MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 19 marca 2013

Modlitwa przez chorobę

Choroba jest czasem na zwolnienie. Na zastanowienie i pewne przewartościowanie codzienności. Tym bardziej jeśli choroba nie dotyka nas samych, a kogoś bliskiego. Kiedy jesteśmy blisko będąc jednocześnie za murem zbudowanym z niemocy i niemożliwości możemy być  pomocnikami, uczestnikami, albo też towarzyszami i na tym kończy się nasz udział w chorobie drugiej osoby, w jej cierpieniu. Z autopsji wiem, że znacznie lepiej samemu znosić chorobę, niż stać tak blisko i nie móc ulżyć w najmniejszym stopniu. Niejednokrotnie chcielibyśmy przyjąć część cierpienia na siebie - takie heroiczne zamiary miewają matki - jednak im bardziej pragniemy wspomóc, tym bardziej powiększa się nasza niemoc i bezradność.
W swoim życiu zaobserwowałam wiele sytuacji i typów osobowościowych pośród ludzi, którym zachorował ktoś bliski. Najboleśniejszym bodaj zachowaniem jest niedojrzałość emocjonalna rodziny w przypadku ciężkiej choroby kogoś bliskiego. Pamiętam podczas jednego pobytu w szpitalu staruszkę, której mieszał już się świat rzeczywisty z nierzeczywistością. Z rzadka otwierała oczy i przypatrywała się okolicznościom, w jakich się znajdowała. Z każdą chwilą świadomości rosło przerażenie w jej oczach. I tylko nie wiem, czy powodowało je uzmysłowienie sobie obecności w obcym miejscu, w szpitalnym łóżku, czy też może oczekiwała już u bram nieba i jakaś siła ściągnęła ją jeszcze do świata, w którym najbliższą fizycznie osobą byłam ja. Robiła się niespokojna i zaczynała szarpać wenflon wkłuty w przedramię. Brałam jej dłoń w swoją i tak leżałyśmy: ona na swoim, ja na swoim łóżku. Uspokajała się momentalnie i usiłowała nawet rozmawiać. Raz byłam jej matką, bo skarżyła mi się na niedogodności i jakieś wyimaginowane problemy jak mała dziewczynka, innym razem córką, gdyż z niepokojem pytała, czy aby na pewno zjadłam obiad i odrobiłam lekcje. Błyskawicznie wcielałam się w rolę każdej z osób, którą w danym momencie byłam i mój głos i zapewniania, że wszystko jest w porządku, pozwalały staruszce odpłynąć do świata nieświadomości. Wszystko to cyklicznie się powtarzało w krótkich odstępach czasu. Ponieważ kobieta wyraźnie umierała sen, nie-sen był krótki, urywany, niespokojny.
Każdego dnia przychodziło odwiedzić ją dwóch synów. Stare chłopiska. Sporo ode mnie starsi. Zachowywali się przy łóżku umierającej matki jak dwaj głupkowaci gówniarze, ciężką niestosownością pokrywając zmieszanie i nieumiejętność znalezienia się w tej sytuacji.  

Teraz, gdy bywam w szpitalu u Dużej Małej Dziewczynki do jednej z dziewczynek przyjeżdżała matka, która swoim wejściem powodowała tyle hałasu, rumoru i zamieszania, była tak krzykliwa i głośna, że aż inne pacjentki (oddział zakaźny ma jedną kobiecą salę, na której leżą i kobiety, i dzieci) zwracały jej uwagę, prosząc o spokój. A choroba dziecka jest takim dobrym momentem na wewnętrzne wyciszenie. Paraliż wszelkich działań i myśli jaki następuje, pozwala oderwać się od codzienności i daje możliwość przeżycia specjalnych rekolekcji niedostępnych w żadnym innym czasie i sytuacji. Dlatego właśnie, że to choroba. Dlatego, że choruje dziecko - najbliższy matce z bliźnich. Dlatego, że w swej bezsilności może tylko być. 
Tak samo jest z chorobą matki.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz