MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Ta, która widziała światło - z cyklu: Kobiety

Niektórzy uznali ją za dziwaczkę od kiedy opowiedziała, że występują u niej dziwne symptomy. Mogły świadczyć o rosnącym guzie na mózgu, problemach ze wzrokiem, jakimś szczególnym przemęczeniu, lub też wskazywać na zjawisko jakby nie powiedzieć: paranormalne, które diagnozujący lekarz zakwalifikowałby jako chorobę psychiczną do ewentualnego wykluczenia.
Otóż w miejscach niekoniecznie emitujących źródło światła, widziała poruszającą się smugę światła. Zdarzało się to w różnych sytuacjach. Nocą i w dzień, gdy siedziała, czy stała. W różnych pomieszczeniach i tylko zawsze dochodziła z lewej strony. Przemykała się osobowo. Nigdy nie była mgłą, smugą, źródłem, błyskiem itp. za to zawsze pozostawiała wrażenie, jakby KTOŚ przeszedł. Wrażenie to wywoływało lekki niepokój, ale nie lęk. Długo nie dzieliła się z nikim tym, co widzi, co się dzieje, czego doświadcza, ale w końcu postanowiła się zwierzyć kilku osobom. Było to po tym, jak zgłosiła się do lekarza, by zrobić badania, bo naprawdę bała się, że coś się z nią dzieje niedobrego, rozwija się niebezpieczna choroba. Najbardziej bała się guza mózgu. Lekarz wykluczył fizjologiczne przyczyny i faktycznie zasugerował wizytę u psychiatry, ale ona nie zgodziła się na to. Jedyna rzecz, jedyne badanie, które nie było w normie, to elektroencefalograf - zapis czynności mózgu, jednak lekarze powiedzieli jej, że medycyna nie widzi związku w nieprawidłowym zapisie EEG, a widzeniem smugi światła, które jej się przytrafia.
Ponieważ owo osobowe światło po każdym prześlizgnięciu się przez pomieszczenie a zaobserwowane kątem lewego oka pozostawiało po sobie miłe skojarzenie, z czasem zaczęła pragnąć by się pojawiło. Znamienne, że nigdy nie dało się widzieć wtedy, kiedy tego bardzo chciała, za to zawsze w najmniej spodziewanym momencie. Podobno pierwsze wrażenie, chwila w której się światło zarysowywało do przyjemnych nie należała i tylko końcowy efekt pozostawiał poczucie błogości, delikatności i subtelnego ciepła. Z czasem zaczęła uważać, że są to jej osobiste nawiedzenia Ducha Świętego, zwłaszcza, że intuicyjnie czuła, że dzieje się coś wielkiego, do tego owa impresja, którą ta zjawiskowa smuga światła zostawiała popychało ją do konkretnego działania.
Popołudniami zajmowała się dziećmi ulicy zapraszając je do siebie i dając im namiastkę domu rodzinnego z talerzem ciepłej zupy, pomocą w nauce, ogarnięciem ciepłem rodzinnym i zainteresowaniem, jakiego brakowało im we własnych domach. Przychodziły do niej dzieciaki w różnym wieku. Nie raz i nie dwa zdarzyło się, że coś ukradły, ale to na początku. Potem traktowały jej dom jak najwspanialsze miejsce pod słońcem a ją samą jak najdroższą matkę. Ileż to dzieci przeszło przez jej dom i rozgościło się w jej sercu zajmując je w całości i bez reszty?! Niektóre z nich bito, więc kiedy się zjawiały, były spłoszone jak dzikie zwierzątka. Sporo dzieci we własnych domach nie dostawało jedzenia i jedyny posiłek jaki spożywały w ciągu dnia to była ta zupa wydzielona wielką chochlą i kromki suchego chleba bez limitu na ilość. Każde dziecko przychodziło ze swoją bolesną historią. Wszystkie łączył brak miłości i ciepła domowego. Nic dziwnego, że potem, po latach, kiedy kobieta, która widziała światło sama potrzebowała pomocy, rzesze wychowanków dbały o swoją przybraną matkę oddając jej miłość i poświęcenie.
Dzieci wypełniany przestrzeń jej życia popołudniami. Na noce wracały do swoich domów rodzinnych, nieraz wracały obite, zawszone i sponiewierane, ale bardziej ich losu zmienić nie mogła. Wieczory i noce należały do bezdomnych. Oddawała miejsce na kanapie, latem dodatkowo na ganku i werandzie na nocleg dla zjawiających się rzeszy bezdomnych. Tych karmiła chlebem i dobrym słowem. Potrafiła każdego wysłuchać i to było najlepszym antidotum na nędzę ich żebraczego życia. Skąd ona brała tyle sił? - zastanawiali się ludzie. Jedni twierdzili, że paktowała z diabłem. Inni uwierzyli w jej opowieść o świetle. A to osobowe światło rzeczywiście karmiło ją energią i ponadludzką siłą. Do tego wypełniało jej wnętrze jakimś blaskiem, który uzewnętrzniał się w lśnieniu oczu, serdecznym uśmiechu, sprężystej sylwetce i otwartej postawie.

Oddała swoją miłość i swój dom potrzebującym ludziom. Wszystkie pieniądze, jakie zarabiała, również. Nigdy nie martwiła się o dodatkowe środki finansowe, ponieważ tak się jakoś składało, że zawsze, kiedy jej dochody były na wyczerpaniu, zjawiał się jakiś bogaty przedsiębiorca i składał datek, czy to w postaci chleba, czy produktów potrzebnych na posiłek dla dzieci, albo wręcz pieniędzy. Ona jednak nie lubiła brać pieniędzy. Wolała kiedy z dostawczego samochodu wyładowano koszyk chleba i makaronu lub skrzynkę warzyw i odrobinę mięsa. Trochę ociężała umysłowo kobieta z sąsiedztwa przychodziła do pomocy przy nastawianiu zupy. Pomagała też przy sprzątaniu domu. To dopiero była wspaniała kobieta! Zawsze uśmiechnięta i pogodna, a robotna i zupełnie bezinteresowna.
Kiedyś u kobiety, która widziała światło pogorszył się stan zdrowia. Dostała pierwszego i kolejnych napadów padaczki. O! Miała już wtedy ze 60 lat. Lekarze odgrzebali dokumentację medyczną i stwierdzili, że widzenie światła było jednak delikatnym napadem, którego wtedy nie zdecydowali się uznać za objaw choroby św. Walentego. Tym razem nie było złudzeń. Chorobę należało zacząć leczyć. Zadziwiające, że po dobraniu odpowiednich leków, co jednak "trochę" trwało, oraz ustabilizowaniu stanu zdrowia i zmniejszeniu ilości napadów, światło przestało się pojawiać i cała energia, która była siłą napędową do pracy na rzecz potrzebujących, zniknęła.
Ale wtedy to już nie miało znaczenia. Dorosłe dzieci, którym pozwoliła dojrzeć w otoczeniu miłości, założyły fundację i profesjonalnie zabrały się do pomagania takim jak niegdyś one. Nowe pokolenie dzieci - sierot społecznych dostało się w najbardziej współczujące ręce i serca - takie, które ból braku miłości ze strony własnych rodziców odczuły na własnej skórze, a które dostały od obcej kobiety tyle ciepła i miłości, że teraz potrafiły się nimi podzielić.
Kobieta, która widziała światło, dożyła swoich dni w małym, drewnianym białym domku pokrytym czerwoną dachówką i z oszkloną werandą, w otoczeniu swoich nieswoich dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz