Kiedy w ubiegłym roku w listopadzie zakończyliśmy nasze wędrowanie po świecie, rozsiadaliśmy się już tylko w kolejnych miesiącach popołudniami i wieczorami wygodnie, oglądając zdjęcia, wspominając i oczywiście planując nowe wyprawy. Zaświtał nam w głowach, w końcu co cztery głowy to nie jedna, pomysł, by zimą wybrać się do Lwowa. Gdzieś zobaczyliśmy zdjęcia miasta w zimowej scenerii i tak się rozmarzyliśmy. A może tylko ja się rozmarzyłam? Gdy snujemy nasze plany wciąż komuś wpada do głowy pomysł z kategorii nierealnych. Wtedy reszta ściąga go na ziemię uświadamiając, że jest to niemożliwe do wykonania. Ktoś, najczęściej pomysłodawca kusi, namawia i udowadnia, że wszystko się da, trzeba tylko chcieć, lub gdy brak argumentów i siły przekonywania, sięga po broń najgorszego kalibru, mówiąc: "Co? My nie możemy? To kto może, jak nie my?" i to zazwyczaj działa. Przynajmniej zadziałało w przypadku legendarnego już chyba wyjścia na Lackową. I kto wtedy, gdy staliśmy u stóp góry z zadartymi głowami, przerażeni nachyleniem stoku, podszedł pozostałych w tak paskudny sposób? Wiadomo, że ja.
Mój romantyczny spacer po Lwowie otulonym śniegiem, wybito mi z głowy, choć ja, zaledwie wypowiedziałam na głos te słowa o zaśnieżonym mieście, już przeniosłam się wyobraźnią na Cmentarz Łyczakowski, Rynek - pod Katedrę Łacińską i Ormiańską oraz we wszystkie miejsca, które potrafiłam sobie wyobrazić - nawet w te, w których jeszcze nie byłam; w końcu cóż to dla mojej wyobraźni?
Żydzi wierzą, że istnieją takie chwile, ułamki chwili, w których wypowiedziane pragnienie się spełnia.
I może mało braknąć, albo nic nie braknie, by moje, o spacerze po zaśnieżonym Lwowie, się spełniło.
Zimo, zostań jeszcze trochę. Co ci zależy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz