ciągnął nas, jak w poetyckiej opowieści, wraz ze swym biegiem. Nie w głowie mi wtedy jednak była poezja. Nagle runął z nieba grad. Niewielkie kulki, ale wystarczająco mocno obiły zmokniętych wędrowców. Grad przyniósł ze sobą zimno. Szliśmy, nie zatrzymując się. Grzmoty nie pozwalały na taki manewr. Po pierwszym gradobiciu, które było w miarę do wytrzymania, przyszło następne. Najmłodsze dzieci zaczęły płakać. To naprawdę straszliwie boli, gdy dostanie się kulką gradową. A były ich przecież tysiące.  Błyskawicznie podjęta decyzja i postanowiliśmy schronić się jednak pod drzewami. Pioruny waliły w pewnej odległości od nas, była nadzieja, że żaden z nich nie zabłąka się akurat tam, gdzie staliśmy. Za to grad żadnej nadziei nie dawał. Płacz najmłodszych udzielił się pozostałym. I w tym momencie moje przerażenie sięgnęło zenitu.
Pokonałam wszystkie moje osobiste lęki związane z burzą i wszystkie moje własne słabości. Nie myślałam, że może być źle. Wręcz przeciwnie, gdy pewnym się stało, że ta "sakramencka burza" nas nie ominie, powiedziałam z całą pewnością "Jezu ufam Ci". Dzieci były sprawdzone. Wiadomym było, że są zdyscyplinowane i karne - pracowaliśmy nad tym nieustannie. Dla mniej groźnych sytuacji wypracowuje się karność i dyscyplinę.
Nie przewidziałam jednak paniki i histerii. Nikt z nas nie przewidział. I to był największy lęk, z jakim musiałam zmierzyć się podczas tej górskiej wędrówki. Jeszcze nigdy w życiu nie zmierzyłam się z takim lękiem. Co będzie, jak nie opanujemy tej zbiorowej paniki??? Wszystkim groziła hipotermia. Bliźniaki sprawiały wrażenie najbardziej wycieńczonych. 
Na szczęście pozawerbalnie porozumieliśmy się - było nas czworo do opieki nad grupą. Każde z nas intuicyjnie wiedziało, jak zareagować na powstającą panikę. Panika wzrastała, zwłaszcza, że trzecie uderzenie gradu było jeszcze silniejsze. Przyniosło jeszcze więcej lodowatego zimna, kule lodu spadały z większą siłą i w jeszcze większej ilości - choć zdawało się to niemożliwe.
Byliśmy tak niedaleko Stanicy - wciąż na odludziu.
Wraz z ustaniem gradobicia praktycznie ustał deszcz. Chwilę tylko popadał - na powrót ciepły, niezwykle ciepły, jak z podgrzewanych źródeł. I dobrze, bo nas ogrzał.
Musieliśmy przedrzeć się jeszcze przez ostatni fragment lasu i Czercz, który przybrał do gigantycznych rozmiarów. Na Czerczu drewniana kładka. Pod nią nieobliczalna kipiel płynąca z siłą nieporównywalną do znanych zjawisk, czy jednostek. Przeprowadzaliśmy przez kładkę każde dziecko oddzielnie. Na koniec fragment drogi do pokonania jezdnią, która również zamieniła się w rwący potok. Na tyle rwący, by wydrzeć z powierzchni drogi asfalt, podnieść do góry na wysokość kolan dorosłego człowieka i giąć nogi ludziom, chcącym przejść na drugą stronę tego ulicznego potoku.
Do Stanicy wchodziliśmy w promieniach słońca, które jakby nigdy nic, rozchyliło chmury daleko na boki, odsłaniając dla swojej pogody wielki kawał błękitnego nieba.

"Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz