Czasem nawet najszlachetniejszego człowieka korci, by odpłacić bliźniemu "pięknym za nadobne". Nie, żeby od razu postępować w myśl starotestamentowego "oko za oko, ząb, za ząb", bo to jednak czyn zdecydowanie innej kategorii.
Minione miesiące i zdarzenia sprawiły, że czułam głębokie przekonanie, że cały świat sprzysiągł się przeciwko mnie, a ludzie to już po prostu dokonali jakiejś zmowy. Czułam nieustające razy dochodzące z każdej strony i każde spotkanie z człowiekiem, zamiast przynosić radość powodowało, że kuliłam głowę, by więcej i bardziej po niej nie oberwać.
Aż któregoś dnia wyszło słońce. O tej porze roku eksponuje swoje światło z niskiego pułapu, więc jego promienie świeciły mi prosto w oczy. Skomplikowaną drogą, którą dokładnie znają okuliści, dotarło do mojego wnętrza i oświeciło pewne obszary mózgu i rozumu. Dlatego, odbywszy podróż w głąb siebie zobaczyłam, że przecież nie jestem tylko bezbronna i wciąż narażona na te razy, że przecież mam wielką broń jak oręż i tarczę równocześnie. To słowo. Cięte, chociaż kulturalne. W przeszłości posługiwałam się tym orężem niejednokrotnie i zawsze skutkowało.
Sięgnęłam po swój zarzucony rynsztunek. I poczułam się lepiej, choć wcale niekoniecznie zaliczam sama siebie do tych najszlachetniejszych. Przestałam być jak wół prowadzony na rzeź.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz