MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 28 czerwca 2015

Światło starego człowieka

Pomieszczenie było maleńkie, mieściło zaledwie kilka krzeseł ustawionych pod przeciwległymi ścianami i choć kilka z nich było wolnych, wybrałam właśnie to naprzeciw staruszka. Patrzył na mnie  olbrzymimi brązowymi oczami i właśnie oczy były tym elementem, który zdecydowanie świadczył o tym, że starzec jeszcze żyje. Cały wyglądał jak szkielet obleczony skórą, ale wszystko inne skrywało się pod całkiem nowym popielatym bawełnianym dresem. Stopy obute w sandały, opatulone były w popielate, grube, frotowe skarpety, przy czym wyglądały jak nie do pary, bo starość wykrzywiła lewą stopę starca tak, że nabrała kształtu prawej. I tylko but, sportowy jak reszta ubrania, nie pasował do nogi.
Obok starca siedziała młoda kobieta, nawet z wyglądu podobna, musiałaby być wnuczką raczej niż dzieckiem mężczyzny. Równie często jak on spoglądała na mnie spojrzeniem, którym usiłowała coś wyjaśnić, jednak nie odezwała się ani słowem. Z lewej strony siedziała kobieta wiekiem pomiędzy mną, a starcem, więc pewnie mogłaby być moją matką. Po drugiej stronie starca usiadła dziewczyna, która bez przerwy wychodziła i wchodziła, jakby nie mogła usiedzieć na miejscu. Miała buty na olbrzymiej koturnie, bluzkę we wzory jak jeden z kształtów własnych z Photoshopa i nie wiedzieć po co, przewieszoną przez ramię kurtkę, którą zaraz po wejściu położyła na krześle obok. Na zmyślnej półce, zawieszonej na ścianie stało radio. Z wysokości półki dźwięk włączonego radia sączył się wprost do mojego ucha drażniąc zbyt mocno nastawionymi basami. Za oknem przetaczały się fronty atmosferyczne, więc pogoda była niepewna - aura ze słonecznej i ciepłej zmieniała się na byle jaką. Uchyliłam okno, bo w pomieszczeniu było duszno. Uchylając zapytałam czy nikomu nie przeszkadza. Pytając najbardziej chodziło mi o starca i kobietę z mojej lewej strony. Starzec chyba nie dosłyszał pytania, bo nie odpowiedział. Kobieta nie miała nic przeciwko, sama myślała o uchyleniu okna - powiedziała. Pozostałe osoby nie zareagowały. Miałam ze sobą książkę, by skrócić czas oczekiwania, ale ryczące do prawego ucha źle ustawionymi basami radio zniechęcało. Wzrok starca zataczając koła ciągle spotykał się z moim wzrokiem. Widocznie moje oczy były na orbicie, którą wędrował zgodzony na wszystko wzrok starca. Usiłowałam zagaić rozmowę, ale się nie skleiła. Znów winne było włączone, ryczące źle ustawionymi basami radio. Przez korytarz, który odsłaniały otwarte drzwi do małego pomieszczenia, w którym wszyscy się znajdowaliśmy, przetaczał się spory tłum ludzi. Niektórzy wchodzili, inni wychodzili. Wielu zajrzało do pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, ale jakoś nikt nie wchodził, choć wciąż były ze dwa, może trzy wolne krzesła. W pewnym momencie zajrzał mężczyzna i kierując niecierpliwe słowa do starca, powiedział: chodź, tam już jest miejsce. Starzec powoli wstał na obie prawe nogi, wsparł się o kuli i poszedł równie powoli jak wstawał. Zdecydowanie za wolno jak na wielką niecierpliwość w postawie tamtego mężczyzny. No. On mógł być synem starca. Nie wyglądał wprawdzie, jakby mógł być moim ojcem, ale zapewne był najmłodszym dzieckiem starca. Po wyjściu starca w pomieszczeniu zrobiło się pusto. Więc jednak coś tkwiło w tym mężczyźnie, co kazało mi usiąść naprzeciw i stale ściągało mój wzrok na niego. Coś niewypowiedzianego i nieokreślonego, powodującego jednak, że swoją osobą wypełniał całe pomieszczenie, był jego - pomieszczenia - duszą. A przecież nie powiedział ani słowa. Zataczał tylko powoli kręgi swoim wzrokiem, otrzepywał niewidzialny kurz z nogawek całkiem nowych spodni popielatego, bawełnianego dresu i dystyngowanie poprawiał bluzę, którą trzymał na kolanach. Kiedy wyszdł z pomieszczenia poczułam chłód. Wiadomo, że ciągnął przez uchylone okno wraz z powietrzem zmieniającego się frontu atmosferycznego, ale jakoś wcześniej go nie odczuwałam. Poczułam go dopiero, kiedy starzec wyszedł z pomieszczenia. 
Odezwał się do mnie, gdy weszłam do drugiego pomieszczenia i znów usiadłam naprzeciwko niego. Właściwie to był korytarz a nie pomieszczenie i choć oczekujących w nim było znacznie więcej, ono samo było zdecydowanie mniejsze niż pierwsze, w którym siedzieliśmy. Byłam więc bliżej niego; może dlatego się odezwał. Nie. Tam nie było radia i nie burzyło ciszy swoimi głośnikami ze zbyt mocno ustawionymi basami. A może i on żałował, że nie zamienił ze mną ani jednego słowa równie mocno jak ja żałowałam, albo przynajmniej trochę. Powiedział więc, że złamał nogę. I ze złamaną chodził kilka tygodni. Bo nie wiedział, że jest złamana. Bolała, ale pomyślał, że poboli i przestanie. Syn przyjechał i powiedział, że trzeba do lekarza, żeby zobaczył czemu boli. Syn przytaknął. Stał obok. Zbyt się niecierpliwił, by siedzieć. - Pani, jak można kazać ludziom tyle czekać? - zapytał. - Nie każdy może. Teraz to może, ale do niedawna karetka woziła do lekarza i na tym, no na wózku go trzeba było wozić. Starzec zaś kontynuował swoją opowieść: - Jak wzięli do szpitala, okazało się, że biodro zepsutu, to wymienili od razu cały staw. I ja tak od niedawna dopiero staję no nogi. - Chodź tato, wołają cię - przerwał zaledwie zaczętą opowieść starca syn. 
Weszli do gabinetu lekarza. Zamknięty w maleńkim korytarzu świat znów opustoszał. Jakby słońce zgasło. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz