Każdego roku, może częściej, przychodził dzień, w którym wszyscy robili latawce. Jednoczyły się działania Jeszcze Starszych Kolegów Mojego Brata, Koleżanek Mojej Starszej Siostry oraz mnie i Moich Koleżanek i Kolegów. W sklepie modelarskim kupowało się cieniutkie, drewniane listewki i klej do drewna, zaś w sklepie papierniczym arkusze różnokolorowej gładkiej bibuły. Wynosiło się na pole małe piły do drewna, wszystkie zakupione przedmioty, nożyczki, noże, szpulki z grubymi nićmi, lub lepiej z nylonową żyłką i cała okolica zamieniała się w wielką pracownię modelarską. Starsi instruowali młodszych, by w końcu stracić cierpliwość i za Nas wykonać część pracy, z którą sobie nie radziliśmy. Zdarzało się, że czyjś tata wychodził, by pomóc, lub raczej by pod pretekstem pomocy wrócić na chwilę w chłopięce lata. Najpierw trwały długie i żmudne prace, wiatr niecierpliwiąc się podrywał bibułę do lotu, szarpał niegotową jeszcze konstrukcją, którą z mozołem i pietyzmem oklejaliśmy bibułą. Latawce musiały być okazałe. Wiadomo, nasze prace nigdy nie mogły równać się z dziełami sztuki modelarskiej zrobionymi przez Jeszcze Starszych Kolegów Mojego Brata, ale i tak byliśmy dumni z efektów swej pracy. Przychodził moment, że można było puścić latawiec. Czasem wymagało to kilkakrotnych prób, nawet przeróbek, bo coś tam z konstrukcją okazywało się nie w porządku. To przód był za ciężki, boki zbyt szerokie, przychodził pomysł, by może ogon zrobić dłuższy? W końcu nadchodziła chwila, że latawiec łapał wiatr, załopotał na pożegnanie i wznosił się coraz wyżej, tańcząc przepiękny taniec na tle błękitnego nieba postrzępionego białymi, kłębiastymi chmurami. Jak my wtedy marzyliśmy by móc unieść się wraz z naszym latawcem wysoko do góry, by zmierzyć się z podniebną przygodą... Choć nie można tego było zrobić w rzeczywistości, zawsze można sobie było wyobrazić siebie w roli pilota lub choćby pasażera maszyn szybujących w przestworzach. Szybko nasza Ida nad Choczenką rosnąca wśród Łopianowych Pól, na którą wdrapywaliśmy się bez trudu, zamieniała się w pokład wymyślnego statku kosmicznego. Scenariusz tworzył się z głowy, czasem wracaliśmy do scen wcześniejszych, bo wpadał Nam lepszy pomysł na przeżycie Naszej przygody. Jakież to było cudowne drzewo, które bez trudu potrafiło przemieniać się ze statku morskiego w statek kosmiczny, ze starego domostwa w pałac przepiękny, a także we wszystko co Nam w danej chwili przyszło do głowy.
Jedna z Moich Koleżanek Taś-Taś, miała szczególne zamiłowanie do budowania tam. Tamy budowało się oczywiście na Choczence, bo gdzieżby indziej. Kiedy nie było zbyt wiele czasu na zabawę stawiałyśmy tamy na odcinku Choczenki płynącym na wysokości Naszego Bloku, ale tam woda była płytka. Najlepiej było wybrać się nad Wodospad i tam, nieco wyżej niż znajdowało się moje lodowisko, na którym przygotowywałam się, by zostać srebrną medalistką świata w jeździe figurowej na lodzie, woda była na tyle głęboka, a Choczenka szeroka, że budowanie tamy w tym miejscu było nie lada wyzwaniem. Taś-Taś w swoim dorosłym życiu podobno postawiła przed sobą tamę, przez którą nie może przedrzeć się świata ludzi, którzy potrafią poradzić sobie z otaczającą ich rzeczywistością. Ale to wiem tylko ze słyszenia, bo nie widziałam Taś-Taś, podobnie jak Karzełka, jakieś 30 lat.
Raz do roku, jesienią w ogródkach działkowych przy Stawach, tam gdzie Tata Karzełka miał działkę, na której hodował króliki, odbywało się święto pieczonego ziemniaka. Strasznie dużo szumu było zawsze wokół tego wydarzenia, ale Moja Mama tylko raz w życiu pozwoliła mi iść na działki w tym dniu. Za to pod Naszym Blokiem, co roku z końcem wakacji odbywało się wielkie ognisko. Przygotowania trwały od godzin południowych. Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Brata i Mój Brat znosili w okolice Choczenki drzewo, zapewne z piwnic, bo skąd mieliby niby wziąć tyle drzewa na ognisko, które płonęło niemal do rana? Lelek obserwując z za Choczenki przygotowania, nie wracał do swojego domu po skończonych pracach polowych, tylko stawał na straży swoich ziemniaków, tkwiących jeszcze w ziemi, ale już na tyle dojrzałych, by nadawały się do upieczenia w naszym ognisku. Bo o ile chłopcy się poświęcali, pewnie bez wiedzy rodziców, przynosząc drzewo z własnych piwnic, tak młodymi ziemniaczkami, idealnie pasującymi do pieczenia w ognisku i to jeszcze w ilościach takich, by starczyło dla wszystkich, przecież nawet Rodzicom się zanosiło, nikt nie dysponował. To dopiero były podchody, żeby podebrać ziemniaki z pola Lelka w momencie, kiedy były strzeżone jak jaki skarbiec. Tym zajmowali się również Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Brata i Mój Brat, więc nie poznałam szczegółów ich misternych podchodów. Kiedy już wszystko było przygotowane a słońce schyliło się ku zachodowi, nadchodził moment, że można było rozpalić ognisko. Ogień zawsze skupiał ludzi wokół siebie. Tak też i Nas: całą dzieciarnię z Naszego Bloku. Wiadomo, że Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Brata i Mój Brat czekali tylko na moment, aż Rodzice zawołają Nas do domów, ale też Rodzice byli tej nocy szczególnie wyrozumiali i pozwalali Nam siedzieć do późna. A My zamienialiśmy się wtedy w indiańskie plemiona i z dzikimi okrzykami ruszaliśmy do ataku. Wiadomo, najpierw musiała odbyć się walka, z wzięciem zakładników, przywiązywaniem do pala, wycinaniem skalpu i wszystkimi szczegółami, których naoglądaliśmy się na rozlicznych westernach, by potem zasiąść w kręgu i wypalić fajkę pokoju. Kiedy zrobiła się odpowiednia ilość żaru by można było włożyć pierwszą partię ziemniaków, natychmiast to robiono. Pierwszą upieczoną partię ziemniaków dostawaliśmy oczywiście My i nawet jeśli Nas jeszcze Rodzice nie wołali, skutecznie Nam dziękowano za udział w imprezie i zazwyczaj z płaczem odprawiano do domów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz