MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Zabawy na Strychu (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Czasem Nasze zabawy przenosiły się do wnętrza Naszego Bloku. Nasz Blok miał dwie klatki, w każdej dwa piętra mieszkalne, co dawało zaledwie 18 mieszkań, piwnicę i  strych. Większość lokatorów była Nam znana. Szczególnie znaliśmy Sąsiadów, Którzy Mieli Dzieci. Tych Bezdzietnych, albo z dorosłymi dziećmi było niewielu. Nasz Blok nie miał dla Nas żadnych tajemnic. Bywaliśmy wszędzie, gdzie się tylko dało. Ale nie wszędzie naraz. W zależności od tego, jaki był temat zabawy, zajmowaliśmy odpowiedni fragment pomieszczeń ogólnodostępnych. Jeżeli była to gra w karty, albo zabawa w dom, wynosiło się z domu koce, kapy i narzuty, mościło się posadzkę i szerokie, nisko umieszczone okno zabezpieczone metalową barierką  i robiło się odpowiedni klimat na półpiętrze klatki schodowej. Jeśli bawiliśmy się w kryjówkę, to naturalnie w piwnicy. Przy wejściu na strych przy skrzyni z piachem i akcesoriami strażackimi (były tam kilof i łopata) zabawa była tematycznie powiązana - najczęściej w strażaków, jeśli bawili się z nami chłopcy, choć czasem nam, dziewczynom udało się przeforsować zabawę w morze: rozsypywało się piasek ze skrzyni na podłogę, żeby plażę i brzeg utworzyć, sama zaś skrzynia przemieniała się w statek na morzu. Ale Sprzątaczka straszne robiła na drugi dzień awantury, nie wiedzieć czemu, przecież zgarnialiśmy potem cały piasek z powrotem do skrzyni. Zabawa w kryjówkę w piwnicy nie wymagała zbyt wiele odwagi. Przecież wszyscy równocześnie byli gdzieś pochowani, to w takim to w innym zakamarku, czy zaułku. Najgorzej było samemu przejść przez piwnicę do drugiej klatki zimą lub w czasie deszczu, kiedy nie chciało się zmarznąć, czy zmoknąć, idąc chodniczkiem na zewnątrz. Takie przejście samemu przez piwnicę to kolejny szczyt bohaterstwa. Zwłaszcza, jak towarzystwo Jeszcze Starszych Kolegów Mojego Brata w tajemnicy przed rodzicami siedząc w jednej z piwnic i kurząc papierosy, zwęszyło jakiego Malucha i postraszyło. Zresztą chodzenie tym zewnętrznym chodniczkiem tuż pod blokiem po zmroku też nie należało do przyjemnych, bo pomiędzy klatkami trzeba było przejść przez kratę nad oknem do pralni znajdującej się w piwnicy, a tam w dole pełno było żab, które nieprzyjemnie kumkały. Któregoś lata Koleżanka Mojej Starszej Siostry wymyśliła i wprowadziła w czyn zabawę w Teatr Żywego Aktora. W ogóle Koleżanka Mojej Starszej Siostry miała artystyczne zacięcie, bo to uczyła młodsze dzieci recytacji, to wymyślała zabawy w Festiwal Piosenki - zwłaszcza w czerwcu, bądź w sierpniu, kiedy telewizja emitowała festiwale z Opola i Sopotu. Była animatorką życia kulturalnego dzieci w Naszym Bloku. Ona i jej dwaj Młodsi Bracia faktycznie mieli zdolności plastyczne, w dorosłym życiu tworzą prawdziwą sztukę. Nasz Teatr Żywego Aktora przygotował i wystawił na scenie na strychu w Pierwszej Klatce sztukę o Czerwonym Kapturku. Próby trwały spory kawałek czasu. Zdawało Nam się, że stanowczo za długo. Ja byłam wilkiem. Z wymalowanymi wąsami, doprawionym ogonem z króliczego futra i przyczepionymi tekturowymi uszami nie mogłam doczekać się wyjścia na scenę i niecierpliwie wychodziłam zza kurtyny, którą stanowiły oczywiście prześcieradła zawieszone na sznurkach na pranie i... spaliłam przedstawienie. Potem Koleżanka Mojej Starszej Siostry była bardzo niezadowolona, bo bilety rozprowadzone, widownia złożona z przybyłych Naszych Rodziców i Bezdzietnych Sąsiadów oczekiwała na przedstawienie, a tymczasem ja swoją niecierpliwością dałam plamę na całej linii. Choreografia była przygotowana z wszystkimi detalami, kostiumy - a jakże. Nawet gramofon był podłączony z muzyką. Dla widowni przygotowano komplet krzeseł. Jak w prawdziwym teatrze.... Pomimo wszystko odnieśliśmy sukces sceniczny.
Przyszedł czas, że dla jakiejś przyczyny, której nie pamiętam, mieliśmy ogromną potrzebę izolowania się od Naszych Rodziców. I to izolowania się w tajemniczych okolicznościach. Tak dziś myślę, że pewnie pod wpływem któregoś odcinka czwartkowej "Kobry" telewizyjnej utworzyliśmy Klub na Strychu w Naszej Klatce. Klub miał skrót od trzyliterowej nazwy, ale moja pamięć zawiodła. Mieścił się w takim zupełnie nie używanym zaułku, oddzielonym od głównego strychu ażurową ścianą z cegieł. Poznosiliśmy do naszego Klubu stare meble dożywające swych dni na Strychu: mieliśmy tapczan, kilka krzeseł i okryty jakimś obrusem stół, który udało nam się podeprzeć tak, by nie chwiał się na swych powyłamywanych nogach. Na Strychu był oczywiście prąd elektryczny, ale My postanowiliśmy Nasz Klub oświetlać tylko nędznym światełkiem jakie dawała świeczka.  Dostęp do Klubu mieli tylko wtajemniczeni, czyli wszyscy. Do niewtajemniczonych należeli zaledwie Nasi Rodzice i Bezdzietni Sąsiedzi. Ile twórczych pomysłów powstało w Naszym Klubie? A ile radości mieliśmy, jakie podniecenie nas ogarniało, gdy czyja Mama przychodziła na Strych, kładła blaszaną miskę z praniem na podłodze, która ze względów przeciwpożarowych wysypana była piaskiem i rozwieszała pranie nie podejrzewając, że cała dzieciarnia z Naszego Bloku siedzi obok i zaciska usta, aby nie wybuchnąć nerwowym śmiechem, wynikającym z braku umiejętności powstrzymania takich emocji. Kiedyś zdarzyło się, że przyszła Nasza Mama z Naszą Młodszą Siostrą i ona wypatrzyła nas w Naszym Klubie i po swojemu, dziecinnym językiem powiedziała o tym Naszej Mamie: "Siasia, tam" wskazując rączką. Na co Nasza Mama odpowiedziała jej: " Co ty mówisz, Siasia jest na polu", wzięła Naszą Młodszą Siostrę za rączkę, do drugiej ręki blaszaną miskę na pranie i wyszła ze Strychu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz