MOTTO
"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")
Łączna liczba wyświetleń
czwartek, 9 grudnia 2010
Mój Dom (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)
Mój Dom mieścił się w Naszym Bloku w Drugiej Klatce na Pierwszym Piętrze pod numerem 15. Nad nami mieszkała Mama z Góry Mojej Młodszej Siostry ze swoim Trochę Starszym ode mnie Synem i Trochę Młodszą ode mnie Córką oraz ze swoim Mężem. Pod nami mieszkali Sąsiedzi, których Synowie nie wychodzili nigdy na pole. Kiedyś Dziadek idąc do nas, pomylił się i zapukał do Sąsiadki na dole, otworzył drzwi, wszedł do kuchni, bo takie były zwyczaje, nikogo nie trzymało się na wycieraczce, każdy po zapukaniu wchodził od razu, popatrzył na Sąsiadkę krzątającą się po swojej kuchni w fartuszku, czy w podomce jak to również było w zwyczaju, mruknął pod nosem: "o ho, ho, gospodyni się zmieniła" i rozsiadł się na dobre. Obok nas, w środkowym mieszkaniu, mieszkała Wdowa z Prawie Dorosłym Synem. Syn był trochę dziwny. Wdowa niezwykle sympatyczna. Na przeciwko nas mieszkali Sąsiedzi z Dwoma Synami Jeszcze Starszymi od Mojego Starszego Brata. Jeden z nich miał tak samo na imię jak Mój Starszy Brat. Obaj mieli bardzo kręcone włosy. W Pierwszej Klatce na parterze mieszkała Taś-Taś ze swoim licznym rodzeństwem i Rodzicami. Na pierwszym piętrze początkowo, zanim się nie przyprowadziła do Bloku przed Naszym Blokiem z uwagi na zbyt małe mieszkanie w Naszym Bloku i konieczność spania w białym metalowym niemowlęcym łóżeczku, z którego już wystawały jej nogi, Moja Koleżanka z Klasy. Na drugim piętrze mieszkał Karzełek ze swoim Starszym Rodzeństwem, Rodzicami i Strasznie Starym Dziadkiem. Jeszcze na parterze w Naszej Klatce i na pierwszym piętrze w Pierwszej Klatce mieszkało Towarzystwo Starsze od Mojego Starszego Brata, z którym mój Starszy Brat się zadawał, bo nie bawił przecież...Życie rodzinne każdej Rodziny, nie tylko mojej, toczyło się w Kuchni, naturalnym biegiem rzeczy. Kuchnie w Naszych Domach były dość spore. Zaopatrzone były w długą szafkę pod oknem, do której chowało się garnki i inne rzeczy, oraz piec kuchenny typu angielka i zlewozmywak. To był standard i w każdym mieszkaniu tak było. Kuchnie w poszczególnych domach różniły się ustawieniem stołu i kredensami. W ścianie dzielącej Kuchnię od łazienki, wstawione było okno. W łazience stał piec na węgiel z bojlerem na ciepłą wodę. W Naszym Domu wodę grzało się tylko w sobotę na kąpiel. Na co dzień myliśmy się w miednicy. Pamiętam jak latem Moja Mama utyskiwała co wieczór, że przecież mnie się nie da domyć. Drobne pranie Moja Mama robiła w Domu, ale pościel i ręczniki prała w pralni znajdującej się w piwnicy. Codziennie po powrocie z pracy musiała sobie rozpalić w piecu w Kuchni i dopiero brała się za gotowanie obiadu. Choć później mieliśmy w Kuchni kuchenkę gazową na gaz z butli. Ale wodę do mycia naczyń i garów zawsze trzeba było podgrzewać. W kranie była tylko zimna woda. Czasem, choć bardzo rzadko zdarzało się, że Mój Ojciec, Którego Wtedy nazywaliśmy Tańcia, przyszedł wcześniej od Mojej Mamy i rozpałał w piecu kuchennym. Nigdy w życiu nie słyszałam aby klął, jak tylko w czasie rozpalania w piecu. No, może jeszcze podczas przybijania gwoździ do ściany. Na zimę Rodzice przenosili swoją wersalkę i telewizor do Małego Pokoju, bo w Dużym Pokoju był zepsuty piec i nie dało się w nim palić. Za to z uwagi na chłód tam panujący rozkładało się na gazetach na szafie jabłka, które były w zapasie na zimę. Okno z Małego Pokoju wychodziło z boku Naszego Bloku wprost na łąkę i Choczenkę. Za Choczenką wiadomo - Dolina Lelka, dalej jego pola, ogródki działkowe, znów pola i tory. Za torami koszary wojskowe. Wieczorami usypiał mnie stukot kół przejeżdżających pociągów. Jeździły i jeździły bez przerwy. Ten odgłos jadącego w dali pociągu pozostał najpiękniejszą kołysanką, układającą mnie wieczorem do snu. Moja Mama pracując w bibliotece w ciągu dnia miała parę godzin przerwy na to, by ugotować nam obiad, potem wracała znów do pracy i przychodziła dopiero po zamknięciu biblioteki. Szczególnie zimą, gdy z jakichś powodów musiałam dnie spędzać w Domu, kładłam półokrągłe kuchenne drewniane krzesło, z którego się wyciągało siedzisko, przekładałam nogi tak by obręcz podtrzymująca siedzisko była mi oparciem dla rąk, siadałam na oparciu i szybko krzesło zamieniało się w niewielki okręt z okrągłym sterem, którym pływałam samotnie po morzach i oceanach. Kołysałam się na boki bujając raz łagodniej, raz gwałtowniej mój okręt, w zależności od warunków atmosferycznych jakie panowały w czasie moich podróży. Nie była to choroba sieroca. Tak trwałam w oczekiwaniu na powrót Mojej Mamy z pracy. Na powroty Mojego Ojca, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, nigdy nie można było liczyć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz