MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Nowy Żmigród

Miasto rozsiadło się na szczycie góry i przez wieki wierzchołek stępił się, więc dzisiaj wzniesienie wygląda jak płaskowyż. Od zachodu niemal pionowo wznosi się zboczem wyżłobionym nurtem rzeki, by od wschodu wpuścić świat do siebie niemal bez przeszkód. Wpłynęliśmy na płytę rynku niczym jeden z ciężkich ołowianych obłoków, które niebezpiecznie zawęziły przestrzeń między niebem a ziemią. Tak niebezpiecznie, że z daleka niebo zlało się ze wzniesieniem, a kiedy się było w środku, wydawało się, że tylko korony drzew porastających rynek i dachy niewysokich kamienic powstrzymują je przed upadkiem na ziemię. Bo nieboskłon niczym nie powstrzymywany, runąłby niechybnie na płytę rynku. Ponad poziom wszystkiego wznosiła się wieża kościoła św. Piotra i Pawła i od początku wiadomo było, że przedziurawi któryś z nabrzmiałych deszczem kłębów. Gdyby już jeden został przekłuty szpikulcem krzyża zapewne byłby to początek apogeum, gdyż chmury były ze sobą tak skłębione i skotłowane, tak wściekle burzyły się nad miastem, że tylko czekały na najmniejszy pretekst, by dać upust nawałnicy.
Myśli mieszkańców utkwiły w sanktuarium niecałego świętego wyrosłego pośród ojców miasteczka, skąd dochodził bardziej uroczysty niż innej niedzieli śpiew kapłana i nawet organista uroczyściej dotykał klawiszy na klawiaturze instrumentu, który upodobał sobie miejsce ponad kruchtami.
Chmury zeszły tak nisko, że czuło się jak wypełniały wąską a długą przestrzeń centralnego placu miasteczka. Ponieważ tego dnia wszystko było niezwykłe, więc w narożniku rynku blisko kościoła wykwitły kolorowe stragany. Dwóch wyrostków wybiegło z bramy jednego z domów i z głośnym pokrzykiwaniem przebiegło do sąsiadującej niewielkiej kamienicy. Wszystko w miasteczku było niewielkie oprócz kościoła odzianego w gotyckie kształty, spiętrzonych chmur i placu Zamkowego. Z głośników świątynnych w ciszę rynku wdzierały się słowa św. Marka "dziecko nie umarło tylko śpi" - te same, które niegdysiejsi obywatele miasta wyryli na wieki w piaskowcu w formie epitafium. Zapewne rodzice Filomeny Cyryli Nowakówny porażeni tragedią śmierci swej córki liczyli na cud, czekali na słowa "Talitha cum", wyczekiwali kroków Jezusa. W taki dzień jak ten, w ciszy, która skumulowała się w Beskidzie pod niskim pułapem nieba zapewne niejeden ojciec i niejedna matka usłyszeliby kroki człowieka wybijające rytm na bruku oczekującego miasteczka. Atmosfera była brzemienna w oczekiwanie. Czekali sprzedawcy schowani za parawanami tandetnych towarów przywiezionych z wcześniejszego odpustu w pudłach po bananach. Rozłożyli jaskrawy plastik i rozmiękłe cukierki na blatach ustawionych na skrzyżowanych drewnianych nogach. Czekali mieszkańcy, którzy w swej niecierpliwości ustawili się przed świątynią, by byli najpierwszymi, którzy po odpustowej sumie wyleją się na płytę rynku. Czekali zapewne i ci we wnętrzu świątyni; rodzice zachodzili w głowę jak odciągnąć dzieci od kramów z badziewiastymi zabawkami a dzieci kombinowały jakiego szantażu użyć, by rodzice dali się naciągnąć na cokolwiek. Nawet niecały święty wyrosły pośród ojców miasteczka oczekiwał spokojnie przyklejony do strzępiastej serwetki rozłożonej na tylnej kanapie przedpotopowego samochodu. Takiego, którym już nikt nie rusza na drogi nawet najgłębszej prowincji jak ta w Beskidzie Niskim, a tylko kury obsrywają go w obejściu i ten jeden jedyny raz - kto wie? może ostatni - wyrowadzono auto na odpust. Najbardziej czekał dzwon na wieży kościelnej i niecierpliwie szykował swe serce do rozdzierających zastygłą w oczekiwaniu rzeczywistość uderzeń. I nagle w tej ciszy i oczekiwaniu powietrze rozdarły trzy wystrzały. Odgłos przypominał uderzenie pioruna. To współczesne kapiszony owinięte w bibułę z chińskimi znakami wyrwały się przed szereg. Było je słychać w całej okolicy. Podmuch wstrząsnął powietrzem aż sapnęły kamienie łupkowe ustawione w stosy przy każdym domiszczu z ogrodem na terenie placu Zamkowego. Wiele wystrzałów rozległo się poprzez wieki na tym przygranicznym terenie, bo miasteczko było ostatnią flanką polskości w czasie, gdy na wschód od niego była Ruś Czerwona. Więc te kamienie, poukładane jakby zaledwie od ostatniego odpustu, jęknęły bezgłośnie podnosząc do góry łodygi płożących się po nich o tej porze roku bylin, a te rozszumiały się wielowiekowym oddechem. Kamienie sapnęły jeszcze, po czym opadły rozsiadając się w wygodnych stosach na kolejny rok, do kolejnego czerwca, który przyjdzie nocą jaśminową, po 13. od dzisiaj pełni. Gdyby nie nazwa placu i kamienie łupkowe ułożone w stosy nikt by dzisiaj nie wiedział, że w miasteczku istniał zamek, tak jak nie został żaden ślad po klasztorze dominikanów, których osadzono w mieście ponoć do nawracania innowierców i unitów. No chyba, że któraś kupka kamieni na jednym z podwórek domów wyrosłych na placu Zamkowym pochodzi bardziej z klasztoru niż z zamku. Wiele tajemnic skrywa maleńka miejscowość zagubiona pomiędzy wzniesieniami Beskidu Niskiego leżąca na Węgierskim szlaku. Jedna z najtragiczniejszych, owinięta w śmiertelną ciszę jak twarz  staruszki w chustkę, znajduje się w nieodległym miejscu, które do dziś jest cmentarzem, choć napis na tabliczce głosi, że to zabytek prawem chroniony. Czas rozłupał nagrobne tablice zgodnie z genealogią, która miliony lat temu nawarstwiła na siebie warstwy piaskowca i dziś pochylone macewy zdają się być efektem mistrzowskiej, niemal koronczarskiej pracy mistrza trudniącego się ich wyrobem. To jedna z największych tajemnic miasta, skrzętnie skrywana w gęstwinie dębów, na południowym stoku beskidzkiego wzniesienia licującym z miasteczkiem, przy drodze prowadzącej z Węgier na północ. Czas leczy tam rany. Światłu jest trudno się przedrzeć do zagajnika, który kiedyś był wielkim cmentarzem. Zaś w miejscu, gdzie drzewa się przerzedzają światłość wdziera się jaskrawa. Tak jaskrawa, że wszystko jest już tylko jaskrawą jasnością.
Ulewa wytrzymała ponad Krosnem i Haczowem. Przez cały dzień krążyła wokół Nowego Żmigrodu razem z nami i rozpadało się dopiero w okolicach Gorlic. Lało aż do Ptaszkowej. Przestało padać, gdyśmy spływali znów w Kotlinę Sądecką i stało się tak tylko dlatego, by jak przy każdym powrocie z Beskidu Niskiego Palce Boga wskazały nam z nad Pasma Radziejowej drogę do domu.
Święci Piotrze i Pawle, błogosławiony Władysławie Findyszu - niecały święty wyrosły pośród ojców miasteczka, Matko Boża z Jezusem Nazareńskim - weźcie w swoją najświętszą opiekę to miejsce na ziemi tak tragicznie doświadczane przez historię i każde inne miejsce z jego mieszkańcami; niech wyznają religię jaką chcą, albo w jakiej zrodzili się z ojców czy matek, niech myśli ich będą przyziemne z zadatkiem zaledwie na bojaźliwe i bogobojne, a czyny mniej lub bardziej rozsądne i sprawiedliwe. Uproście u Boga Najwyższego pokój, radość tu na ziemi żyjącym, a po śmierci wszystkim w niebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz